środa, 23 maja 2018

Delfiny w mętnej wodzie



Jarosław Kaczyński jesienią nie wziął teki premiera, wiosną okazało się, że musi przejść operację kolana. Nad polską polityką, rządzącymi, ale też opozycją, zawisło pytanie: „co będzie, gdy prezes przejdzie na emeryturę?" A nawet jeśli stanie się trochę mniej wszechwładny?

Mniej więcej rok temu po­lityk z władz PiS, spytany o to, co by się stało z partią w razie odejścia na emery­turę Jarosława Kaczyńskie­go, odpowiedział zaskakująco i brutalnie: „Rozejdzie się jak stare gacie”.
   Oficjalnie politycy PiS w ogóle o czymś takim jak sukcesja po Kaczyńskim nie myślą. - Zapewniam, że JK nie wybiera się na żadną emeryturę, a wszystkie del­finy czy inne podstarzałe wilczki jeszcze będą musiały sobie długo poczekać - na­pisał w esemesie zagadnięty o to Joachim Brudziński, człowiek nr 2 w PiS. Sam prezes nieraz zbywał pytania o swój wiek przykładem kanclerza Niemiec Konrada Adenauera, który rządził niemal do dziewięćdziesiątki. Rozmówca POLITYKI wspomina z kolei, że Kaczyński z niejaką satysfakcją śledził pojedynek wyborczy w USA, gdzie w 2016 r. o prezydenturę walczyli starsi od niego Donald Trump i Hillary Clinton.
   Jednak dziś, gdy 69-letniego Kaczyńskie­go czeka długa rehabilitacja po operacji ko­lana, powraca zagadnienie konsekwencji jego ewentualnej emerytury nie tylko dla PiS, lecz dla całej sceny politycznej. Jeśli bo­wiem rację mają ci wszyscy, którzy głoszą wielkość i wyjątkowość prezesa oraz jego niepodzielną dominację nad otoczeniem, to trudno nie zadać sobie kilku pytań: czy jest w PiS lub okolicach ktoś, kto mógłby go zastąpić? Czy taki następca utrzymałby jedność prawicy? Czy emerytura Kaczyńskiego rykoszetem trafiłaby Platformę? A jeśli tak by się stało, to jakie podziały wyłonią się wraz z końcem wojny PO z PiS?

Trzy siły
Polskie partie - może poza PSL i SLD, któ­re wywodzą się z dawnych, przedwodzowkich czasów - raczej słabo znoszą zmiany liderów. Najświeższego przykładu dostar­czyła Nowoczesna, która wpadła w turbu­lencje niemal natychmiast po wymianie Ryszarda Petru na Katarzynę Lubnauer. Platforma, a przynajmniej jej spora część, do tej pory nie otrząsnęła się po odejściu Donalda Tuska.
   Partyjni wodzowie znaczną część aktyw­ności poświęcali walce o to, by nikt im nie zagroził. Tusk stopniowo marginalizował wszystkich, w których widział rywali - Mac­ieja Płażyńskiego, Andrzeja Olechowskie­go, Jana Rokitę czy Grzegorza Schetynę.
   Kaczyński robił to samo w PiS. Po­ręcznym narzędziem okazał się partyj­ny statut, gwarantujący mu w zasadzie nieodwoływalność. Potencjalny bun­townik musiałby doprowadzić do zwo­łania nadzwyczajnego kongresu par­tii poprzez uchwałę rady politycznej (większością dwóch trzecich głosów) na wniosek co najmniej 21 zjazdów okręgowych. Druga droga to rzucenie rękawicy Kaczyńskiemu na zwołanym przez niego i kontrolowanym przez jego ludzi kongresie. Przeciwnicy prezesa byli na to zbyt słabi, nawet przez osiem chu­dych lat w opozycji. Nie mogąc obalić Ka­czyńskiego, próbowali zakładać własne partie; o tym, jakie to trudne, przekonali się m.in. Zbigniew Ziobro, Ludwik Dorn, Kazimierz Michał Ujazdowski, Adam Bielan i Michał Kamiński. Kaczyński wygrał te wszystkie starcia, a z każdym zwycięstwem jego moc na prawicy rosła. Po podwójnym triumfie w 2015 r. stał się nietykalny, czego wyrazem jest funkcjo­nujący w PiS przydomek Naczelnik, rów­nający go z samym Józefem Piłsudskim. Można się z tego śmiać, wręcz trudno się nie śmiać, ale Kaczyński naprawdę bywa tak postrzegany.
   Nasz rozmówca z rządu, by opisać po­zycję prezesa, sięga aż po cytat z Dosto­jewskiego: „Istnieją trzy siły, tylko trzy siły na ziemi, które mogą na wieki zniewolić i zjednać sumienia tych słabych buntow­ników dla ich szczęścia. Te siły - to cud, tajemnica i autorytet”. Cud zjednoczenia prawicy, tajemnica smoleńska, autorytet wynikający z triumfów nad PO; w ten spo­sób przywództwo Kaczyńskiego wykracza poza zwykły wymiar polityki.

Dyżurni następcy tronu
Ale im silniejsze przywództwo, tym trud­niejsza sukcesja, a nawet czasowe zastęp­stwa. Żadna porównywalna triada cudu, ta­jemnicy i autorytetu nie stoi za dyżurnymi następcami tronu.
   Pierwsi w tej kolejce są Joachim Brudziń­ski i, nieco dalej, Mariusz Błaszczak. Obaj od zawsze w PiS (a wcześniej w Porozu­mieniu Centrum), znający partię na wylot. Brudziński przez lata był szefem struktur, dziś zarządza nimi jego zaufany Krzysztof Sobolewski. Minister spraw wewnętrznych w ostatniej roszadzie w kierownictwie par­tii dostał też tytuł wiceprezesa, a Kaczyński nazwał go nawet „pierwszym wicepreze­sem”, który miałby go zastąpić, gdyby nie mógł wypełniać swojej funkcji.
   Błaszczak to także wiceszef PiS, a jego nominację na ministra obrony część po­lityków prawicy odczytała jako chęć przy­sposobienia go do roli premiera, gdyby Mateuszowi Morawieckiemu powinęła się noga. Jednak, gdyby nagle ktoś poza Ka­czyńskim miał decydować w najważniej­szych sprawach partii, byłby to Brudziński. Ale raczej tylko w pierwszej fazie, potem rozpoczęłaby się walka o schedę. Poza tym pozycja w partii nie przekłada się automa­tycznie na wpływy w elektoracie, na ide­owe przywództwo.
   Drugi, potencjalnie konkurencyjny tan­dem tworzą Beata Szydło ze Zbigniewem Ziobrą. Była premier cieszy się popular­nością w partii i wśród wyborców, buduje pozycję niezłomnej orędowniczki „do­brej zmiany”.
   Minister sprawiedliwości od lat chciał­by uchodzić za następcę Kaczyńskiego. Cierpliwie buduje swoją pozycję, wzmac­niając się w wymiarze sprawiedliwości, prokuraturze, spółkach Skarbu Państwa i prawicowych mediach (w tym TVP), a także poprawiając relacje z dołami PiS. Ziobro formalnie pozostaje jednak poza największą partią prawicy, podtrzymując fikcję istnienia swojego ugrupowania So­lidarnej Polski. Ale polityczna konstrukcja, która przyniosłaby mu liderowanie całej Zjednoczonej Prawicy, wydaje się dzisiaj zbyt skomplikowana, choć bez wątpienia ambicje Ziobry są nieograniczone.
Mało kto w PiS serio traktuje przywód­cze aspiracje Mateusza Morawieckiego, który jest przez partię tolerowany raczej niż kochany - nasi rozmówcy widzą w nim premiera technicznego, relatywnie silnego dzięki poparciu Kaczyńskiego, ale nie sa­modzielnego gracza.
   Na obrzeża PiS został wypchnięty An­toni Macierewicz, formalnie wciąż jeden z wiceprezesów partii. Ale nawet jego zwo­lennicy przyznają, że były minister obro­ny nie zbudował wokół siebie solidnego politycznego obozu, że był w swoich per­sonalnych wyborach zbyt ekscentryczny i stawiał na ludzi bez pozycji i samodziel­nego znaczenia. Ma wciąż mir w części prawicowego elektoratu, ale nie ma wpły­wu w strukturach władzy.
   Z ambicji budowy własnego środowiska nie rezygnuje Jarosław Gowin, szef partii Porozumienie, ale chyba nawet on sam nie wierzy, że mógłby zostać liderem ca­łej prawicy. A jest przecież jeszcze Andrzej Duda, który choć formalnie bezpartyjny, to w przypadku wstrząsów w PiS musiałby się politycznie dookreślić.
   Wymienionych polityków i ich środowi­ska razem trzyma w gruncie rzeczy tylko uznanie przywództwa obecnego prezesa. Żaden z nich nie miałby większych szans, by choćby w kilkumiesięcznej perspektywie utrzymać poparcie społeczne i zachować jedność prawicy. W najlepszym dla PiS wy­padku mógłby powstać jakiś triumwirat (Brudziński-Błaszczak - Szydło/Ziobro), którego zadaniem byłaby bieżąca walka z chaosem i łatanie dziur.
   Ciężki kryzys przywództwa byłby jednak nieunikniony. Jego nieśmiałą zapowiedź można było obserwować na początku tego roku, gdy Kaczyński ograniczył aktywność - trochę przez alergię, trochę, by dać się wy­kazać Morawieckiemu. Natychmiast oży­wiły się koterie, czego odzwierciedleniem były kłótnie prawicowych mediów. Partia stała się niedecyzyjna, wysyłała sprzeczne komunikaty w czasie afery z nagrodami dla ministrów. Kryzys przecięła dopiero interwencja prezesa, który kazał nagrody oddać, co - sądząc po samych sondażach - uspokoiło opinię publiczną. Czy mini­strowie sami wpadliby na taki pomysł? Czy, zwłaszcza w sprawie tak drażliwej, jak osobiste finanse, posłuchaliby kogoś poza prezesem? Wątpliwe.
   Linie pęknięć Zjednoczonej Prawicy by­łyby wyznaczane przez osobiste ambicje, sympatie i antypatie, ale przecież obóz ten dzielą także poglądy i interesy. Katalog jest szeroki jak step: od hodowli zwierząt futerkowych, poprzez zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, relacje państwo-rynekczy państwo-Kościół, aż po stosunek do człon­kostwa Polski w Unii. Czy ktoś poza Kaczyń­skim może opanować całe to towarzystwo? Znów - wątpliwe. Znacznie bardziej praw­dopodobny wydaje się podział na, powiedz­my, PiS-Radio Maryja i PiS-pragmatycy.
   Ciekawie zrobiłoby się też na prawicy niepisowskiej. Zgodnie z wieloletnią dok­tryną Kaczyńskiego, na prawo od PiS miała być „tylko ściana”. Za cenę radykalizacji własnej partii udało mu się nie dopuścić do zaistnienia polskiej wersji Jobbiku, czyli partii narodowej, antyunijnej, czerpiącej z przedwojennych endeckich tradycji. Bez Kaczyńskiego i po rozpadzie Zjednoczo­nej Prawicy na prawicowych rubieżach powstałaby nisza, którą zagospodarowa­łyby zapewne Ruch Narodowy, Młodzież Wszechpolska i ONR, wsparte przez część byłych działaczy PiS. Postulaty radykalne, antyunijne, antyuchodźcze i antyizraelskie (zastępujące dawne klisze antysemickie) pozwoliłyby prawdopodobnie prawico­wym populistom wejść do Sejmu, choć niewielkiej liczbie posłów.

Zupełnie nowe rozdanie?
Emerytura Kaczyńskiego powiązana z rozpadem PiS paradoksalnie mogłaby mieć poważne konsekwencje także dla Plat­formy w jej obecnej postaci. Partia, której głównym spoiwem jest walka z PiS, tracąc wroga, musiałaby się w jakiejś mierze zde­finiować na nowo. I wyjść z całościowym programem wykraczającym daleko poza postulaty przywrócenia w kraju demokra­tycznych standardów. W tym kontekście warto sięgnąć do świeżego sondażu CBOS o motywach poparcia dla poszczególnych partii. Badani mieli sami krótko uzasadnić swoje preferencje. Wyborcy PiS odpowiada­li najczęściej, że „dobrze rządzi”, „dba o los zwykłych obywateli”, „ma dobry program”. Najczęstszą odpowiedzią zwolenników Platformy było zaś: „żeby PiS nie rządził”. Na zalety programowe partii Schetyny wskazało ledwie 4 proc. jej zwolenników.
   W tym sensie Grzegorz Schetyna po­winien trzymać kciuki za zdrowie i chęć 2 do pracy Kaczyńskiego. Głęboki upadek obecnie rządzącej prawicy mógł­by zachwiać Platformą. Niewiele by już trzymało pod jednym dachem Bartosza Arłukowicza czy Agnieszkę Pomaską z platformerskimi konserwatystami. PO mogłaby się podzielić na, powiedzmy, PO-Lewicę i PO-Centrum. Niewykluczone zresztą, że część rozbitków z dwóch wiel­kich partii stworzyłaby tak wyczekiwany kilkanaście lat temu PO-PiS, choć byłaby to formacja raczej dla nielicznych nostal­gicznych koneserów niż dla mas.
   Fale uderzeniowe po sukcesji w Pis i podziale Platformy sięgnęłyby także le­wej strony sceny. Otworzyłaby się prze­strzeń dla nowej partii centrolewicowej, która mogłaby przyciągnąć jakąś część wyborców Platformy, a być może także socjalnego elektoratu PiS, głosującego wcześniej na SLD. Beneficjentem tego ruchu mogłaby zostać powstająca partia Roberta Biedronia. A może odrodziliby się też jacyś lewicowi populiści? Jakaś nowa Samoobrona?
   Byłyby wreszcie skutki dla całej polskiej polityki. Odejście na emeryturę Kaczyń­skiego zakończy epokę polityki potransformacyjnej, w której rządziły kolejno partie posolidarnościowe, postkomu­nistyczne i postopozycyjne, pierwot­nie z jednego pnia PO i PiS. Stare partie osłabną, a nowi liderzy będą próbowali wyczuć nastroje społeczne i wydobyć nowe osie podziału: wokół polityki spo­łecznej, Unii, bezpieczeństwa, tradycji, postępowości, wartości indywidualnych lub wspólnotowych. Na popularności zyskiwałyby zapewne poglądy niemieszczące się dziś ani w programie Platformy, ani PiS: za przyspieszeniem integracji europejskiej, przyjęciem euro, legaliza­cją aborcji i związków partnerskich, ale też za wyjściem z Unii czy zaostrzeniem prawa aborcyjnego.
   Kres przywództwa Kaczyńskiego przy­spieszyłby też zmianę pokoleniową w po­lityce, opanowanej dziś przez grupę (naj­częściej) starszych (zazwyczaj) panów. Sejm z każdą kadencją robi się coraz star­szy, za młodych w PiS uchodzą posłowie 35- i 40-letni.
Weteranów PiS i Platformy, którzy za­czynali kariery w opozycji demokratycz­nej za PRL lub w pierwszych latach III RP zastąpiliby młodsi posłowie z ich partii. Zmiany w polityce przyciągnęłyby do niej zapewne także pokolenie 30-latków, któ­rzy dotychczas angażowali się w samorzą­dach lub organizacjach pozarządowych.
   Czy byłoby lepiej, trudno powiedzieć; na pewno byłoby inaczej.
Wojciech Szacki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz