czwartek, 5 kwietnia 2018

Gry Smoleńskie



Dochodzenie do „prawdy smoleńskiej” nic nie wniosło do ustalenia przyczyn katastrofy z 2010 r., za to ułatwiło Rosji dzielenie Polaków.

Moskwa, 12 stycznia 2011 r. W siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lot­niczego na Wielkiej Ordince Tatiana Anodina prezentuje ustalenia rosyj­skich ekspertów badających przyczy­ny katastrofy smoleńskiej. W pewnym momencie wypowiada słowa, które rozpętaj ą w Polsce burzę: „Zgodnie z ekspertyzą psychologów obecność dowódcy wojsk lotniczych [gen. Andrzeja Błasika - red.] oznaczała presję na podjęcie decyzji o dalszym scho­dzeniu do lądowania i lądowaniu niezależnie od okoliczno­ści. We krwi przełożonego pilotów znaleziono alkohol etylowy, 0,6 promila”. Czyli - według ekspertów - tyle, ile po wypiciu dwóch piw lub stu gramów wódki. A więc nie dość, że polski generał był pod wpływem alkoholu - co okazało się nieprawdą - to jeszcze kazał lądować mimo złych warunków. Na temat od­powiedzialności rosyjskich kontrolerów nie padło nawet słowo.
   Dwa zdania szefowej MAK dla części społeczeństwa stały się na lata dyżurnym dowodem na nieszczere intencje Rosjan, ale także polskich władz. Te o prezentacji raportu dowiedziały się dopiero poprzedniego dnia. Bezradnie patrzyły na to, jak rozlewa się tsunami, gdy premier Donald Tusk w pośpiechu wracał z urlopu we Włoszech. Były polski dyplomata, który w tamtym czasie zajmował się sprawami rosyjskimi: - Zasko­czyli nas kompletnie.
   To była pierwsza z wielu rosyjskich zagrywek, które, wyko­rzystując emocje towarzyszące Smoleńskowi, wywoływały zamieszanie i nieporozumienia wśród politycznych elit i spo­łeczeństwa. Już za pierwszym razem Rosjanie mianowali Tu­ska „współodpowiedzialnym za manipulacje Anodiny”. Taką narrację PiS powtarzał latami.
   Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami, musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spi­skowe teorie. I doskonale to wykorzystali. - Można mówić w tym przypadku o zmowie, choć nie oznacza to zawarcia jakiegoś po­rozumienia. Rosja widząc, czego chce druga strona, wie, jak jej to podrzucić. I nawet jeśli ktoś w PiS domyśla się źródła, nie ma to większego znaczenia, jeżeli tylko cokolwiek przyda się do wa­lenia w przeciwnika - twierdzi analityk jednej ze znanych or­ganizacji zajmujących się Rosją.

Korzyści z napięcia
Od chwili ogłoszenia raportu przez MAK Rosjanie regularnie grają kartą smoleńską, wszystko zgodnie z celami i regułami nowoczesnej wojny informacyjnej. Dopiero ostatnio poznaje­my techniki rosyjskich operacji specjalnych, mających wpły­wać na opinie i zachowania społeczeństw Zachodu. Russiagate w USA, brexitowe referendum w Wielkiej Brytanii, wybory we Francji - wszędzie tam rosyjskie portale, media, farmy trolli, agenci wpływu pozostawili swoje ślady. - Nasza antyrosyjskość i ta postawa ofiary, z którą nie możemy się rozstać, są bardzo nęcące dla rosyjskich władz. Dlaczego by mieli tego nie wyko­rzystać? - mówi dr Kazimierz Wóycicki ze Studium Europy Wschodniej UW.
   Po katastrofie 10 kwietnia polski rząd długo miał nadzieję, że przyczyny tragedii da się wspólnie wyjaśnić bez większych nieporozumień. Pierwsze sygnały, że jednak może być inaczej, pojawiły się już podczas wspólnego dochodzenia na lotnisku w Smoleńsku. Rosjanie skrupulatnie pilnowali, by Polacy nie dowiedzieli się zbyt dużo i przypadkiem nie zebrali dowodów na winę kogokolwiek z ich strony. W polskie ręce nigdy nie trafił zapis wideo, który utrwalał pracę kontrolerów na wieży, nasi eksperci nie zostali też dopuszczeni do tzw. oblotu kontrol­nego, który miał sprawdzić, jak działały urządzenia nawiga­cyjne, w tym radar. - Gdy próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, natychmiast odzywał się przedstawiciel MAK, mówiąc, że to niezgodne z załącznikiem 13. do konwencji chicagowskiej, na podstawie której badane były przyczyny katastrofy - wspo­mina osoba, która była wtedy blisko naszej ekipy.
   Jej zdaniem Rosjanie wyciągnęli wnioski nie tylko z pierw­szych teorii spiskowych pojawiających się w Warszawie, ale i z nieporozumień w polskiej ekipie wysłanej do Rosji. - Jestem na 99 proc. pewny, że pomieszczenie na terenie sztabu lotniska, w którym pracowali nasi ludzie, było na podsłuchu. Rosjanie wiedzieli więc o tarciach między członkami naszej ekipy, wie­dzieli, że traktujemy sprawę katastrofy i każdy dowód niesłycha­nie poważnie - twierdzi nasz rozmówca. - U nich na początku był szok, dlatego byli bardzo otwarci i np. zgodzili się na skopio­wanie rozmów kontrolerów. Potem się otrząsnęli i zaczęli kalku­lować na chłodno - dodaje członek polskiej ekipy, która badała przyczyny katastrofy.
   Mimo to aż do konferencji Anodiny współpraca układała się na tyle dobrze, że - jak twierdzi jeden z naszych rozmówców - Rosjanie sugerowali, że możliwy jest wspólny raport o przy­czynach katastrofy. Co więcej, uwzględniający polskie uwagi do jego projektu, które komisja Millera wysłała do Moskwy. Z naszych informacji wynika, że sprawa była otwarta jeszcze w grudniu 2010 r., czyli na kilka tygodni przed konferencją Anodiny. Co więc się stało? Kto zdecydował, by się z tego wycofać? A może to była tylko zasłona dymna, by uśpić naszą czujność?
- Z perspektywy czasu trzeba się cieszyć, że nie było wspólnego raportu, bo dziś członkowie komisji Millera pewnie oglądaliby świat zza krat, oskarżeni o szpiegostwo lub zdradę dyplomatycz­ną - mówi Maciej Lasek, który zasiadał w komisji Millera.
   Raport MAK był pierwszą i najpoważniejszą z serii „wrzutek”, którymi od ośmiu lat regularnie częstują nas Rosjanie. Odbywa się to zwykle według podobnego schematu. Najważniejszym elementem są media, niekoniecznie wprost związane z Krem­lem, często anonimowe strony w internecie, którym w Rosji w określonych sytuacjach i sprawach „na wiele się pozwala”.
To właśnie głównie na nich publikowane są zdjęcia uderzające we wrażliwe „smoleńskie” punkty. Dobierane tak, by można było je wykorzystać przeciwko polskim władzom, na przykład sugerując, że coś ukrywają. Tak było ze słynnymi zdjęciami z miejsca katastrofy, wrzuconymi do sieci przez pewnego „blogera” ponad dwa lata po tragedii - m.in. pokazywały ciało jed­nej z ofiar, przedstawianej jako „oficer BOR”, rzekomo ze ślada­mi postrzału na głowie. Miał być to „dowód” na to, że część ofiar przeżyła, tylko zostały „dobite”. Ta sensacyjna teoria obiegła prawicowy internet, podchwycona i kolportowana m.in. przez Antoniego Macierewicza. Tego typu publikacje media sprzy­jające PiS rozpowszechniają błyskawicznie. Przy czym media te nie atakują Rosjan, ale zwykle Platformę.

Z małą pomocą przyjaciół
Tak jest właściwie za każdym razem, gdy z Rosji wypływa cokolwiek związanego ze Smoleńskiem. Na przykład zdjęcia wykonywane przez Rosjan na miejscu katastrofy. Gdy poja­wiła się fotografia ciała prezydenta przykrytego białym płót­nem, leżącego na czarnej folii, politycy PiS i prawicowe media powtarzali przez lata, że leżało w błocie, gdy Tusk ściskał się z Putinem.
    „Makabra w moskiewskim prosektorium. Polski rząd nie przypilnował niczego. Ani identyfikacji ciał, ani sekcji zwłok”, „Tego nie da się obronić. Wstrząsające zdjęcia z moskiew­skiego prosektorium i brak skruchy Ewy Kopacz”, „Piekiel­ne prosektorium” - to tytuły z tygodnika „wSieci” i serwisu wPolityce.pl, który publikował zdjęcia z moskiewskiego pro­sektorium w czerwcu zeszłego roku. Oczywiście nie podając, skąd je ma. Według osób, które uczestniczyły w identyfikacji, mogli je wykonać Rosjanie lub technik polskiej żandarmerii.
- Na tych zdjęciach nie ma nic drastycznego, widać rutynowe, spokojne działania. Ale tekst jest zupełnie inny, ostry, nieodpowiadający kompletnie temu, co jest na obrazku - twierdzi jeden z naszych rozmówców, obecny wówczas na miejscu.
    „Wchodzi Rosjanin i ciężki czarny worek rzuca pod ścianę. Niedbale, więc ten się osuwa. Kopie go raz i drugi, przeklina­jąc przy tym pod nosem. Ktoś mu pokazuje karteczkę z nazwi­skiem. Czy wiesz, kogo kopiesz? To polski dowódca wojsko­wy! Macha tylko ręką i odchodzi po kolejny worek z kolejnymi szczątkami... No właśnie, worek! Nie taki, jak na zwłoki, lecz przeznaczony na śmieci!” - ekscytowali się publicyści wPolityce.pl. Tyle że do worków, które Rosjanie używali w prosekto­rium i układali pod ścianą, wkładano również rzeczy należące do ofiar. W tym przypadku - jeśli w ogóle takie zdarzenie miało miejsce - mogło chodzić o mundur jednego z generałów.
   Po publikacji zdjęć prokuratura nie wszczęła żadnego po­stępowania, choć zdjęcia są prawdopodobnie częścią doku­mentacji dowodowej w śledztwie smoleńskim. Za to przyjęła zawiadomienie podkomisji smoleńskiej MON, która po wywia­dzie udzielonym agencji RIA Nowosti - także w czerwcu 2017 r. - przez szefa komisji technicznej MAK Aleksieja Morozowa stwierdziła, że komisja Millera ukryła ważne dowody. Prawdo - podobnie chodziło o ten fragment rozmowy, w którym rosyjski ekspert mówił o rozpadaniu się samolotu w powietrzu, w wyni­ku czego „zarejestrowano informację o uszkodzeniu systemów, w tym silnika i radiowysokościomierza”. Miało to być według ludzi Macierewicza jednym z dowodów na wybuch.
   Warto w tym miejscu przypomnieć, kim są niektórzy z rosyjskich ekspertów. W podkomisji smoleńskiej zasiadał m.in. Andriej Iłłarionow, czyli w latach 2000-05 szef doradców ekonomicznych prezydenta Putina. Choć nic nie wiadomo o jego doświadczeniu w badaniu katastrof lotniczych, w 2014 r. mówił w TVN, że „żadne drzewo, żadna brzoza nie była w stanie zniszczyć skrzydła takiego samolotu. To jest absolutnie jasne. I dlatego musimy wiedzieć, co się naprawdę stało”. Krótko mó­wiąc, słowa miłe dla wszystkich zwolenników teorii spisko­wych, mające jednak dodatkową moc - bo wypowiedziane przez byłego człowieka Putina.
   Iłłarionow na co dzień pracuj e w libertariańskim think tanku Cato Institute w Waszyngtonie, publikującym analizy, którym Kreml mógłby tylko przyklasnąć: m.in. podważające sens roz­szerzenia NATO, istnienia samego Sojuszu i obecności wojsk amerykańskich w Polsce. W czasie protestów na kijowskim Maj­danie Iłłarionow stał się aktywny na Ukrainie, jednak Ukraińcy w końcu zaczęli nazywać go „kretem Kremla” oraz „rosyjskim agentem wpływu”. Powodem były jego wypowiedzi, które bar­dziej siały zamęt, strach przed Rosją i podejrzliwość co do in­tencji Zachodu, niż tłumaczyły pomajdanową rzeczywistość.
   Iłłarionow został ekspertem podkomisji MON na początku 2016 r. Jest jednym z najbardziej tajemniczych jej członków - trudno znaleźć jakiekolwiek jego wypowiedzi w tej roli, nie wiadomo nawet, czym się zajmował, i czy w ogóle w niej jesz­cze zasiada. MON konsekwentnie milczy w tej sprawie. Iłłarionow również.
   Drugim tajemniczym człowiekiem Macierewicza powiąza­nym z Kremlem jest były główny prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze Luis Moreno Ocampo. Jak ogłoszo­no publicznie, zadaniem argentyńskiego prawnika było odzy­skanie wraku. W sumie można by powiedzieć, że sprawa trafiła w dobre, bo prorosyjskie, ręce. O Rosji Putina Ocampo wypowia­da się raczej ciepło (także już po aneksji Krymu i zajęciu części Donbasu - w prokremlowskim serwisie sputniknews.com).
   Ale tak jak w przypadku Iłłarionowa, nic nie wiadomo na te­mat tego, jakie dokładnie zlecenia wykonał i jakie wynagro­dzenia otrzymał. Wiadomo tylko, że wrak do dziś jest w Rosji.

Wrakiem i pomnikiem
Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, co wywołu­je w Polsce silne reakcje związane ze Smoleńskiem, i potrafią je podsycać. Gdy „wSieci” opublikowały pierwszy materiał ze zdjęciami z prosektorium, już następnego dnia (!) dziennik „Izwiestja” „znalazł” protokół podpisany przez polskich i rosyj­skich wiceministrów spraw zagranicznych, rosyjską wicemi­nister zdrowia i polskiego wiceszefa resortu spraw wewnętrz­nych. Było w nim m.in. zdanie, że „w trakcie prowadzenia czynności procesowych w zakresie identyfikacji zwłok Strona Polska nie zgłaszała pretensji i uwag wobec Strony Rosyjskiej dotyczących przeprowadzonych czynności i ich rezultatów”.
   Warto dodać, że „Izwiestia” to nie żadna mało istotna rosyjska gazeta, tylko dziennik należący do holdingu Nacjonalnaja Me­dia Gruppa, w której szefową rady dyrektorów jest sama Alina Kabajewa, domniemana partnerka życiowa Władimira Putina.
   Te same „Izwiestia” odpowiedziały też na zarzuty ze strony Macierewicza, przedstawione w siódmą rocznicę katastrofy, że to w zakładach w Samarze, gdzie remontowany był prezy­dencki tupolew, doszło rzekomo do podłożenia „bomby termobarycznej”. Jako dowód na brak jakichkolwiek wątpliwości ze strony Polski co do przygotowania samolotu, gazeta poka­zała kopię przejęcia Tu-154M przez nasze wojsko.
Równie umiejętnie Rosja posługuje się w swojej grze z Pol­ską wrakiem tupolewa oraz kwestią upamiętnienia miejsca katastrofy. Zwrot szczątków maszyny złożonej na lotnisku w Smoleńsku stał się niemal sprawą narodową, PiS wyniósł szczątki do rangi relikwii, ale i koronnego dowodu na zamach (mimo że badania przeprowadzone przez polskich ekspertów jednoznacznie taką możliwość wykluczyły). Będąc w opozycji, PiS zarzucał PO co najmniej brak zaangażowania w staraniach o zwrot rozbitej maszyny. Nacisk był tak silny, że - jak mówią nasi dyplomaci - rządzone przez Radosława Sikorskiego, a po­tem Grzegorza Schetynę MSZ nakazało kolejnym ambasado­rom w Moskwie podejmować temat zwrotu podczas wszystkich oficjalnych rozmów z Rosjanami. Jak wynika z informacji, któ­re otrzymaliśmy z MSZ, od zakończenia postępowania przez MAK polscy dyplomaci różnego stopnia zrobili to co najmniej 25 razy, wysłali też co najmniej siedem not dyplomatycznych.
- Podczas rozmów Rosjanie kiwają głowami, mówią, że tak, to ważna sprawa, ale przecież są procedury, trzeba najpierw skończyć śledztwo - wspomina Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, ambasador RP w Rosji w latach 2014-16.
   O tym, kiedy to nastąpi, dziś nie mówi nikt. Milczy Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej, któremu zadaliśmy to pytanie.
- Dopóki ta sprawa będzie tak mocno rozgrzewać emocje, nie ma szans byśmy dostali wrak. Rosjanie po prostu nie oddają takich fantów. To wbrew ich mentalności. A jeśli to robią, to sprzeda­ją bardzo drogo - tłumaczy znawca spraw rosyjskich zbliżo­ny do rządu. Podstawowym warunkiem ma być odstąpienie przez Polskę od oskarżenia, a tym samym obciążenia współwiną za katastrofę jakiegokolwiek obywatela Rosji. - Rosjanie otwartym tekstem mówili nam, że wrak oddadzą, ale dopiero, jak my zamkniemy śledztwo. Bo inaczej będziemy go politycznie rozgrywać przeciwko nim - relacjonuje analityk.
   Tak jak od lat nic nie zmienia się w kwestii wraku, tak żadne­go postępu nie widać w sprawie budowy pomnika na miejscu katastrofy, choć konkurs został rozstrzygnięty już w 2012 r. Jednak od tamtej pory nic w sprawie nie drgnęło, mimo wie­lu monitów w tej sprawie ze strony naszego MSZ. Rosjanie najpierw mówili, że pomnik jest zbyt duży, teraz w ogóle nie odpowiadają na zaproszenia do podjęcia rozmów. Co więcej, rosyjskie władze sprzedały fragment terenu, na którym doszło do katastrofy, prywatnej firmie. Ta pod pretekstem budowy gazociągu zagrodziła wejście blaszaną bramą.
   W efekcie teren katastrofy pozostaje niezagospodarowa­ny, a jedynym upamiętnieniem jest polny kamień z tablicą przytwierdzoną przez Rosjan w pierwszą rocznicę katastro­fy. - To rodzaj retorsji za to, że w Polsce rozbierane są pomniki upamiętniające żołnierzy radzieckich. Ale też rodzaj targu z ich strony: zgodzimy się na pomnik, jak na przykład obiecacie, że nie będzie na nim żadnych nawiązań do zbrodni katyńskiej - twier­dzą nasi rozmówcy, znający kulisy rozmów.
   Trudno dziś sobie wyobrazić, by PiS, który sprawę wraku i po­mników postawił na ostrzu noża, poszedł na większe ustępstwa. Dla jego elektoratu byłaby to zwyczajna zdrada, a dla opozycji broń atomowa. Mimo to w Warszawie aż huczy od pogłosek, że PiS chciałby się z Rosją dogadać, by zaliczyć choćby jeden namacalny sukces na „odcinku smoleńskim” (mówi się o „wa­riancie węgierskim”, czyli wspólnych przedsięwzięciach gospo­darczych, np. w energetyce). Ale usłyszeć można też teorie tylko na pierwszy rzut oka wyglądające na księżycowe, w rodzaju tej, że Rosja może oddać nam wrak z zaskoczenia, z dnia na dzień - „żeby zamieszać”, gdy temat smoleński już przygaśnie.
   Na razie najwyraźniej mamy status quo, które zdaje się od­powiadać obu stronom, bo każda czerpie z tego korzyści. - Ro­sjanie mogą jątrzyć, kiedy zechcą - twierdzi znawca Rosji, bliski instytucjom rządowym. - Mają szuflady pełne różnych zdjęć, dokumentów, no i są trolle, które-jeśli zajdzie potrzeba - zaczną znów je publikować. Smoleńsk będzie w Polsce wybuchowym te­matem w20. i w 30. rocznicę katastrofy. To się długo nie skończy.
Grzegorz Rzeczkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz