piątek, 2 marca 2018

Nomenklaturowa arystokracja



Zapowiadana przez PiS „budowa nowego narodu” i „wymiana elit” odbywa się za pieniądze polskich podatników, w drodze zawłaszczania publicznego majątku przez rządzącą partię

Jarosław Kaczyński zarzucał przed laty Akcji Wyborczej Solidarność, że po zdobyciu władzy zastosowała zasadę TKM czyli Teraz K...a My. Obsadzała swoimi ludźmi państwo i gospodarkę, nie dbając o kompeten­cje. Dziś sam Kaczyński używa ali­bi wielkiej ustrojowej rewolucji, aby spełnić marzenie każdego partyjnego lidera zbudować siłę własnej partii i kupić lojalność swoich ludzi za pub­liczne pieniądze.

PARTIA MILIONERÓW
PiS będzie  pierwszą partią w historii III RP, która sprawując wła­dzę, stanie się klubem milionerów. Bliscy współpracownicy Jarosława Ka­czyńskiego uwłaszczają się w najwięk­szych spółkach skarbu państwa, skąd po paru latach (a nieraz nawet po paru miesiącach urzędowania) można wyjść bogatszym o miliony złotych. Personal­ne czystki, jakie co jakiś czas przecho­dzą przez zarządy Orlenu, Lotosu, PZU czy spółek zbrojeniowych, powiększają pęczniejące grono uwłaszczonych par­tyjnych działaczy.
   Drugi szereg ludzi Kaczyńskiego też wychodzi na swoje dzięki zniszczeniu przez PiS służby cywilnej i powrotowi zasady partyjnej nomenklatury. Odda­je to w ręce działaczy partyjnych tysią­ce państwowych i publicznych urzędów. Po objęciu stanowisk natychmiast pod­nosi się im pensje, przyznaje nagrody i premie. W ten sposób partyjny awans faktycznie realizuje program wymiany elit, gdyż przesuwa ludzi często całko­wicie pozbawionych kompetencji, kwa­lifikacji. zawodowego doświadczenia - z kategorii wiecznych nieudaczników do elity materialnego sukcesu.
   Trzecią metodą uwłaszczenia rzą­dzących jest likwidacja kryteriów (a co najmniej liberalizacja tych kryteriów) organizowanych przez państwo prze­targów na wykonanie publicznych inwestycji, zakup wyposażenia czy wy­konanie usług. Pozwala to uwłaszczyć na majątku publicznym już nie tylko działaczy PiS. ale także ich rodziny czy powiązanych z tą partią biznesmenów.
   Kolejna metoda dokarmiania swoich to zatrudnienie ich w kolejnych powsta­jących instytucjach - najczęściej dublu­jących istniejące już instytucje państwa (też zresztą obsadzone przez PiS-owską nomenklaturę).
   Przykład? W ubiegłym tygodniu PiS przeprowadziło przez Sejm i Senat ustawę powołującą Instytut Współpra­cy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka. Patron jest szlachetny - w czasie II wojny światowej organizował siatkę kurierów z okupowanej Polski na Wę­gry. Problem w tym, że istnieje już In­stytut Polski w Budapeszcie, który za ogromne publiczne pieniądze robi to samo, co ma robić nowy instytut. PiS już tam wsadziło swoich ludzi, wszak wszystkie Instytuty Polskie podlegają MSZ, gdzie politykę personalną prowadzi Jan Dziedziczak, jeden z pomniej­szych cyngli Kaczyńskiego.
   W nowy Instytut Współpracy Połsko-Węgierskiej PiS zamierza pompować 6 milionów złotych rocznie przez co naj­mniej 10 lat. Jego dyrektor będzie po­woływany przez premiera - oficjalnie z pensją 10 tysięcy miesięcznie, ale PiS potrafi za pomocą nagród i premii cu­downie rozmnażać chleb i wino dla swo­ich ludzi.
   Gdy władze Tarnowa zgłosiły pod­czas prac parlamentarnych wniosek o umieszczenie nowego instytutu w tym mieście, by obniżyć koszty, wykorzystu­jąc bazę zasłużonego dla stosunków pol­sko-węgierskich tamtejszego Muzeum gen. Józefa Bema, PiS odmówiło. No, bo niby czemu ludzie obsługujący Kaczyń­skiego na Nowogrodzkiej mieliby jeździć po odbiór pensji aż do Tarnowa?
   60 milionów to grosze w porówna­niu z kwotą pół miliarda złotych, jakie otrzymała Polska Fundacja Narodowa na działalność, z którą nie potrafi sobie poradzić - czyli na obronę wizerunku Polski w czasie kryzysów regularnie pro­wokowanych przez rząd.
   Takich stanowisk dla swoich ludzi PiS od dwóch lat kreuje w całej Polsce tysią­ce. Do tego dochodzi Narodowy Instytut Wolności, który będzie transferował mi­liardy publicznych złotówek do prawico­wych organizacji pozarządowych, by jak najgłębiej zmienić strukturę społeczeń­stwa obywatelskiego w Polsce.

PRZEŻYĆ UTRATĘ WŁADZY
Wszystkie polskie partie, które traciły w ostatnim (niemal) 30-leciu władzę, z trudem walczyły o przetrwa­nie. Zachowywały czasami jedną czy dwie fundacje, miały swoich ludzi osa­dzonych w gospodarce, ale bez gwaran­cji, że tam zostaną. Jako tako powodziło się malejącej grupie posłów, europarlamentarzystów i pojedynczym ludziom umieszczonym zawczasu w instytucjach unijnych. Reszta z trudem wiązała cza­sem koniec z końcem. Dlatego kolejnej władzy łatwo było werbować polityków przegranej formacji. SLD werbował lu­dzi AWS, PO ludzi SLD. PiS (zwykle za pośrednictwem eleganckiego Gowina) podbiera ludzi Platformie.
   Stąd wziął się paradoks, że formal­nie wielopartyjny system polityczny w Polsce, poprzez biedę partii i wygło­dzenie ludzi trafiających do polityki, ma tendencję ciążenia ku jednopartyjności. Zawsze dominuje partia władzy - przejmując aktywa swych konkuren­tów. Opozycja zawsze jest słaba, wysta­wiona na werbunek i zdrady.
   Tak dotąd było aż do chwili, gdy „partia władzy” załamuje się - jak w okamgnie­niu zawaliły się AWS czy SLD z epoki Leszka Millera. Wtedy rodzi się nowa formacja, zbiera odpadki i rośnie w silę.
   Jarosław Kaczyński próbuje od dawna rozwiązać tę polityczną kwadraturę koła i zagwarantować trwałe istnienie swej partii. Już w latach 1990-1991, w czasach spółki Telegraf, jego ludzie proponowali postkomunistycznym oligarchom poli­tyczną osłonę w zamian za transfer włas­ności. Już wówczas Kaczyński chciał zbudować partię własnych milionerów (jak mówili wtedy on i jego ludzie - nie­komunistycznych milionerów).
   Już wtedy przygotował ideologiczne alibi, tworząc całkowicie nieprawdzi­wą, ale też całkowicie wewnętrznie spój­ną wizję totalnej hegemonii, w której ani sądy, ani uniwersytety, ani cały rynek medialny nie są neutralne czy plurali­styczne. Są monolitycznym układem, co znaczy, że jedynym sposobem, by się tej potędze przeciwstawić, jest zbudowanie
własnego kontrukładu.
   W gruncie rzeczy jest to jego teoria TKM, tyle że odwrócona i użyta na włas­ne potrzeby - i ubrana w maskę Wielkiej Ustrojowej Rewolucji.
   Wcześniej Kaczyński był za słaby i rzą­dził za krótko - dopiero dziś udaje mu się realizować marzenie o własnym TKM. Jeśli nawet straci władzę za dwa czy za sześć lat, będzie już dysponował sporą (szacunkowo licząc kilkusetosobową) grupą milionerów z własnego nadania i kolejnymi tysiącami wzbogaconej par­tyjnej nomenklatury.
   Ci ludzie - odcięci od koryta - będą walczyli o odzyskanie przywilejów. Je­śli stracą możliwość eksploatowania zasobów polskiego państwa, to uzna­ją je za wrogie „kondominium”, a jego destabilizowanie i niszczenie za swój patriotyczny obowiązek. Nawet tra­cąc władzę, pozostaną gigantyczną po­lityczną pięścią, wiszącą nad polską demokracją.
   Na razie polityczni przeciwnicy PiS nawet nie myślą o tym problemie. Pew­nie trochę dlatego, że część się wstydzi, bo ciągle jeszcze ma własne fundacyjki, ma resztki własnych pieniędzy pozyska­nych dzięki polityce, na mniejszą skalę, przy nieco większej hipokryzji. Wskazy­wanie pojedynczych patologii czy nawet publikowanie list misiewiczów to jesz­cze nie jest zrozumienie problemu.
   Rewolucja instytucjonalna Kaczyń­skiego jest rozwiązaniem systemowym i musi znaleźć równie systemową odpo­wiedź. Takie partyjne państwo w pań­stwie - sfinansowane ze środków publicznych i oparte na ideologii z zało­żenia całkowicie antydemokratycznej, trzeba szczegółowo zdiagnozować, a póź­niej znaleźć metody jego likwidacji. Na podstawie konstytucji i prawa.

NOWE ELITY ZE STARYCH OPORTUNISTÓW
Jarosław Kaczyński wydaje się dziś potężny i bezkarny. Jednak za­sada TKM to w polskiej polityce broń obosieczna. Liderom i partiom, któ­re sprawują władzę, daje pozór lojalno­ści i złudzenie siły. Złudzenie, bo żadna formacja budująca wcześniej swoją siłę na zasadzie TKM nie przetrwała. Lu­dzie, którzy przychodzą do polityki, by się uwłaszczyć, w chwili próby wybiera­ją pieniądze zamiast lojalności.
   Tak było z AWS. Już parę miesię­cy po przegranej tej formacji jej nominaci w gospodarce i instytucjach państwowych przeszli do SLD lub zaczęli pracować dla największych oligarchów. Zarówno uwłaszczeni przez Mariana Krzaklewskiego starzy działacze związ­kowi, jak i młodzi antykomuniści w typie Mateusza Morawicckiego.
   Po przegranej AWS stawali się po pro­stu lobbystami sektora prywatnego - za­rabiając miliony dzięki znajomym wciąż pracującym w różnych ministerstwach.
Co najwyżej - jako hipokryci, dla popra­wy własnego samopoczucia - ozdabiali zady limuzyn chrześcijańską rybką lub kotwiczką Polski Walczącej. Pamiętam młodego antykomunistę, który otwarcie powiedział Marianowi Krzaklewskiemu, że wykona wyjątkowo niewdzięczną pra­cę dla AWS, jeśli po dwóch latach pójdzie do zarządu dużej prywatyzowanej firmy. Pracę dla partii wykonał, w sprywatyzo­wanej spółce zgarnął milion i wycofał się z polityki.
   Także ludzie Leszka Millera, obsadze­ni przez niego w publicznym biznesie, zdradzili go na rzecz Kwaśniewskiego, aby w końcu przejść do PO. Zazwyczaj nie było w tym żadnego przestępstwa, żadnego naruszania prawa, ale zepsu­cie, które politykę polską bardzo głębo­ko zniszczyło.
   Także prawie wszyscy ludzie Jaro­sława Kaczyńskiego już go kiedyś zdra­dzili. W 1997 roku, pod koniec długich przedwyborczych negocjacji pomiędzy Porozumieniem Centrum i AWS, Ka­czyńskiego porzuciła cała jego ówczesna partia. Nawet ludzie z „zakonu PC” dali się kupić za wysokie miejsca na listach wyborczych AWS oraz obietnice uczest­nictwa w późniejszym podziale łupów. Sam Kaczyński musiał wtedy startować z listy ROP, z laski Jana Olszewskiego i Antoniego Macierewicza, co było dla niego ogromnym upokorzeniem.
   Za pomocą TKM nie zbuduje się lep­szego narodu ani lepszych elit. Nie zbuduje się nawet trwałej politycznej formacji. Nawet Jarosław Kaczyński boi się pewnie w głębi duszy, że gdy znowu straci władzę, opuszczą go wszyscy, któ­rych sobie dzisiaj kupuje za publiczne pieniądze.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz