sobota, 21 kwietnia 2018

Lustro,Skomplikowana prosta sprawa,Nie na temat,Trochę zamach, trochę katastrofa,Bez żadnego trybu,Bieg na setkę,Artificial Intelligence i Władza odmładza



Lustro

Dziennikarz Wojciech Czuchnowski rzucił Anto­niemu Macierewiczowi w twarz: „Jest pan kłamcą i przestępcą”. Reakcja na te słowa potwierdziła, że wpuszczenie do dusznego pomieszczenia świeżego powietrza może spowodować wielki zawrót głowy.
   Czuchnowski zachował się zdecydowanie niestandardowo, co sam przyznaje. Na konferencjach prasowych dziennika­rze powinni przecież zadawać pytania. W tym sensie redaktor popełnił techniczny błąd. Byłoby lepiej, gdyby zapytał Macie­rewicza: „Czy zamierza Pan przeprosić Polaków za swe niezli­czone kłamstwa w czasie Smoleńska i czy choć odrobinę Pan się za nie wstydzi?”. Czy ta zmiana formy cokolwiek by zmie­niła? Nic. Poza tym, że utrudniałaby formułowanie zarzutu sprzeniewierzenia się przez Czuchnowskiego roli dziennika­rza tym, którzy sprzeniewierzyli się jej fundamentalnie.
   Wypowiedź dziennikarza wywołała absolutnie zrozumiałą wściekłość. Oportuniści nienawidzą odważnego, bo jego od­waga jest wyrzutem sumienia. Tchórze nie lubią jednoznacz­ności, bo ujawnia ona ich krętactwa. Nie lubią słów prawdy, bo żyją z półprawd. Słowa Czuchnowskiego muszą budzić u wie­lu dyskomfort. Przecież za chwilę polecą do studia TVP, by pe­rorować, że w sprawie Smoleńska odpowiedzi na wiele pytań wciąż nie znamy. Podkreślą, że w sprawie niszczenia państwa prawa przez obecną władzę różni konstytucjonaliści mają różne opinie. Napiszą, że w sprawie Smoleńska każda z dwóch sekt ma swoją wersję. A oni ponad gawiedzią patrzą na to z dy­stansem i obiektywizmem. Bo cechą obecnej epoki jest to, że relatywiści i „obiektywiści” nie tylko nie mają poczucia wstydu, ale też czują się w prawie, by swój koniunkturalizm nazwać cnotą, a mówienie prawdy uznać za występek. Opor­tuniści udzielają korepetycji z obiektywizmu i politycznego rozsądku. W sumie nic nowego. Przecież działacze stworzo­nego pod patronatem Jaruzelskiego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego też pouczali opozycjonistów. Dzi­siejsi PRON-owcy chętnie nazwą kłamcą Urbana, ale Macie­rewicza już nie. To pierwsze mogą zrobić bezkarnie. To drugie grozi im tym, że jednak podpadną kilku osobom w PiS.
   Tu oczywiście nie chodzi o problem całkowicie marginalny, czyli wewnętrzne porachunki i przepychanki w jakimś śro­dowisku. Dyskusja w sprawie wystąpienia Czuchnowskiego dotyczy tak naprawdę tego, czy żyjemy w państwie normal­nym, czy nie. A to pytanie fundamentalne. Jeśli bowiem uzna­my, że jest to państwo normalne, musimy dojść do wniosku, że Czuchnowski się wygłupił i histeryzował. Że profesor Rzepliński nadużył swojej pozycji. Że Frasyniuk nie daje przykła­du obywatelskiego nieposłuszeństwa, tylko zachowuje się jak anarchista. W normalnym państwie każdy z tych ludzi popełniałby swego rodzaju eksces. Ale jeśli uznajemy, że państwo w swojej obecnej wersji normalne nie jest, musimy dojść do wniosku, że te „ekscesy” to w gruncie rzeczy szlachetne i mo­ralnie wzniosłe akty obywatelskiego sprzeciwu. Kontekst sprawia więc, że ten sam czyn jest nadużyciem albo jest całko­wicie uprawniony. Czy to nie groźna relatywizacja? Nie. Na­prawdę groźną relatywizacją jest niedostrzeganie kontekstu. W państwie stanu nadzwyczajnego czy pozakonstytucyjnego porządny sędzia ma prawo być rzecznikiem interesu publicz­nego i moralności. Podobnie dziennikarz czy nauczyciel aka­demicki. Kto wyznacza nam tę granicę? Każdy z nas wyznacza ją sobie sam. To oczywiście ryzyko. Tak to bywa z wolnością i odpowiedzialnością w trudnych czasach. Zachowania stan­dardowe są dobre w zwykłych czasach. W czasach złych bywa­ją występkiem przeciw przyzwoitości, ucieczką i kapitulacją.
   Narzędziem dyktatury bywa pałka, pozakonstytucyjna przemoc ustawowa albo przemoc symboliczna. Ale najwięk­szymi sojusznikami dyktatury są eufemizm i niedopowiedze­nie. Jeśli woda jest czysta, widać w niej każdy paproch i brud. Ściek skrywa wszystko. Dlatego dla oportunizmu moralna i werbalna klarowność jest śmiertelnym niebezpieczeństwem.
   Rozumiem tych, którym demonstracja Czuchnowskiego się nie podobała. Choć wolę, gdy dezaprobatę wyrażają ci, którzy się nie wahali, by potępiać draństwa i kłamstwa władzy, a nie ci, którzy z oczywistą prawdą Czuchnowskiego mają zdecy­dowanie większy problem niż z kłamstwami Macierewicza. Ci ostatni bowiem nie Czuchnowskiego chcą zagłuszyć, lecz swoje wyrzuty sumienia. Uderzają nie w Czuchnowskiego, ale w lustro, w którym mogą się przejrzeć.
   Jest oczywiście pytanie, co by było, gdyby na każdej konfe­rencji prasowej każdy mówił, co myśli o każdym polityku. Ale sprowadza to rzecz całą do absurdu. Oddajmy bowiem panu Antoniemu co jego - jest kłamcą patologicznym, absolut­nym i niesamowitym. Nie miał racji Czuchnowski, że nazwał go przestępcą. Byłoby lepiej, gdyby tak jak miliony Polaków ostrożnie wyraził nadzieję, że kiedyś Polska za takiego go uzna. N
Tomasz Lis

Skomplikowana prosta sprawa

Zawód dziennikarza bywa niejednoznaczny moralnie. Czasem dziennikarz jest świad­kiem wydarzeń tak strasznych, że nie decy­duje się ich publikować ze względu na dobro publiczne. Czasem wpadają mu w ręce fotografie tak drastyczne, że lądują w szufladach zamkniętych na wieki. Czasem dziennikarz tai przed społeczeństwem informacje na prośbę służb specjalnych i agend rządowych. W lochach nieistnienia lądują sceny gwałtu i inne tragedie obycza­jowe. Nie ujrzą światła dziennego materiały mogące za­grozić bezpieczeństwu państwa. Te i inne wyciszenia zdarzają się częściej, niż nam się wydaje.
   Są i inne sytuacje, w których dziennikarze bio­rą niejasny udział. Ci śledczy rozmawiają z gangstera­mi, szpiegami, zdrajcami, uzyskują od nich informacje zbrodniach, publikują je, nierzadko z wygumkowaniem niektórych nazwisk czy miejsc, gdyż zagwaran­towali bandycie-rozmówcy zatajenie źródła. Nawet sąd nie może zmusić dziennikarza do wyjawienia źródła (z wyłączeniem autora zbrodni).
   Ale są sytuacje, w których dziennikarz musi sam zde­cydować, czy jest jeszcze żurnalistą, czy już obywatelem. Oto bójka na ulicy, ktoś kogoś katuje, policja masakruje protestującego opozycjonistę, pijany facet kopie ciężarną kobietę w brzuch - fotoreporter robi zdjęcia. Widzi try­skającą krew, jest świadkiem, być może ma w głowie dyle­mat: pstrykać czy pomóc ofierze, ale wygrywa obowiązek dokumentowania zdarzenia - i słyszymy trzask migawki. To jest jego pryncypium zawodowe. A jakie jest ludzkie?
   Kiedyś, gdy nie było komórek, w roku 1982, szedłem Nowym Światem, tabun oszalałych zomowców tłukł i wlókł po ulicy kilku protestujących studentów, fo­toreporterzy Reutersa klikali, ja z duszą na ramieniu podbiegłem do najważniejszego zomowca i zacząłem go odciągać, krzycząc: „Jak możesz bić brata!”. Zomo­wiec spojrzał przekrwionymi oczami, rozpoznał mnie (co za szczęście!), udało mi się nie dostać w ryj i wy­szarpać tych trzech ludzi. Otóż zapewniam, że gdybym był dziennikarzem czy fotoreporterem - zrobiłbym to samo. Rzuciłbym aparat na ziemię i skoczył, bo są spra­wy ważniejsze niż obowiązki zawodowe.
   Wojciech Czuchnowski, dziennikarz „Gazety Wybor­czej”, na „smoleńskiej” konferencji prasowej powiedział: „Panie Antoni Macierewicz, chciałem powiedzieć, że jest pan kłamcą, przestępcą i w przyszłości odpowie pan przed sądem wolnej Polski za kłamstwa i szkody poczy­nione państwu polskiemu oraz pojedynczym ludziom. Zadawanie panu pytań nie ma żadnego sensu. Żegnam”.
   Wielu dziennikarzom się to nie spodobało. „Nie taka jest rola dziennikarza” - orzekli. Dobrze, a jaka jest rola dziennikarza obywatela? Oto siedzi facet, o któ­rym powszechnie wiadomo, że rujnuje kraj, rozsiewa straszliwe kłamstwa, oskarża niewinnych o zbrodnie, dewastuje społeczną moralność do cna, niszczy wszel­kie więzi i szacunek, szczuje w skali, w jakiej nawet barszcz Sosnowskiego się tu nie rozplenił, a kiedy ktoś ma odwagę nazwać to po imieniu - dostaje burę od kole­gów po fachu, że nie powinien. Według nich - powinien milczeć i pstrykać fotki.
   W czasach Gomułki Stefan Kisielewski w obecności partyjnych kacyków na zebraniu Związku Literatów Pol­skich nazwał komunistyczny rząd „dyktaturą ciemnia­ków”. Wtedy inni pisarze też zaczęli pohukiwać, że nie taka jest rola pisarza. „Literaci do piór, nie do polityki!” - mówili (wkrótce Kisiel został pobity przez esbeków). Za pukanie się w czoło podczas przemówienia Gomuł­ki Ireneusz Iredyński został przez media sponiewierany, wplątany w prowokację i wylądował w więzieniu.
   Kiedy na Tomka Lisa urządzono nalot po jego roz­mowie z Kaczyńskim, która niczym tomograf odkryła skrywane we wnętrzu tego człowieka tajemnice i po­nure względem narodu zamiary, co w sumie pogrąży­ło Kaczyńskiego w wyborach, nie tyle opinia publiczna zawarczała, lecz inni dziennikarze. Wówczas stanąłem w jego obronie i w swoim felietonie zadałem proste pyta­nie: czy dziennikarz, rozmawiając ze złym człowiekiem, mając szansę ostrzec społeczeństwo przed grożą­cymi mu niebezpieczeństwami, ma służyć regułom, czy ma prawo wyjść ze swojej roli i wykonać zadanie obywatelskie? Dla mnie to nie prawo, ale obowiązek.
   Codziennie politycy serwują nam w mediach stru­mienie kłamstwa i tylko raz jeden z nich usłyszał od dziennikarza słowa: „Pan kłamie” (wypowiedziała je Katarzyna Kolenda-Zaleska). Dziś powiedział je w oczy kłamcy Wojciech Czuchnowski. Dziękuję mu za to.
Zbigniew Hołdys

Nie na temat

Sobotnia konwencja Zjednoczonej Prawicy zapowiadana była jako wielkie programowe otwarcie sezonu wybor­czego. Miała - czego nawet specjalnie nie ukrywano - przykryć ostatnie wizerunkowe kłopoty władzy, odwró­cić negatywne sondażowe tendencje, wzmocnić słabnące morale i dyscyplinę kadr. Czy ten plan główny się udał, trudno powiedzieć; same sondaże, nawet jeśli będą teraz dla PiS korzystniejsze, odpowiedzi nie dadzą, bo po „kryzysie nagrodowym” ewidentnie nadwerężona została więź sporej części wyborców z par­tią, a tego nie ma jak zmierzyć. Rzeczywistym sprawdzianem będą dopiero jesienne wybory samorządowe.
   Konwencja, która politycznie otwierała kampanię samorządową, pokazała jednak w sposób niezamierzony, jak ogromne kłopoty ma PiS z tymi wyborami. Wśród tysięcy wypowiedzianych zdań i dziesiątek składanych obietnic właściwie nic nie było adresowane do lokalnych władz i wyborców (poza zdawkową zapowiedzią pre­miera, że będziemy budować więcej dróg gminnych i powiatowych, zwanych - od nazwiska twórcy pierwszego takiego planu - schetynówkami). Partia Kaczyńskiego samorządom nie ufa, chciałaby je kontrolować, podporządkować władzy centralnej, ograniczyć ich własne kompetencje i fundusze, tak jak teraz ustawą chce obciąć wynagrodzenia samorządowców.
   Zjednoczona Prawica ociąga się zresztą z wystawieniem kandy­datów (spodziewano się, że pierwsze nazwiska zostaną ujawnione na konwencji), bo wyraźnie ma kłopoty ze znalezieniem odpowied­nich ludzi. Właśnie dlatego nadchodzące wybory chciałaby uczynić tak partyjnymi jak to tylko możliwe, przekonać wyborców, aby po prostu głosowali „na PiS"- a na kogo konkretnie, to w sumie bez znaczenia. Dlatego warszawski zjazd partii nie dotyczył jakichś tam samorządów; był uroczystym otwarciem gry o wszystko, czyli o peł­nię władzy nad Polską.

Najogólniej mówiąc, PiS złożył Polkom i Polakom następującą ofertę: wy dajecie nam rządzić, my dajemy wam upominki.
W ogóle nie rozmawiajmy o państwie, ustroju, prawach opozycji, swobodach demokratycznych, publicznych mediach, szkolnictwie, organizacji służby zdrowia, polityce zagranicznej, niezależności prokuratury i sądownictwa, reparacjach, degradacjach, Smoleńsku, o zarobkach i przywilejach władzy i tym podobnych tematach, które bez przerwy próbuje narzucić totalna opozycja. To kwestie, które nie mają znaczenia dla życia narodu. Rozmawiajmy o tym, co władza może dla was zrobić. „My mówimy o problemach Polaków, a opozy­cja tylko o PiS" - drwił konferansjer.
   Rzeczywiście, podczas konwencji unikano jak ognia wszelkich wątków politycznych. PiS skupił się na socjalnych obietnicach, na­zywanych tu Programami, zwykle opatrywanymi logo „Plus"; suge­rującym coś ekstra, dodatkowego, ponad miarę. Usłyszeliśmy więc o programie „Mama Plus", zawierającym albo rozwiązania mało kosz­towne (dopłaty do minimalnych emerytur dla niepracujących czterodzietnych matek), bezkosztowe, jak organizacyjne udogodnienia dla matek-studentek (czy także dla matek-licealistek, pozbawionych dostępu do antykoncepcji?), aż po tak dziwaczne jak premia - już nazywana „króliczą"- za szybkie urodzenie drugiego dziecka.
   Premier rzucił hasło „Dostępność Plus"; adresowane do seniorów, którym za niebotyczną kwotę 23 mld zł (w ciągu ilu lat?) będzie można poprawić warunki życia. Także entuzjastycznie powitany„Pro- gram dla małego biznesu" warunkowej obniżki ZUS i CIT, w opinii samych przedsiębiorców ma charakter marginalny. Jedyna realna obietnica konwencji to „300 Plus"; czyli wypłata 300 zł do ręki jedno­razowo „na wyprawkę szkolną dla każdego dziecka" Koszt stosun­kowo nieduży, pewnie z półtora miliarda; pieniądze trafią na konta parę tygodni przed wyborami. OK - jedne propozycje są mniej, inne bardziej sensowne. Problem, że w ogóle nie da się, a być może i nie warto, racjonalnie o nich dyskutować.

PiS z powodu kłopotów wizerunkowych musiał przyspieszyć prezentację wyraźnie jeszcze niegotowych planów na wybory parlamentarne. Już jednak wiemy, że będą kolejne transfery, być może na następne dziesiątki miliardów złotych. Spodziewany jest np. program „Senior Plus" czyli obietnica dopłat do emerytur (zapewne już po 2020 r., więc po wyborach). Lub coś innego na ska­lę 500 plus. Za utrzymanie się przy władzy nie ma ceny, której nie można by zapłacić i obciążyć nią budżet. Alexis de Tocqueville przed niemal 200 laty napisał prorocze ostrzeżenie: „Amerykańska demo­kracja przetrwa do czasu, kiedy Kongres odkryje, że można przeku­pić społeczeństwo za publiczne pieniądze" Amerykańska struktura władzy została tak zbudowana, żeby to niebezpieczeństwo odsunąć, pisowska jest budowana tak, aby się tą formułą posłużyć.
   Dla demokratów w Polsce to sytuacja skrajnie trudna: większość, niemal wszyscy, opowiada się dziś za państwem opiekuńczym, ma swoje pomysły i programy socjalne, często tańsze, lepiej po­myślane i zaadresowane niż propozycje PiS, ale też hojne. Trudno jednak na tym polu rywalizować z władzą, bo opozycja zawsze będzie miała problem wiarygodności: sama nie dysponuje żadnymi pieniędzmi i trzeba jej wierzyć na słowo, podczas gdy władza już dziś ma dostęp do całego budżetu państwa.
   W ogóle entuzjastom kolejnego „wizerunkowego majstersztyku PiS" trzeba zwrócić uwagę, że transfery socjalne to najłatwiejsza i najprzyjemniejsza polityka na świecie. Jeśli przyjąć, że nie ma ogra­niczeń z pieniędzmi, a taka jest narracja i taka praktyka PiS. Rzeczy­wiście dziś ryzyko gospodarcze jest niewielkie, bo mamy znakomitą koniunkturę i w perspektywie 2-3 lat żadne załamanie finansom państwa nie grozi. Może później, ale to bez znaczenia - na razie chodzi przecież o wygranie wyborów w 2019 r. Po nich będzie już pozamiatane: nastąpi konsolidacja systemu partii-państwa („Polska jest jedna"), domknie się „ciąg technologiczny" wymiaru sprawiedli­wości, a na opozycję - wypominającą np. nierealizowanie obietnic wyborczych - będzie czekać program Cela Plus.

Czy da się ten scenariusz zatrzymać? Dla opozycji ważniejsze od konwencji PiS jest to, co po niej: partia władzy rusza w teren, ma odwiedzić setki miejscowości i obiecywać, obiecywać. Opozycja też musi jechać trop w trop, proponować swoje, a przede wszystkim przekonywać, że podnoszenie, w taki czy inny sposób, świadczeń społecznych nie może wiązać się z ograniczaniem demokracji. „Polskie państwo dobrobytu" nie musi być jednocześnie państwem represji, nieudolności, arogancji i samowoli władzy.
Jerzy Baczyński

Trochę zamach, trochę katastrofa

Przy okazji ostatniej - jak to określił je­den z polityków PiS - „okrągłej rocznicy katastrofy smoleńskiej" powszechnie i triumfalnie odtrąbiono klęskę Antoniego Macierewicza. Prezes Kaczyński wspomniał o nieudanych eksperymentach podkomisji, pod „technicznym raportem" podpisał się tylko jej przewodniczący, kilku jej członków nie przyszło na prezentację, a jeden w ogóle zrezygnował z dalszych prac. Organizatorzy obchodów podobno chłodno potraktowali członków Klubów Gazety Polskiej, tych naj­wierniejszych z wiernych religii smoleńskiej. W dodatku TVP niemal zupełnie zignorowała konferencję Macierewicza. Ten zły zatem przegrał, a dobry Kaczyński pańskim gestem ratuje nas od paranoi smoleńskiej - kolejny przekaz z Nowogrodzkiej wszedł jak w masło.
   Nie wiadomo, jak Kaczyński to robi, ale znowu tanim kosztem kupił sobie nowe otwarcie, w czym pomagają mu również komentatorzy spoza kręgów władzy. Oto Macierewicz jest tym, który mąci, a prezes PiS się tylko ogania. Tyle że to Kaczyński przez lata wspierał Macierewicza w jego zamachowych tezach, uczestniczył w tzw. konferencjach smoleńskich, rzucał najcięższe oskarżenia, powtarzał wynurzenia o wybuchach, mówił o zamordowaniu brata przez opozycję, o „zdra­dzonych o świcie”.
   W końcu to w państwie PiS, gdzie Kaczyń­ski jest udzielnym władcą, Macierewicz - sto­jąc na czele instytucji podlegającej konstytu­cyjnemu ministrowi - przedstawił dokument, z którego wynika, że najprawdopodobniej służby rosyjskie podłożyły ładunki wybucho­we w rządowym samolocie i spowodowały śmierć prezydenta. I to prezydenta kraju należącego do NATO. Gdyby taki komunikat poszedł z każdego poważnego państwa, by­łaby to światowa sensacja, stolice gorączkowo by się konsultowały, przemówiliby rzecznicy rządów. Skoro nawet próba otrucia w Wielkiej Brytanii byłego szpiega spowodowała głę­boki kryzys i sankcje wobec Kremla, to jakie piekło powinno się rozpętać po zabójstwie głowy sojuszniczego państwa? A tu nic, przej­mująca cisza.
   Nic tak dobrze jak sprawa smoleńska nie pokazuje, do jakiego stanu doprowadzili państwo Kaczyński i jego ludzie, jaka jest w tej chwili pozycja Polski i jej powaga na mię­dzynarodowej arenie. Ale też sami Polacy zaczynają traktować swój kraj i jego instytu­cje jak wesołe miasteczko, gdzie występuje kobieta z brodą. Słychać typowe reakcje: eee tam, przecież wiadomo, kim jest Macierewicz, o wybuchach mówi od dawna, nie ma się czym przejmować.

Wdzięczność do Kaczyńskiego za to, że się trochę odseparował od Macie­rewicza (trochę, bo szef PiS mówił przecież również o „udanych" eksperymentach podkomisji, ciekawe jakich?) jest tak wielka, że posypały się wzruszające apele o jedność, o zasypanie podziałów i odpuszczenie sobie win. Mówi się, że przez lata nie uwzględnia­no „wrażliwości drugiej strony”, a ona też ma swoje racje, że właściwie bardziej winny jest antyPiS, bo był arogancki i nie wykazał empatii. Następuje zrównanie wszystkich argumentów: może PiS lansował zamach, ale Platforma nie zgadzała się na pomnik, może wmawiano Tuskowi spisek z Putinem, ale pomylono kilka zwłok. Słowem, zapomnijmy sobie to i idźmy do przodu. Pytanie: dokąd?

Widać tendencję, aby ustalić, że prawda leży pośrodku: że trochę był zamach, a trochę katastrofa. Głoszenie, że raport Mil­lera ustalił przyczyny tragedii w Smoleńsku, jawi się dzisiaj jako przejaw prowokacyjnego radykalizmu, sianie niezgody narodowej, do­wód bezduszności. Można dostrzec wyraźną presję na przyjęcie formuły, że „pewnie nigdy już się nie dowiemy, co tam się stało" To ma być postawa kompromisowa, sprzyjająca politycznej zgodzie. Trwa akcja wyrywania Kaczyńskiego ze szponów Macierewicza, dla ogólnego dobra.
   Tyle że sam Kaczyński w te szpony ocho­czo się pchał, była to jego osobista decyzja. Mógł uciąć to szaleństwo w zarodku, ale uznał, że zamach przyda mu się bardziej niż wypa­dek, bo inna jest moc pomników nawet do­mniemanego zamachu niż zwykłej katastrofy.
I w każdej chwili może do tego powrócić. Zresztą nigdy z tej tezy nie zrezygnował. Prze­cież nawet podczas uroczystości 10 kwietnia znowu powiedział, że „zbliżamy się do prawdy" i że w Katyniu TEŻ mordowano polskie elity.
   Uleganie smoleńskiemu symetryzmowi (obie strony tak samo winne), a także posta­wienie na smoleński agnostycyzm (nie wiado­mo, co się stało) to dwa policzki wymierzone zdrowemu rozsądkowi i logice. Ale także tym, którzy w najlepszej wierze - choć ata­kowani i poniewierani - zgodnie z zasadami nauki ustalili przyczyny katastrofy. Na takiej fałszywej, wręcz niegodnej podstawie nie zbuduje się żadnej jedności, to kolejne dar­mowe ustępstwo wobec PiS. Prawda leży tam, gdzie leży.
Mariusz Janicki

Bez żadnego trybu

„Nie ma zmiłowania!”, krzyczy prezes i służby podległe ministrowi Ziobrze zatrzymują Stanisława Gawłowskiego, a to dopiero początek.

Po tym jak premier Morawiecki przedstawił swój program, chyba już wszyscy uważamy, że nam się należy. Bo ja na przykład wychowałam czworo dzieci, to jakąś emeryturę powinnam przecież dostać; inni mają dziecko w szkole, więc im się należy dodatkowe 300 zł na wyprawkę. Jeszcze inni będą mieć teraz równe chodniki, poczty bez schodków, mieszkania z windami itd., a małym przedsiębiorcom należą się niskie podatki. A! I oczywiście po raz kolejny nam przypomniano, że kobietom w ciąży należą się lekarstwa za darmo, a nam wszystkim należą się krótsze kolejki do lekarzy. No i super. Don't worry be happy! Ten rewolucyjny program Grzegorz Furgo nazwał „Gwiazdką z nieba plus”, na co mu Tereska odćwierkała radośnie na Twitterze: „Ulicami popłynie miód i mleko, tylko kupmy gumowce”.
   Dobre panisko rozda wszystko i to bez żadnego trybu. Tak jak poprzyznawali sobie ministrowie wysokie nagrody, na czele z panią ekspremier Szydło, która na sobotniej konwencji PiS wystąpiła z imponującej wielkości czerwonym kwiatem w klapie. Przypomniało mi to, jak w Krakowie starsze pokolenie, pamiętające jeszcze czasy cesarza Franciszka Józefa, określało niektóre niewiasty poczciwo-prześmiewczym powiedzeniem (zawierającym błąd gramatyczny typowy dla galicyjskiego niemieckiego): dort das Vorne wo die Brosche - tam przód, gdzie broszka.

Wątpliwości dotyczących zwrotu nagród na ostatniej konwencji PiS nie było w ogóle, bo przecież pan prezes, również bez żad­nego trybu, kazał je przelać na Caritas, a po sprzeciwie, totalnie na tę nagłą szczodrobliwość nieprzygotowanego Caritasu, zapowiedział „trochę inną formułę” tego zwrotu. Kazał jeszcze obniżyć pensje posłom i samorządowcom. Czego się nie robi dla odwracania uwagi od własnej pazerności i rozrzutności pieniądza publicznego! I żeby była jasność: nie to mi przeszkadza, że pani senator Anders lata klasą biznes do USA, tylko to, że nikt nie wie, po co ona te 600 tys. zł wyla­tała i co podatnik, który jej funduje te podróże, na tym zyskał.
   A co zyskał podatnik z co najmniej 5 mln zł wydanych na komisję Macierewicza, która nic merytorycznego nie wniosła? Czy pan Macierewicz zwróci „w trochę innej formule” zmarnowane pieniądze? Słyszę, że pan eksminister oraz cała komisja w tym tygodniu wybierają się do USA na spotkania, podczas których ma występować m.in. pani Ewa Kurek, która jest niedoszłą laureatką nagrody im. Jana Karskiego oraz autorką słynnych słów o tym, że Żydzi w gettach dobrze się bawili. Ma tam przemawiać również pani Szonert-Binienda, żona przewodniczącego podkomisji smoleńskiej, znana głównie z tego, że jako honorowy konsul w USA zamieściła na swoim facebookowym koncie fotomontaż Donalda Tuska przebranego za hitlerowca. Czy za ten wyjazd też my płacimy? I co z niego wyniknie?

Wysokie są koszty jątrzenia Polaków przeciw Polakom. Do tego też służyły miesięcznice, aż się ludziom przejadło i zaczęli na transparentach wystawiać PiS rachunki za policję
barierki. A kwota jest nie byle jaka: 2,5 mln zł. O ochronie pre­zesa wartej od 2010 r. niemal 10 mln zł też jest coraz głośniej, potrzebne są więc nie tylko cukiereczki spadające z mównicy premiera, w stylu: „Tobie też coś damy, bo ci się też należy”, ale i troszkę dreszczyku i kryminału. Te ma zapewnić polowanie na opozycję. „Nie ma zmiłowania!”, krzyczy prezes i służby podległe ministrowi Ziobrze zatrzymują na początek Stanisła­wa Gawłowskiego, chociaż sam zrzekł się immunitetu, a nie doczekawszy się przez wiele tygodni przesłuchania i chcąc podatnikowi oszczędzić kosztów, sam pojechał do szczeciń­skiej prokuratury.
   Zatrzymuje się Jacka Kapicę, tylko po to, żeby pokazać, że wiceminister z czasów Tuska jest wyprowadzany, przesłuchiwany. Polowanie na opozycję czas zacząć, panowie panie, więc zdejmujemy immunitety kolejnym posłom, tym razem Kamili Gasiuk-Pihowicz i Ryszardowi Petru. Jak pani posłanka śmie wątpić w słuszność decyzji sądu dotyczącej umorzenia sprawy ministra PiS Dawida Jackiewicza? To potwarz i obraza: zdjąć immunitet!

Polowanie na odwołanego dyrektora Muzeum II Wojny Świa­towej w Gdańsku profesora Pawła Machcewicza trwa już od dłuższego czasu. Bo PiS chce inną narrację. Podobno nękają nawet jego kilkunastoletniego syna. Damy wam cukierki, ale nam nie podskakujcie, bo zrobimy, co chcemy, bez żadnego trybu. Jasne, że najbardziej spektakularne jest ciąganie na wielogodzin­ne przesłuchania przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska. A propos: czy z komisji Amber Gold wynikło coś więcej niż z wcześniejszych wniosków i decyzji z czasów rządów Platfor­my, która już dawno ukarała winnych? Dumnie brzmi wzywanie na przesłuchanie Bronisława Komorowskiego, że o licznych in­nych osobach nie wspomnę. Lista nazwisk się wydłuża.
   Dostarcza materiał brukowcom oraz uciechy ich czytelnikom, daje okazję pisowskiej telewizji do niedomówień i pomówień oraz wysyła wyraźny sygnał: uwaga i do ciebie możemy zastukać o świcie! Bez żadnego trybu. Bo sądy już od nas zależą i możemy wszystko. Odwołać, tuż przed kolejną rozprawą, sędzię, która orzekała w sprawie śmierci ojca ministra Ziobry - żaden problem. Prokuratora generalnego i ministra w jednej osobie Zbigniewa Ziobrę, wbrew zapisom, pozostawić w roli oskarżyciela posiłkowego - też nie problem.

   I niedługo nie będzie problemem uznanie lub nieuznanie wyni­ku wyborów, zależnie od woli PiS, bo zwolniona zostanie nie­mal połowa sędziów Sądu Najwyższego, a tym samym instytucja ta uzależni się od partii rządzącej. Chyba że Komisja Europejska, żądając przyspieszonego trybu, wniesie skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE. Jak w przypadku Puszczy Białowieskiej, Ko­misja, aby powstrzymać nieodwracalne szkody, może zażądać zastosowania środków tymczasowych, czyli zawieszenia stoso­wania ustawy o Sądzie Najwyższym do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez Trybunał.
   To nam się naprawdę należy. Dla ratowania resztek demokracji w Polsce.
Róża Thun

Bieg na setkę

Sympatyczny i dystyngowany Mateusz Kusznie­rewicz kojarzy mi się z niewinną, ale istotną dla mnie wpadką w „Dzień Dobry TVN”. W ramach lęku przed wtopą na wizji zawsze po kilkakroć sprawdzam przed rozmową imiona i nazwiska gości. Nawet kiedy ich już przedstawiam, zerkam do scenariusza, tak dla świętego spokoju. Tego dnia moim i Kingi Rusin gościem był właśnie Kusznierewicz, jeden z najbardziej wówczas rozpoznawal­nych Polaków, a i znaliśmy się osobiście od kilku lat. Roz­mawiamy miło, wszystko w porządku, słyszę w słuchawce, że czas kończyć, więc dziękuję i mówię, że naszym gościem był Mikołaj Kusznierewicz i czeka na łączach już nasz re­porter... Tu Kinga mi przerywa i mówi: „Mateusz”. A ja zdziwiony, że pomyliła imię reportera, rzucam „Michał”.
   No i tak. Mina Kusznierewicza bezcenna. Byłem kom­pletnie ugotowany. Tyle razy się pilnowałem, taki byłem czujny, a poślizgnąłem się w sytuacji, wydawałoby się, zu­pełnie bezpiecznej. Jak to w życiu. PiS-owi też wszystko uchodziło na sucho, aż się nagle wyłożyło na premiach. No, i trochę na żaglowcu Mateusza.
   Nie kryję, że numer z trzyletnim rejsem dookoła świata na używanym francuskim jachcie pod hasłami uczczenia 100-lecia odzyskania niepodległości, a cała ta zabawa za 20 baniek z publicznych pieniędzy, zrobił na mnie wra­żenie. Jak się bawić, to grubo, jak wchodzić, to na rympał. Paryż wart jest mszy, a trzyletnia zabawa - odszczekania wcześniejszego poparcia dla Platformy. Na wszelki wy­padek radziłbym, Mariusz, żebyś jeszcze przeprosił za wywiad, którego udzieliłeś swego czasu dla „Playboya”. W razie czego potwierdzę, że wprowadziliśmy cię w błąd, udając dziennikarzy Radia Maryja.
   Świadczy to o niewątpliwym talencie menedżersko-organizacyjno-dyplomatycznym. I trzeźwej ocenie psy­chologicznej. Skoro masz do czynienia z gośćmi, którzy płacą prawie pół miliarda za kolekcję sztuki, za którą nie musieli płacić, i nie robi im, że pieniądze te są wyprowa­dzane do podatkowego raju, skoro setki milionów wysysa­ją z państwowych firm na fundację kierowaną przez ludzi przypominających przedszkolaków po przedawkowaniu cukru, skoro w zasadzie każdy może wymyślić sobie kolej­ną fundację, byle było w nazwie coś o godności, męstwie czy dobrym imieniu i od razu leci kilkadziesiąt milionów, skoro widzisz, że wystarczy zamachać biało-czerwoną cho­rągiewką, wyrecytować parę frazesów wpisujących się w in­fantylny nacjonalizm ekipy rządzącej, a oni już są gotowi kupować Inflanty, no to czemu tego nie wykorzystać?
   Więc nie czekam i składam kilka wniosków o finansowa­nie. Ich akceptacja wydaje mi się czystą formalnością.
    „100 imprez na stulecie”. W każdy weekend przez dwa lata będę balował z moimi kumplami w pieczołowi­cie wybranym miejscu na świecie. Do lokali będziemy wbijać w odzieży patriotycznej ze szczególnym uwzględ­nieniem żołnierzy wyklętych. Każdy z nas będzie sta­wiał drinki ludności tubylczej w zamian za wysłuchanie przez napojonych interesującej pogawędki o roli Jarosła­wa Kaczyńskiego w historii Polski, Europy i świata. Zda­jąc sobie sprawę z wagi naszej misji, zobowiązujemy się nie wracać do hoteli przed świtem, za to w drodze powrot­nej będziemy staropolskim zwyczajem wspierać się wza­jemnie i wykonamy każdorazowo wzruszający zestaw pieśni patriotycznych. W dni powszednie w celu budowa­nia pozytywnego wizerunku Polski będziemy badali świat zagranicznych elit w wybieranych przez nie restauracjach. Dla zaoszczędzenia czasu na podróże będziemy się prze­mieszczać własnym odrzutowcem, który oczywiście prze­malujemy na barwy biało-czerwone i nazwiemy „Bury” na cześć szczególnie wyklętego Wyklętego.
    „100 plaż na stulecie”. Dotrzemy na sto najpiękniej­szych plaż świata, gdzie zorganizujemy sesje fotograficzne plażowiczek w patriotycznych kostiumach kąpielowych, a następnie opowiemy im o roli prezydentury Andrze­ja Dudy na arenie międzynarodowej. Tam gdzie istnieją beach bary, przeprowadzimy nocny cykl pogadankowy dla ich bywalców. Samolot jak wyżej.
    „100 stadionów na stulecie”. Udamy się na mecze rozgrywane na stu najciekawszych stadionach świata. Opowiemy na nich o polskich kibicach wyklętych i ich chwytającej za serce roli w budowaniu państwa dobrej zmiany. Ze względu na konieczność rozwinięcia sektorówki na każdym meczu liczba kolegów będzie musiała zostać zwiększona. Dotyczy to też samolotu.
   Pierwszych stu czytelników tego felietonu zapra­szam na imprezę inaugurującą do Rio de Janeiro. Hasło na bramce: „Chwała nam i naszym kolegom!”.
Marcin Meller

Artificial Intelligence

Coraz częściej spotykamy się z pojęciem sztucznej inteligencji. Dopóki rozma­wialiśmy o tym w sferze teoretycznej, niespecjalnie stanowiło to dla nas problem. Od mo­mentu jednak, kiedy sztuczna inteligencja zaczęła atakować nas praktycznie, rozpoczęły się dyskusje i pojawiły się poważne obawy, czy to jest dobre dla ludzkości, w tym dla Polski i Polaków. Nie jestem specjalistą i nie będę brnął w dywagacje techniczne, ponieważ, jak mówi definicja, sztuczna inteligencja jest inteligencją hipotetyczną, realizowaną w proce­sie inżynieryjnym, a nie naturalnym. Jako zacofany inżynieryjnie w ramach mojej inteligencji normalnej zrozumiałem teraz, dlaczego kandydat na premie­ra z ramienia PiS sam siebie nazywał technicznym i w Sejmie przemawiał z iPada. Zrozumienie ostat­niego raportu ministra od rozbrojenia też jest trudne do zrozumienia, bo jest to raport techniczny. Polska i Polacy wbrew temu, czego moglibyśmy się spodzie­wać, mają poważny udział w tworzeniu sztucznej in­teligencji. Myślę sobie, że nasza Dolina Krzemowa znajduje się na Nowogrodzkiej. Tam też główny in­formatyk tworzy kody, którymi codziennie zapładnia swoje serwery umieszczone w głowach wiernych posłów i senatorów. Proszę zwrócić uwagę, że oni wszyscy mówią to samo. Gdyby mieli własną zdol­ność rozumową, a nie techniczną, gdyby do tej zdol­ności dodali jakąkolwiek wrażliwość na cierpienie, na miłość, umieli wzruszyć się, zapłakać czy ucie­szyć, świat polityki wyglądałby zupełnie inaczej. Przemawiają do nas cyborgi uzbrojone w przekazy dnia, kody chamstwa, nienawiści, cynicznie zapro­gramowane przez głównego informatyka. Nie wie­rzę, żeby uczciwy człowiek posługujący się ludzkimi uczuciami mógł, bezczelnie kłamiąc, patrzeć w oczy wszystkim, którzy nie mają dostępu do PiS-owskich serwerów. Nie boję się taksówki, którą poprowadzi komputer, ale będę protestował przeciwko ustrojo­wi, który odbiera mi własne zdanie i wolność wybo­ru. Zginę w technicznym niedorozwoju, ale nie dam się podłączyć do sztucznego mózgu Nowogrodzkiej.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Władza odmładza

Najpierw na żarty, a potem na serio. Jako pierwsza wsiada do felietonu kla­sy biznes senator Maria Anders. Została wybrana do Senatu, wnosząc jako wiano legendę ojca. Jest sekre­tarzem stanu i pełnomocnikiem do spraw dialogu mię­dzynarodowego. Kiedy podobne stanowisko piastował prof. Władysław Bartoszewski, wiadomo było who is who. Ale pani Anders? Jej główne atuty to znajomość języków oraz trzeci wiek, którego słusznie się nie wstydzi - ale w którym PiS zachęca kobiety do przechodzenia na eme­ryturę, a nie do rozpoczynania kariery rządowej. Ponadto aparycja. W porównaniu z aparycją prof. Bartoszewskiego - dobra zmiana. - Wiem, że nie wyglądam na 67 lat, ale swój wiek mam - powiedziała TVN, za co cześć jej i chwa­ła, bo nie każda dama nie ma nic do ukrycia.
Ojczyzna powierzyła jej obowiązki wymagające czę­stych i wyczerpujących podróży. Dyplomata musi być zdrowy i silny jak koń, to praca fizyczna. Odpowiednia dla młodszych działaczy PiS - Hofmana czy Kamińskiego - którzy lubią dalekie wycieczki, a nie dla delikatnej nie­wiasty. Przy odrobinie dobrej woli panią Anders można było - podobnie jak Kaję Godek - wprowadzić do Rady Warszawskich Zakładów Mechanicznych. Miałaby blisko do pracy. - Przecież nie polecę do Ameryki pociągiem - powiedziała dziennikarce, wykazując się znajomością geografii, rozkładu jazdy i sztuki dialogu.
   Ponad pół miliona złotych wylatanych przez senator Anders zostało ujawnionych akurat wtedy, kiedy prezes Kaczyński zapowiedział, że będzie skromnie, dużo skrom­niej. Kazał ministrom („sami zdecydowali!”) zwrócić na­grody („które im się należały” - krzyczała wicepremier Szydło jeszcze dzień wcześniej) na Caritas (broń Boże na Orkiestrę Owsiaka!), a posłom i senatorom obciął pobory do poziomu wydatków na utrzymanie kota. Jako ekonom pokazał, czyj to jest folwark. Gabinet osobliwości przyjął to bez zmrużenia oka. Kabaret ani mru-mru.
   Rozumiem panią senator, kiedy mówi, że dla osoby w pewnym wieku latanie klasą ekonomiczną jest niewy­godne, ale co to jest 67 lat dla młodej kobiety?! Można dopłacić od siebie (jeżeli jest z czego), można pożyczyć od milionera - premiera, można wziąć kredyt (prezes WBK dawał wyższe), można wreszcie zacisnąć zęby i le­cieć klasą turystyczną. Tak jak to robią polscy ambasa­dorowie, którzy (będąc w podobnym wieku) reprezen­tują nasz kraj, wysiadając z samolotu sztywni i pomięci. 16 godzin lotu do Chile plus przesiadki, to nie było z mojej strony zbyt wielkie poświęcenie. Wiedziałem ze szkoły, że Chile jest daleko, ale że tak daleko, to nie. Czego jednak nie robi się dla ojczyzny! Nigdy w życiu nie leciałem klasą inną niż turystyczna, za wysokie progi.
   A teraz serio. Heca z nagrodami (kto daje i odbiera...) dowodzi tylko arogancji władzy, która robi, co chce. Zna­na psycholog społeczna prof. Krystyna Skarżyńska po­wiedziała w Radiu TOK FM, że pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej przypomina samą katastrofę: lekceważe­nie procedur, działanie „wbrew”, pośpiech, samowola. (Dodajmy podstęp i oszustwo w sprawie „znaczenia obronnego” placu). Podobieństwo
zauważył też Tomasz Lis w „Newsweeku”, pisząc, że Smoleńsk trwa, to stan umysłu, to stosunek do rze­czywistości, norm, zasad. „Premie wczoraj były dobre i należy je wypłacić, dzisiaj są złe i na­leży je oddać, rozpasanie wczoraj było OK, dzisiaj trzeba je potępić i ogłosić epokę skromności. Pazurki wczoraj należało pokazać, dziś należy je spiłować. Ustawa o IPN wczoraj była dobra, dziś można wyrazić zdziwienie, że choć dobra, wywołuje złe skutki”.
   Dobrze to widać na przykładzie nieszczęsnej ustawy o IPN. Zanim jej projekt, jak pendolino, przeleciał ze stacji Żoliborz przez Sejm, Senat oraz prezydenta Dudę, poważ­ni ludzie (także z obozu władzy!) ostrzegali, że ustawa jest głupia i szkodliwa. „Prawniczy potworek, bezsen­sowny przepis” (prof. W. Sadurski). „Droga donikąd” (prof. S. Cenckiewicz). „Skutkiem tych działań będą ko­lejne straty wizerunkowe Polski” (W. Łuczak). Niestety, władza wiedziała lepiej. Profesorowie Andrzej Nowak
Robert Frost (W. Brytania), współlaureaci konkursu MSZ na najlepszą książkę promującą polską historię, w liście do premiera Morawieckiego wyrażali „głębokie zaniepo­kojenie szkodami, jakie wizerunek Polski ponosi w związ­ku z nowelizacją Ustawy o IPN, podpisaną przez prezy­denta Andrzeja Dudę”. „Prawo w ogóle, a w szczególności ta nowelizacja, nie są najlepszym sposobem postępowa­nia w tej sprawie, uchwalenie nowelizacji okazało się już faktycznie przeciwskuteczne, pobudzające wrogie wobec Polski wystąpienia za granicą”. Wprowadzanie prawnych ograniczeń do rozważań o przeszłości jest niemądre i nie­bezpieczne - ostrzegali Nowak i Frost.
    „Niekiedy prawda może być niewygodna. Z niewy­godnymi prawdami trzeba się mierzyć i studiować je w uczciwy sposób. (...) Badania te nie mogą zmierzać do zamazywania złych czynów dokonanych przez nie­których Polaków w czasie wojny, ale powinny otwierać dyskusje (...)”. Chociaż zdecydowana większość histo­ryków i polityków w kraju i za granicą, biorących udział w Forum Belwederskim (Londyn, luty 2018 r.), wypowia­dała się krytycznie o nowelizacji - Andrzej Duda podpisał ją ekspresowo, kierując zarazem do Trybunału Konstytu­cyjnego. Nie zapobiegło to już skandalowi na skalę mię­dzynarodową i katastrofie naszego wizerunku, na który Polska rozrzuca ciężkie miliony po morzach i oceanach.

W wywiadzie dla „Sieci” prof. Nowak ostrzegał, że na­iwnością jest sądzić, iż za pomocą jednego aktu prawnego można sobie poradzić z czarnym wizerunkiem Polski. „Oczywiście nie. To prawo może jedynie zostać wykorzystane, i już zostało, do dalszego oczerniania Polski”. Opinie takie są dobrze znane na Nowogrodzkiej
w Pałacu, ale slogany w rodzaju wstawania z kolan i „nie będą nam pisać historii na nowo”, wzięły górę. Słusznie pisał prof. Sadurski, że prawdziwym celem ustawy jest przelicytowanie innych w patriotyzmie.
   A senator Anders? Powiedziała w Senacie, że ustawa jest szkodliwa, ale głosowała... za.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz