czwartek, 12 kwietnia 2018

Gra w dziada



Populistyczna licytacja na skromność i cięcie przywilejów władzy służy dziś interesom PiS. Kanalizuje skandal z nagrodami, odwracając uwagę od tego, na czym naprawdę polega „system Kaczyńskiego".

Tym razem Jarosław Ka­czyński nie na żarty prze­straszył się suwerena. Sięgnął bowiem po roz­wiązania ryzykowne. Za­powiedź obcięcia pensji posłom i samorządow­com oraz brutalne wymu­szenie na ministrach zwró­cenia w części wydanych już nagród spadło na partię rządzącą jak grom z jasnego nieba. Kiepsko, jak słychać, wpływając na morale w PiS.
   Na spalonym znalazła się Beata Szydło z jej donośnym „nam się należało”, które przyklei się teraz do niej na długie lata. Przy okazji prezes wystawił do wiatru braci Karnowskich, suponując, że ich portal wymyślił sobie słowa o „pokazywaniu pazurków”. Dość więc narobiło się wewnętrznych urazów, aby mogła je zneu­tralizować satysfakcja, że zaciśnie pasa również opozycja.
   Sam Kaczyński wyraźnie dał zresztą do zrozumienia, że też nie czuje się komfortowo. Akurat ten rodzaj populizmu - skrojony pod gusta czytelników tabloidów, choć podszyty liberalną niechę­cią do państwa jako wielkiego marnotrawcy - prezes PiS uważał dotąd za szkodliwy Co wyraził sentencją „Vox populi, vox Dei”, która zabrzmiała jak usprawiedliwienie.
   Lecz prezes bynajmniej nie działał po omacku, a jego decyzje z punktu widzenia interesów PiS były racjonalne.

Powtórka z systemu
Czy publiczność przyjmie opowieść o sprawiedliwym carze i pazernych bojarach? Sprzyja jej wizerunek Kaczyńskiego jako żoliborskiego ascety, który nie przywiązuje wagi do material­nych dóbr, nosi się niedbale i żyje wyłącznie polityką. Ten rys osobowości Kaczyńskiego tylko do pewnego stopnia jest jed­nak prawdziwy, zarazem prezes bywa też cwaną gapą.
Nietrudno odgrywać abnegata, faktycznie żyjąc na koszt partii. To ona Kaczyńskiego żywi, ubiera, przewozi i ochra­nia. Żaden inny przywódca partyjny w Polsce nie ma takiego luksusu. Jednak w czasach przedpisowskich Kaczyński nie żył przecież tylko powietrzem i polityką. Sam kiedyś opowiadał, jak sobie wychodził u Wałęsy posadę redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” - licząc nie tylko na polityczne pro­fity, lecz i apanaże. Bo, jak przyznawał, z niewysokiej w tam­tym czasie senatorskiej diety trudno mu było związać koniec z końcem.
   Wizerunek skromnego faceta może zresztą nie wystarczyć do zamortyzowania politycznych skutków afery z nagrodami. Decydujące będzie to, w jakim kontekście wyborcy ją osadzą. Jeśli tylko w tabloidowym i powierzchownym („nachapali się naszym kosztem”), długofalowo PiS nie poniesie większych strat. Ot, niektórzy funkcjonariusze „do­brej zmiany” trochę przesadzili. Nastąpiła jednak refleksja, więc można im jeszcze warunkowo wy­baczyć, a w przyszłości uważniej patrzeć na ręce. W poważniejsze tarapaty wpadnie jednak partia Kaczyńskiego, jeśli Polacy umieszczą tę historię na szerszym tle, odnosząc ją do głównych źró­deł legitymizacji tej ekipy.
   W oficjalnym programie PiS Kaczyński przyjmował za punkt odniesienia „system Tuska”. Pisał: „Dynamika tego systemu doprowadziła do ujednolicenia wła­dzy na wszystkich poziomach ustro­ju i do ogarnięcia przez jedną partię wszystkich kluczowych instytucji. W ten sposób partia ta stworzyła wiel­ki mechanizm rozdawniczy i sama stała się jedynym dysponentem przywilejów, awansów oraz wszel­kiej gratyfikacji”.
   Tę diagnozę prezes oczywi­ście umieścił w znacznie szerszej opowieści o nomenklaturowym charakterze polskiej transforma­cji. „System Tuska” miał stanowić zwieńczenie procesów zapoczątko­wanych w 1989 r. Platforma stanowiła tu ostateczną emanację formacji post­komunistycznej. Co miało uzasadniać ra­dykalizm oferty politycznej PiS; alternatywny projekt nie mógł być przecież jedynie korektą. Należy bowiem trwale odciąć stare elity żerujące na państwie. Po to, aby podporządkować je intere­som obywateli.
   W pisowskim slangu uliczno-internetowym nazywano to „odrywaniem świń od koryta”. Subtelniejszy Piotr Skwieciński zaraz po wyborczym zwycięstwie PiS zapowiadał „trwałe przemieszczenie konfitur”. Z konkluzją, że celem pisowskiej krucjaty jest to, aby już nie było „przyrodzonych panów Polski”. Nie przyszło wtedy publicyście do głowy, że przejęty system rozdawnictwa przywilejów może zostać po prostu potraktowany przez zwycięzców jak wojenny łup. I że to oni ulegną teraz pokusie stania się nowymi „panami”.
   Po ponad dwóch latach rządów „dobrej zmiany” opo­zycja bez problemu mogłaby wpisywać całe fragmenty starej pisowskiej diagnozy do swojego programu. Zamie­niając rzecz jasna „system Tuska” na „system Kaczyńskiego”. Ujednolicenie władzy na wszystkich poziomach? Teraz absolut­ne. Ogarnięcie przez jedną partię wszystkich kluczowych insty­tucji? Wręcz totalne. Kto jest partyjnym dysponentem przywile­jów, awansów i wszelkiej gratyfikacji? To przecież PiS rozdające tysiące posad w sektorze publicznym, spółkach Skarbu Państwa, narodowych mediach, instytucjach kultury i dyplomacji. Zarzą­dzające publicznymi strumieniami finansowymi, które zasilają teraz przyjazne władzy prywatne media oraz fundują odrębny sektor pozarządowy, zorientowany na zaspokajanie ideologicz­nych i politycznych potrzeb rządzących. Wreszcie kolonizujące instytucje, które dotąd przed zachłannością polityków chroniła konstytucja - najpierw Trybunał Konstytucyjny, a teraz Krajową Radę Sądownictwa i Sąd Najwyższy. Tak szczelnego systemu, na taką skalę uzależniającego osobiste kariery funkcjonariuszy i klientów państwa od posłuszeństwa partii rządzącej, nie było ani za Millera, ani za Tuska. Kaczyński tak wyśrubował normy, że dalej są już tylko wzorce peerelowskie.
   Sute nagrody dla członków rządu Beaty Szydło są więc sys­temowo nieistotnym, choć malowniczym ornamentem. Poka­zującym, że nowi „panowie” do tego stopnia rozsmakowali się w konfiturach, iż stracili już nie tylko umiar, ale i politycznego nosa. W interesie PiS jest więc zamknięcie afery we względnie bezpiecznej emocji, której ulega teraz wielu Polaków przelicza­jących ekstrapieniądze Błaszczaka na własne potrzeby. Bo taka emocja wcześniej czy później się wyczerpie albo zostanie „przy­kryta” innymi wydarzeniami. Chwilowe oburzenie nie otworzy im oczu na patologiczną naturę całego systemu. Którego rzecz jasna zadekretowana teraz przez Kaczyńskiego skromność władzy w najmniejszym stopniu nie odmieni.
   I o to właśnie toczy się obecna gra. Czego epatująca „konwo­jem wstydu” Platforma Obywatelska najwyraźniej nie zrozumiała. Eksploatuje bowiem właśnie te płytkie emocje, którymi Kaczyński stara się zasłonić sedno sprawy.

Dyskretny urok skromności
W pewnym sensie Platforma odtwarza zresztą swój źródłowy kod z okresu założycielskiego. Zrodziła się przecież z wygłoszonej przez Tuska pod koniec lat 90. tezy o nowej „klasie próżniaczej”. Przyszły szef PO pożyczył sobie to pojęcie z klasycznej książki amerykańskiego ekonomisty i socjologa Thomasa Veblena, który piętnował XIX-wieczną kapitalistyczną klasę wyższą - łupiącą i demoralizującą klasy niższe, ostentacyjnie marnotrawiącą zasoby, hamującą rozwój. Sto lat później te same cechy Tusk przypisywał klasie politycznej III RP Proponując radykalne jej przetrzebienie oraz skasowanie większości przywilejów.
   Ówczesna diagnoza Tuska, choć populistyczna, wyrastała jesz­cze z ideowo utwardzonego liberalnego gruntu. Uderzenie w klasę próżniaczą miało być elementem wielkiego wietrzenia państwa, odchudzania jego ociężałych instytucji, minimalizowania wpły­wu na gospodarkę i życie społeczne. Po klęsce swej pierwszej partii, KLD, Tusk uznał, że warunkiem politycznego sukcesu jest nie ideowy pryncypializm, lecz schlebiający emocjom język. Tyle że założycielskiej dynamiki powstałej w 2001 r. Platformy na długo nie starczyło. Aby utrzymać projekt przy życiu, Tusk w kolejnych latach nasycał go nowymi odcieniami.
   Po aferze Rywina popularność zyskało hasło sanacji moralnej. Platforma znów dużo mówiła o skromności, choć wysunięty wte­dy na pierwszy plan Jan Rokita wpisywał ją w nowy kontekst. Już nie liberalny, jak wcześniej Tusk, lecz symboliczny. Zapowiadał więc wojnę z „kryterium darmowej komórki”, w którym widział miernik prestiżu osób sprawujących publiczne stanowiska. Kam­panią wymierzoną w przywileje władzy Rokita pragnął legitymi­zować PO w roli moralnej odnowicielki życia publicznego.
   Ale Platforma przegrała ówczesne starcie z PiS. Polakom bar­dziej spodobała się znacznie spójniejsza oferta braci Kaczyńskich, którzy do postulatów „taniego państwa” i cięcia przywilejów wła­dzy odnosili się sceptycznie. Zwłaszcza Lech Kaczyński otwarcie ją odrzucał, nazywając „przedsięwzięciem socjotechnicznym”. Bo próżnię po odcięciu pieniędzy publicznych, jak twierdził, mu­siałby w polityce wypełnić kapitał prywatny. A to prowadziłoby do pogłębienia patologii III RP.
   Opowieść o skromności władzy i cięciu przywilejów nigdy więc nie dostarczyła liderom PO pełnej politycznej satysfakcji. Zawsze okazywała się dopalaczem krótkotrwałym i zawodnym. Tyle że wystarczyło Tuskowi intuicji, aby w czasach sprawowania władzy zachować osobisty umiar w konsumpcji konfitur. Jako pre­mier konsekwentnie trzymał w ryzach uposażenia polityków  i - co dzisiaj procentuje - nie rozdawał hojnych nagród.
   Lecz okres sprawowania władzy i tak zrujnował wizerunek PO jako formacji skromnej. Najgłośniejsze afery tamtego czasu, nawet jeśli nadmiernie rozdmu­chiwane dziś przez PiS, mimo wszystko się wydarzyły. Kilka karier spektakularnie się załamało. Dość kręciło się zresztą przy ówczesnej elicie władzy karierowiczów i biznesowych załatwiaczy, aby zacho­wać czystość. Nagrania z restauracji Sowa i Przyjaciele ostatecznie zburzyły mit o samoograniczającej się władzy. Cóż bowiem z tego, że pensje jej funkcjonariuszy stały w miejscu, skoro jednocześnie fundowali sobie wystawne dania i drogie wina, płacąc służbowymi kartami kredytowymi? Z tego powodu wiarygod­ność PO w „konwoju wstydu” jest ograniczona.
   Bo dominująca konkluzja po aferze z nagrodami może okazać się taka, że PiS po prostu powtórzył grzechy poprzedników Tamci objadali się w saloniku Sowy, obecni dyskretnie wypłacają sobie nagrody Tusk dawał zarobić kolegom w spółkach, i Kaczyński tak samo daje. Wtedy był zegarek Nowaka, teraz jenoty Tarczyńskie­go. A skoro nie ma istotnych różnic, nie pozostaje nic innego, jak wycofać kryterium skromności z katalogu istotnych spraw deter­minujących decyzje wyborcze. Tym bardziej opozycja powinna postarać się o wiarygodny opis, na czym naprawdę polega sys­tem Kaczyńskiego. I czym go zastąpić, aby nie był to tylko powrót do systemu Tuska.

Jak żyć w polityce?
Wielce prawdopodobna teraz populistyczna licytacja na skrom­ność nie służy też państwu. Michał Kamiński już zapowiedział, że złoży projekt zrównujący pobory poselskie ze średnią krajową. Nie ukrywając, że chodzi tylko o przetestowanie PiS i zdemasko­wanie obłudy Kaczyńskiego.
   Takie igrzyska zdobędą oczywiście chwilowy poklask, gdyż pogląd Polaków jest od lat utrwalony: politycy zawsze zarabiają za dużo. Mimo że - jak ujął to niegdyś Ludwik Dorn - „polscy parlamentarzyści są unikalną w skali Europy i świata grupą, która nic innego nie robi, tylko tnie swoje dochody i przywileje”. Co jest prawdą. W Sejmie kontraktowym poselskie diety były relatywnie niewielkie. W pierwszych latach III RP dynamicznie jednak rosły, choć realne dochody Polaków spadły. W pewnym momencie poselskie i ministerialne pobory dochodziły już do pięciokrotności średniej krajowej.
   Po raz pierwszy publiczne zgorszenie na tym tle wywołało upu­blicznienie przez rząd SLD-PSL na początku 1994 r. sprawy na­gród, które przyznał sobie odchodzący gabinet Hanny Suchockiej. Pani premier otrzymała w kilku transzach ponad 140 mln starych złotych, co stanowiło siedmiokrotność jej podstawowego wyna­grodzenia. Wicepremierzy i ministrowie uznaniowo otrzymali nieco niższe, choć porównywalne w skali pieniądze. Szef URM Jan Rokita tłumaczył wtedy, że nagrody zostały przyznane zgod­nie z prawem, gdyż w ustawie budżetowej przewidziane zostały pieniądze na ten cel. Co nie przeszkodziło temu politykowi stać się już wkrótce głównym orędownikiem skromnej władzy.
   W 2001 r. wykończona aferami i ujawnieniem „dziury Bauca” AWS ratowała swą wiarygodność zamrożeniem wynagro­dzeń w parlamencie i rządzie. I tak już zostało - jeśli rosły, to co najwyżej o niewysoki stopień inflacji. Podczas gdy śred­nia krajowa przynajmniej starała się dotrzymać kroku dyna­micznemu wzrostowi gospodarczemu. Relacja znów zaczęła się więc wyrównywać. Gdy propozycja Kaczyńskiego wejdzie w życie, poseł będzie zarabiać już tylko dwie średnie.
   Ale dla przeciętnego wyborcy i tak pew­nie na zawsze pozostanie darmozjadem z Wiejskiej. Przed kilkoma laty CBOS zapy­tał o zarobki różnych grup zawodowych: ile zdaniem badanych przedstawiciele poszczególnych grup zawodowych zara­biają oraz ile zarabiać powinni. Największa różnica dotyczyła oczywiście polityków Suweren wycenił pracę parlamentarzysty na poziomie 2,5-krotności najniższej pensji sprzątaczki. Gdyby więc politycy wzięli sobie do serca tamto wskazanie, musieliby obciąć swoje wynagrodzenia o ponad połowę. Ale takiej propozycji nawet żelazne przywódz­two Kaczyńskiego mogłoby nie przetrzymać.
   Oficjalnie politycy niechętnie mówią o swoich pieniądzach. Co najwyżej, odchodząc już z polityki - jak kiedyś Wiesław Walen­dziak bądź Jacek Piechota - delikatnie zasugerują, że motywacja finansowa była istotna. O tym, jak kończy się publiczna skarga, przekonał się niedawno Jarosław Gowin. Choć nie powiedział ni­czego osobliwego; człowiek o utrwalonym statusie zawodowym buduje sobie życiowy standard, którego po objęciu publicznych stanowisk często nie jest w stanie zaspokoić.
   Polityczne kuluary pełne są narzekań sfrustrowanych polityków i wysokich urzędników. Najczęściej zarabiających 7 tys. na rękę podsekretarzy stanu w ministerstwach, którzy muszą z tego wy­nająć sobie w Warszawie mieszkanie, utrzymywać w rodzinnym mieście rodzinę i nieraz jeszcze spłacać kredyt. Różne są strate­gie radzenia sobie z problemem. Młodsi traktują pracę w rządzie jak zawodowy rozruch. Bardziej idealistycznie pojmujący etos służby publicznej często funkcjonują w cyklach: ze stanowiska publicznego odchodzą do sektora prywatnego, aby się finansowo odkuć i zbudować rezerwę umożliwiającą w przyszłości powrót na państwowe. Choć wielu nigdy już nie wraca, co też wpływa na jakość administracji.
   Posłowie mają nieco lepiej, lecz i oni muszą kontrolować wy­datki. Choć statusowo należą do elity kraju, na jej tle są ubogimi krewnymi. Populistyczna licytacja na dalsze oszczędności nikomu więc tak naprawdę nie służy. Zwłaszcza samemu państwu.

Polityka jako zawód
„Kto chce przemocą zaprowadzić na ziemi absolutną sprawie­dliwość, potrzebuje do tego stronników: »aparatu ludzkiego«. Musi mu dać nadzieję na niezbędne, wewnętrzne i zewnętrzne nagrody (...), w przeciwnym razie aparat nie będzie funkcjono­wał. A więc nagrody wewnętrzne: (...) zaspokojenie nienawiści i żądzy zemsty; przede wszystkim: zaspokojenie resentymentów i pseudoetycznego pieniackiego przekonania o własnej słusz­ności, czyli potrzeby spotwarzania i oczerniania przeciwników. Nagrody zewnętrzne: przygoda, zwycięstwo, łup, władza i benefi­cja” - pisał Max Weber w słynnym wykładzie „Polityka jako zawód i powołanie”. Tak jego zdaniem kończyły projekty polityczne jed­nostronnie oparte na etyce przekonań, którą łączył z idealizmem i fanatyzmem.
   Weber proponował, aby etykę przekonań równoważyć etyką odpowiedzialności. Uważał, że dobra polityka wymaga i namięt­ności, i mądrości. Oparta na jednym tylko fundamencie musi się zdegenerować. I jeden z wariantów takiej degeneracji właśnie w Polsce obserwujemy. Co tym bardziej skłania, aby wyciągnąć z tego rozsądne wnioski, odpędzając pokusę tandetnej eksplo­atacji. System Kaczyńskiego tym bardziej dziś wymaga poważnej diagnozy i adekwatnej alternatywy.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz