środa, 18 kwietnia 2018

W służbie prezesa



Praca dla Jarosława Kaczyńskiego to mieszanina profitów przeplatanych upokorzeniami. To szkoła przetrwania, w której potrzebne są krótka pamięć i giętki kręgosłup.

Politycy rządzącego obozu, którzy przy Kaczyńskim są pionkami, na zewnątrz, wobec niepisowskiej części społeczeństwa, korzystają z potęgi wła­dzy, jaką daje im właśnie prezes. Muszą się ugiąć przed jednym człowiekiem po to, aby móc resz­cie rozkazywać. Ten rachunek wciąż wydaje im się opłacalny, straty moralne zaś są wpisane w koszty.
A te są niemałe.
   Jak trzeba, to Kaczyński powie coś dobrego o ministrze Ziobrze, ale potem umie go subtelnie zgasić, jak podczas jego sporów z prezydentem Dudą czy ostatnio na konwencji PiS. Daje na­dzieję Patrykowi Jakiemu, człowiekowi Ziobry, na kandydowa­nie na prezydenta Warszawy, ale zaraz wyciąga z rękawa Michała Dworczyka. Potrafi wspierać wicemarszałka Terleckiego w jego walce z wicepremierem Gowinem, ale nagle wychodzi na kon­ferencję z ministrem nauki, aby poprzeć jego projekt reformy szkolnictwa wyższego. Wychwala premiera Morawieckiego, ale ni z tego, ni z owego nakłania byłą premier Szydło do bronienia nagród dla rządu, od których Morawiecki wcześniej się odciął. A potem odwraca się od Szydło i wypiera się swoich słów. Po czym pozwala, aby zgotowano jej wielką owację podczas konwencji. Długo bronił Antoniego Macierewicza w jego bojach z prezyden­tem, aż raptem poświęcił ministra obrony bez mrugnięcia okiem.
   Nikt nie może być pewny dnia ani godziny. Najczęściej nie ma argumentów, dlaczego ktoś został wywyższony albo poniżony. Ten brak wyjaśnień jest nieodłączną częścią całego systemu. Ka­czyński nie może tłumaczyć swoich decyzji, bo byłaby to oznaka słabości. Szachiści też nie tłumaczą swoich ruchów publiczności. Kaczyński wobec swoich ludzi potrafi być zaskakująco wyrozu­miały albo nadzwyczaj mściwy, nie ma tu reguły i z tego też płynie władza prezesa PiS. On mówi: „zaufajcie mi”.

Ludzie Kaczyńskiego muszą być gotowi na gwałtowne bra­nie zakrętów razem z nim, bez zapiętych pasów, na powta­rzanie przekazów, które są ze sobą sprzeczne do tego stopnia, że trzeba czasami wymyślać nową logikę. Niedawno Ryszard Czarnecki na pytanie, czy nagrody dla rządu były słuszne czy nie, odpowiedział, że obie opinie są prawdziwe.
To ludzkie i intelektualne poświęcenie dla Kaczyńskiego, gotowość do uczestniczenia w jego ryzykownych konstytu­cyjnie, prawnie i moralnie projektach, jest zasadniczym spo­iwem PiS, niepisanym statutem. Prezes Kaczyński musi so­bie zdawać sprawę, że wymaga wiele, bo czasami schowania do kieszeni honoru przez dorosłych mężczyzn, ojców rodzin, postaci w swoich środowiskach szanowanych, którzy muszą się tłumaczyć żonom, krewnym, znajomym z takiej uległości wobec niego. Dlatego zapewne jest tak wyczulony na wszelkie przejawy buntu, które zawsze chce gasić w zarodku. I ma stra­szak ostateczny, którego użył ostatnio, zmuszając ministrów do rezygnacji z nagród, a swoich posłów do zgody na obniżenie uposażeń - groźbę niewpisania na listę w kolejnych wyborach.
   Ale paradoksalnie właśnie to, że użył otwarcie tego argumentu, pokazuje, że może po raz pierwszy od wyborów w 2015 r. nie był całkowicie pewien reakcji swojego otoczenia. Potem jeszcze raz jego rozkaz o zwrocie premii do połowy maja przypomniała rzecznik Mazurek i także zagroziła konsekwencjami. To się wcze­śniej nie zdarzało, bo nie musiało. Ujawniła się może granica lojalności: jeśli uposażenia posłów mają być tak niskie, to może zacięta walka o miejsce na liście wyborczej nie ma sensu?
   Kryzys sondażowy pokazał zatem na chwilę szwy władzy Ka­czyńskiego nad swoim obozem, które jeszcze nie puszczają, ale są naprężone. Może w partii jest tak samo jak w całym społe­czeństwie - największe emocje budzą nie ustrojowe „abstrak­cje”, trybunały i trójpodziały władz, ale konkretne pieniądze. Zwłaszcza że Kaczyński zbudował specyficzne konsorcjum partyjno-państwowe, gdzie on sam jest głównym pracodawcą.

Jak twierdzą niektórzy politologowie, stan demokracji w państwie jest ściśle związany ze stylem sprawowania władzy w partii rządzącej. Zwłaszcza jeśli to ugrupowanie jednocześnie rozmontowuje wszystkie bezpieczniki ustroju, jak to robi PiS. Wtedy państwo upodabnia się do partii, powoli się z nią utożsamia, przejmuje jej reguły. Premier, ministrowie, urzęd­nicy, szefowie państwowych spółek i publicznych mediów w wie­lu przypadkach są podwładnymi szefa partii rządzącej i koalicji Zjednoczona Prawica, zatem powinni wykonywać jego polecenia.
   Przy większości w Sejmie i Senacie to komitet polityczny PiS pełni rolę parlamentu. To tam powstają projekty ustaw i skład rzą­du. Wszak po dymisji premier Szydło rzecznik PiS Beata Mazurek ogłosiła, że Szydło złożyła rezygnację z funkcji „na ręce Komitetu Politycznego”. To decyzja partii usunęła Misiewicza z państwowej funkcji, bo samo państwo było za słabe. To Kaczyński ostatecznie zdecydował, że ministrowie Morawieckiego oddadzą pieniężne premie i to on ukarze ich, jeśli tego nie zrobią. Nie istnieje powaga państwowego urzędu, jeśli o losie urzędnika decyduje, formalnie biorąc, prywatna osoba.
   To z kolei wpływa na świadomość ludzi Kaczyńskiego: państwo jest terenem eksploracji, ale przede wszystkim liczy się pozycja w ugrupowaniu, w personalnym rankingu przywódcy. Kiedy traci się wpływy, jest się już chodzącym zombie, a państwowa funkcja przestaje cieszyć, staje się atrapą. Przekonali się o tym choćby Szydło czy Waszczykowski, którzy status zombie musieli znosić wyjątkowo długo.
   Dla prezesa PiS, co potwierdza wiele jego wypowiedzi, partia, jej trwałość i spójność są najważniejsze. Państwo daje władzę, ale partia daje życie. Zwłaszcza kiedy władzy nie ma, a w biografii lidera PiS ten stan trwał znacznie dłużej niż bycie u władzy, i to on wykształcił odruchy obronne. Dlatego Jarosław Kaczyński może czasami przysypiać, dawać poharcować, ale jest w swojej partii dyktatorem - to jego twierdza.

Można odnieść wrażenie, że skład władz ugrupowania znacznie bardziej zajmuje prezesa PiS niż dobór mini­strów, a nawet premiera. Żaden z szefów rządu za czasów PiS, poza okresem, kiedy premierem był sam Kaczyński, de facto nie pełnił w partii znaczącej roli: ani Marcinkiewicz, ani Szydło, ani Morawiecki.
   Widać to także po dzisiejszych wicepremierach: Gowin to były działacz Platformy, Gliński - Unii Wolności, Ziobro to skruszony „zdrajca”, a Czaputowicz - eksperyment, zupełnie spoza bajki PiS. Zdymisjonowany Szyszko jest wciąż o wiele ważniejszy niż wielu aktualnych szefów resortów. Na 22 konstytucyjnych ministrów na­prawdę istotnych polityków PiS jest trzech: Brudziński, Kamiński i Błaszczak. To nieco ponad 10 proc. składu rządu. Tak wygląda gabinet PiS. Bo nie w rządzie ulokowane są prawdziwe emocje prezesa; te uczucia są w partii, którą zarządza - jak powiedziałby Max Weber - poza wszelkimi „naiwnościami etycznymi”. Obo­wiązuje lojalność, a przynajmniej gwarantowany brak sprzeciwu. To jest kryterium doboru ludzi.
   Układanie pasjansów personalnych jest, zdaje się, ulubioną rozrywką Jarosława Kaczyńskiego, polityka nieufnego, w polity­ce posługującego się ludźmi bez większych sentymentów, trak­tującego ich wedle wyznaczonych zadań. I porzucającego ich, gdy zadanie już wykonane, a działacz zużyty. Z pierwszego rzędu powypadali politycy, którzy przez jakiś czas cieszyli się wielkimi wpływami, ale nagle światło gasło. W taki cień obsuwa się Antoni Macierewicz, jest w nim już Beata Szydło. Ale przecież nie ma pewności, że nagle nie zostaną odkurzeni, że Szydło triumfalnie nie powróci nawet na funkcję premiera, przy aplauzie dla geniu­szu Kaczyńskiego, który ją na chwilę schował, aby się wzmocni­ła. A Macierewicz nie dostanie zielonego światła na oficjalne już ogłoszenie zamachu.
   Zdarzają się odsunięcia incydentalne, spowodowane jakimś rozczarowaniem prezesa, chwilową irytacją, czego doświadczyli choćby Adam Hofman czy Marcin Mastalerek. Później zaczynają się podchody. Najpierw do medialnego obiegu postanowił wrócić Hofman, potem dołączył Mastalerek, wszędzie ich teraz pełno. Zapewne liczą, że znowu znajdzie się dla nich miejsce, że nieła­ska się skończy. W końcu wrócili - co prawda za cenę żenujących upokorzeń - Ziobro czy Kurski, chociaż mówili o Kaczyńskim okropne rzeczy.
   W PiS słychać, że obu spin doktorów zgubiła nadmierna pew­ność siebie, przekonanie, że rozgryźli Kaczyńskiego, że są od nie­go młodsi i cwańsi. Plotka głosi, że Mastalerek, w kampaniach wyborczych w 2015 r., podczas telefonicznych rozmów z Ka­czyńskim udawał, że traci zasięg i nie słyszy zaleceń prezesa. Ale Kaczyński nie po to przez lata budował partię, aby nie wiedzieć takich rzeczy. Odsunięcie Mastalerka miało być odstraszającym dla innych przykładem, podobno Kaczyński odrzucał wszelkie za nim wstawiennictwa. Intuicyjnie wyczuwał tu jakąś granicę.

Wyrzuceni i secesjoniści odchodzili w różne strony, nieraz pracowicie kopiąc głębokie rowy oddzielające ich od PiS. Ale też spora grupa wróciła na łono partii matki, w tej czy innej formie (Ziobro np. jako koalicjant i sojusznik). Ta grupa powra­cających jest chyba najbardziej dyspozycyjna i posłuszna Jarosła­wowi Kaczyńskiemu. Dostają specjalne, trudne zadania. Nie ma od nich już powrotu do jakiejkolwiek, nazwijmy to, normalności. Oni już tam byli. A i tak już na zawsze będą podejrzani, otoczeni nieufnością, obserwowani uważnie przez partyjny zakon. I tym bardziej będą lojalni. Bo druga zdrada nie będzie wybaczona.
   Na każdym odcinku, w każdej instytucji i instancji Kaczyński ma swoich ludzi. Premier i ministrowie bez przerwy składają rapor­ty na Nowogrodzkiej, marszałkowie Sejmu i Senatu wysłuchują poleceń co do trybu procedowania ustaw, a parlamentarzyści głosują pod sznurek. Wymiar sprawiedliwości już został opano­wany, Trybunał Konstytucyjny pracuje posłusznie, w spółkach siedzą wskazani ludzie, w centralnych urzędach także. Ostatnie lata kadencji parlamentarnej to nieustanne pasmo incydentów, nadużyć, łamania demokracji w stylu wcześniej niespotykanym. Personalnymi symbolami tych obyczajów i manier stali się posło­wie Pawłowicz i Piotrowicz, także, niestety, marszałkowie Kuchciński i Karczewski.
   W tym procederze biorą udział szeregowi posłowie i senato­rowie, po dużej części dość anonimowi, bo bez indywidualnego znaczenia. Wykonawcy głosują, jak się im każe, powtarzają co­dziennie komunikaty dnia, wypełniają sobą większość sejmową. Można odnieść wrażenie, że wielu z nich prezes wręcz nie kojarzy; są, bo są, mija ich ławy z obojętną twarzą, mimo że wszystkie gną się w pokornych ukłonach. Tę wiernopoddańczość chyba najle­piej obrazują posłowie, którzy siedzą podczas obrad tuż za Ka­czyńskim i Terleckim.
   Wałęsa miał swojego, jak go nazywano, kapciowego. Kaczyński ma swoją wersję, jeden z posłów odkurza kołnierz prezesa (nazy­wany jest łupieżowym), inny baczy, czy aby ktoś obcy nie zbliża się za blisko. Trwa nieustanna przepychanka o miejsce jak najbliżej Kaczyńskiego, widać to było choćby podczas tzw. miesięcznic, ktoś przesuwa się do przodu, ktoś do drugiego rzędu, byle bliżej. Kiedy tylko ktoś zauważy poufałą rozmowę z prezesem, notowa­nia człowieka rosną niebotycznie, a nieprzyjęcie na posłuchanie przy Nowogrodzkiej spycha w otchłań rozpaczy.
   Ale też taki system nigdy nie jest do końca szczelny. Ludzie są posłuszni i dają się poniżać wtedy, kiedy spodziewają się korzyści przewyższających te dyskomforty. Jeśli notowania PiS trwale spadną, to skurczą się przyszłe listy wyborcze, mniej bę­dzie tzw. miejsc biorących, a zwiększy się kolejka do intratnych posad. Silniejsza będzie skłonność do robienia geszeftów życia, ustawiania rodziny i znajomych, a wykrywanie tego procederu przez media powiększy wizerunkowe kłopoty i koło się zamknie.
   Mniejsza będzie też pewność uniknięcia kary za wątpliwe praw­nie i konstytucyjnie działania, których partia oczekuje od swoich działaczy lub ludzi przez nią rekomendowanych. Część dworu prezesa zapewne już wie, że poza PiS nie ma dla nich przyszło­ści. Ale zwłaszcza ci młodsi, z ministerstw, mediów publicznych, prokuratur, rządowych agencji, mogą pomyśleć, że trzeba będzie żyć bez parasola PiS. Że stracili już trochę twarzy, ale kawałek jeszcze pozostał. Bo przyjdzie kiedyś nowy kierownik i zapyta jak jeden z szefów opanowanych przez PiS instytucji: to pan tu jesz­cze pracuje?
   Poza tym każda rozrastająca się struktura traci w końcu sterow­ność. Kaczyński nie jest w stanie panować nad każdym paskiem w TVP, tweetem w internecie, nad decyzjami personalnymi, zwłaszcza w terenie, niemądrymi uchwałami radnych ze swojej partii itd. A przy modelu ustrojowym, jaki sam wprowadził, każda głupota jego ludzi obciąża go osobiście, bo wszyscy są przekona­ni, że sprawca musiał mieć przynajmniej milczącą zgodę prezesa.
   System Kaczyńskiego, jego sposób zarządzania ludźmi i pań­stwem, na początku zdający się łatwy i atrakcyjny, okazuje się w końcu przytłaczający i ryzykowny. Wszystko, co powie TVP Try­bunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, Rada Mediów Narodowych, prokuratura, agencje rządowe, wkrótce zapewne Sąd Najwyższy, każdy poseł, minister, wojewoda, radny i posłanka Pawłowicz, nawet co bardziej zaangażowani publicyści - to tak jakby Kaczyński powiedział. A jeśli ktoś wyrazi się ewident­nie szkodliwie dla PiS i nie zostanie od razu zganiony, to znaczy, że prezes nie ogarnia.
   Na tym polega pułapka, którą sam na siebie zastawił szef rzą­dzącego obozu. W innym systemie różnice zdań, ocen, byłyby dowodem na to, że panuje pluralizm, że niezależne instytucje mają własne zdanie. Są bezpiecznikami, które chronią władzę przed podejrzeniami o wszechmoc, nieudolność czy złą wolę. Ale Kaczyński sam programowo nie chciał takiego modelu państwa. On z nim przez lata walczył.
   W liberalnym systemie brak ślepej lojalności ludzi nie jest kata­strofą, przeciwnie, jest oznaką demokratycznego zdrowia. W świecie Kaczyńskiego oznacza sypanie się władzy. Nieprzypadkowo mówiło się ostatnio o chaosie, braku jednolitego przekazu PiS. Że jak prezesa nie ma, bo jest chwilowo chory, to każdy mówi, co chce. Takie szczere utyskiwania politycznych komentatorów, że prezes wszystkiego nie nadzoruje, najlepiej pokazują, do jakie­go stanu doprowadził państwo Kaczyński.
   Po 28 latach polskiej demokracji leczenie przywódcy z powodu alergii prowadzi do potężnego kryzysu. Jeśli mówi się z zachwy­tem, że Kaczyński powrócił i znowu - w kwestii nagród - przywrócił narrację PiS, nie dostrzega się faktu, że nikt nie był go w stanie w tej roli zastąpić. Że nieprzypadkowo nie znalazł się w PiS jeden zdolny polityk, który zrozumiałby, co należy zrobić, i - zwłaszcza - nie bałby się działać.

Kaczyński wciąż jest w stanie wyrzucić z partii i rządu każ­dego, kto mu się nie spodoba. Jest w mocy wprowadzić ex post dowolną represję za niekorzystne dla PiS działania członków swojego ugrupowania i tysięcy urzędników. Ale przy tak rozbudowa­nej machinie nie jest już w stanie działać prewencyjnie. A koszty autorytarnej metody stosowanej przez Kaczyńskiego stale rosną, nawarstwiają się. Ludziom wciąż może podobać się „silna ręka” przywódcy, ale coraz mniej podoba się im to, co z niej wypada.
I mogą w końcu zrozumieć, że to nie wyjątki, przypadki, ale nie­uchronny skutek przyjętej przez przywódcę metody rządzenia państwem i ludźmi. Na łatanie tych wizerunkowych szczerb może w końcu zabraknąć w budżecie pieniędzy.
   Już dziś niektórzy prawicowi publicyści zastanawiają się, co bę­dzie, kiedy Kaczyński uda się na polityczną emeryturę. I sami są przerażeni swoimi wnioskami, bo przewidują rozpad PiS. Nie piszą jednak najważniejszego: że prawdziwym źródłem ich strachu jest sam Kaczyński, który zbudował absolutnie prywatną partię, władzę i państwo. A politycy PiS i ich ludzie - ustawiani, powtarzający jak marionetki zdania centrali, przełykający wszystkie upokorzenia, zakręty i absurdy - dla własnego interesu przyłożyli do tego rękę.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz