środa, 21 lutego 2018

Zaginione ministerstwo



MSZ, tak jak cała polityka zagraniczna, nie mieści się w kręgu zainteresowań obecnie rządzących. Złośliwie tylko przypomina czasy dawnej świetności.

W budynku przy alei Szu­cha jest niewielki pokoik. W nim dwóch dojrzałych panów popija z dyploma­tycznym wdziękiem gorą­ce napoje, przeglądając prasę. Zjawiają się między 9 a 10 rano. Ich codzienne wejścia i wyjścia z „gmachu”, jak mówią o siedzibie MSZ jej pracownicy, rejestrują elektronicz­ne czytniki, rzadko przełożeni. - Są trochę jak na zwolnieniu warunkowym - żartuje znajomy tej dwójki. Pogawędzą, powspo­minają i o 15.00 już ich nie ma.
   Jeden z nich to spec od Hegla, Jerzy Margański. „Potrójny ambasador”, jak mówią jego koledzy z podziwem - w Austrii, Szwajcarii i Berlinie. Kiedyś miał kanclerza Schrodera na jeden telefon, dziś trudno mu się dodzwonić do polskiego wiceministra. Wszystko dlatego, że przyszedł do MSZ w 1990 r., czyli... „za poprzedniego sys­temu”. Drugi pan to Adam Kobieracki. Jedyny w historii polski wiceszef NATO, jeden z najlepszych na świecie ekspertów od kontroli zbrojeń. Z nim problem jest poważniejszy, bo skończył MGIMO, czyli moskiewską kuźnię dyplomatów. To nic, że zaufali mu Amerykanie, powierzając największe tajemnice Sojuszu. Ważniejsze, że nie ufa mu PiS.
   Obaj panowie, odpowiednio roczniki 1955 i 1957, są w sile dyplomatycznego wie­ku. Z takim doświadczeniem powinni teraz reprezentować Polskę na najważniejszych placówkach. Ale tak jak kilkunastu ich rówieśników, snujących się dziś po kory­tarzach „gmachu”, są przez nowe kierow­nictwo resortu traktowani jak trędowaci - nawet rozmowa z nimi wygląda podejrza­nie. Dlatego wkrótce to ich „zwolnienie wa­runkowe” może zostać zamienione na karę śmierci zawodowej. W Sejmie czeka już tyl­ko na decyzję polityczną z Nowogrodzkiej tzw. ustawa kadrowa, która pozwoli wyczy­ścić MSZ aż po piwnice.
   - Nie chodzi tylko o tych ludzi, ale o to, aby zatrzeć pamięć o poprzednim ćwierć­wieczu na Szucha. Wymazać pamięć in­stytucjonalną - mówi Paweł Dobrowolski, były dyplomata, m.in. ambasador w Kana­dzie i rzecznik ministerstwa, dziś wykła­dowca Collegium Civitas. - MSZ doskonale nadaje się na poligon doświadczalny takiej polityki historycznej. To instytucja hierar­chiczna, w której łatwiej przeprowadzić ra­dykalne zmiany. Jednocześnie - jak żadne inne ministerstwo - przypomina o sukcesie polskiej transformacji. A to dzisiejszą wła­dzę bardzo uwiera.
   Jak pokazał ostatni kryzys wokół nowe­lizacji ustawy o IPN, MSZ już w pewnym sensie zniknęło. To znaczy, niby dzia­ła nadal, ale mało kto w rządzie zwraca na to uwagę.

1 Kierowana przez doświadczonego dy­plomatę Jacka Chodorowicza ambasa­da RP w Izraelu seriami słała jesienią do Warszawy ostrzeżenia przed możliwymi reakcjami na tę nowelizację. Niewątpli­wie trafiały one również do Ministerstwa Sprawiedliwości, czyli autora nowelizacji. Dowodem może być fakt, że ministrowie Zbigniew Ziobro i Patryk Jaki na własną rękę spotkali się z Izraelczykami. Ci dy­plomatycznym językiem dali im do zrozu­mienia, że nowelizacja ustawy o IPN jest nie do zaakceptowania przez Izrael. Ale nie powiedzieli tego wprost, co pozbawieni dy­plomatycznego doświadczenia ministro­wie uznali za „cichą zgodę”. Dalszy prze­bieg wydarzeń był wielokrotnie opisywany.
   Pierwsza reakcja na Nowogrodzkiej w Warszawie była ponoć paniczna. My­ślano o wycofaniu nowelizacji. Ale potem zrobiono jeden sondaż, drugi, trzeci. Oka­zało się, że to się Polakom podoba. No­wogrodzka popełniła jednak błąd, bo nie zleciła sondaży w Waszyngtonie. - Oni byli zupełnie zaskoczeni reakcją Departa­mentu Stanu - twierdzi Eugeniusz Smo­lar, ekspert Centrum Stosunków Między­narodowych. - Szczególnie że w sprawie nowelizacji nie wypowiedział się rzecz­nik, ale sam Rex Tillerson. I to podczas zagranicznej wizyty. Szef amerykańskiej dyplomacji ostro skrytykował polską no­welizację. Zasugerował nawet, że nastą­pią zmiany w bilateralnych stosunkach z Polską. Polski MSZ uspokajał później kanałami wewnętrznymi, że to tylko taka gra, że Amerykanie wzięli na siebie rolę tych złych, żeby Izraelczycy nie musieli dalej dociskać, bo mogłoby to wywołać fale antysemityzmu w Polsce.
   - Ze strony Trumpa raczej nam nic nie grozi, tyle że ma on inne priorytety. Ale administracja już wytyczyła nam czerwo­ną linię - tłumaczy Smolar i przypomina październikową wizytę Morawieckiego, jeszcze jako wicepremiera, w Departa­mencie Skarbu. Dostał tam jasny sygnał: mogą się rządzić jak chcą, ale jeśli ru­szą biznes (w domyśle - amerykański), czyli na przykład dobiorą się do TVN, to koniec przyjaźni. Symptomatyczne, że od tamtej wizyty słuch o tzw. nowej ustawie medialnej zaginął.

2 Ślepą wiarę PiS w sojusz z Amery­kanami krytykuje również jeden z byłych ambasadorów RP. I poda­je sposób na „załatwienie Polski”. Sami Amerykanie tego nie zrobią, poproszą jakieś zaprzyjaźnione państwo. Ważny polityk powie coś złego o Polakach - nie­koniecznie o „polskich obozach”, ale coś podpadającego pod ustawę. - I co? Aresz­tujemy go? Wyślemy list gończy? - mówi nasz rozmówca. - Przed całym światem obnażą głupotę tej nowelizacji i naszą bezradność. Sami się wystawiliśmy.
   Nowy szef MSZ Jacek Czaputowicz na początku całego zamieszania z nowe­lizacją milczał, nie było go w kraju. Potem w serii wypowiedzi dla PAP i innych me­diów za każdym razem inaczej prognozo­wał, co dalej stanie się z nowelizacją: czy będą konsultacje z Izraelem, zanim nowe prawo wyjdzie z parlamentu; kiedy prezy­dent podpisze nowelizację; czy zapyta się Trybunału Konstytucyjnego. - Wrażenie było takie, że on niczego nie wie - mówi doświadczony dyplomata, jeden z tych, którzy snują się teraz po korytarzach „gma­chu”. - Jakby cały proces decyzyjny był poza nim, poza ministerstwem. MSZ powinno przecież przygotowywać strategię, jak tłu­maczyć za granicą kolejne decyzje rządu. Ale nie da się tego robić, jeśli dowiadujesz się o tych decyzjach z mediów.
   Publiczne przyznanie się do niewiedzy o działaniach własnego rządu dyskwali­fikuje dyplomatę, bo po co z kimś takim rozmawiać? Czaputowicz nie przyznał się do tego wprost, ale można przytoczyć jesz­cze wymowniejszy przypadek. W połowie stycznia polski ambasador w Niemczech Andrzej Przyłębski (jak się mówi w „gma­chu” - „zbieżność nazwisk i kompetencji nieprzypadkowa”) udzielił wywiadu nie­mieckiemu radiu publicznemu, w którym na kolejne pytania mówił: nie wiem. - Efekt jest taki, że w Berlinie z Przyłębskim nikt nie chce rozmawiać - mówi polski ekspert od spraw niemieckich. - Zapraszają go tyl­ko wtedy, gdy zmusza ich protokół. On sam w zasadzie nie ma żadnych politycznych znajomości, nie ma kontaktów w Bunde­stagu. Niemiecki MSZ go unika.
   Ponieważ z Niemcami mamy teraz nie po drodze, w ostatnich tygodniach na Szu­cha wróciła idea resetu z Rosją. Znów nie udało się z Białorusią, Łukaszenka zi­gnorował nasze umizgi („Ale za kilka lat ponownie spróbujemy” - mówią złośliw­cy w ministerstwie). Jeszcze w zeszłym roku wydawało się, że relacje z Ukrainą sięgnęły dna, ale po nowelizacji ustawy o IPN to dno przebiły i pogarszają się dalej. Nagle więc Rosja objawiła się jako ciekawy partner. Deal miał ponoć polegać m.in. na polskim poparciu dla ograniczenia unijnych sankcji przeciwko Rosji, jeśli ta zrezygnuje z budowy gazo­ciągu Nord Stream II.
   Zastanawiający jest brak Rosji w nowym prawie o IPN. Nawet jeśli przypadkowy, może się teraz okazać przemyślanym i symbolicznym gestem. Inaczej jed­nak o sprawie myślą sami Rosjanie. Gdy ostatni raz polska delegacja rozmawia­ła z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem, ten miał w niecenzuralnych słowach powiedzieć, żeby Polacy sobie poszli, bo Rosja nie będzie rozmawiać, dopóki jest oskarżana o mord smoleński.

3 Relacje z Berlinem, Moskwą czy z Kijowem nie przekładają się jednak tak bezpośrednio na pieniądze, jak te z Brukselą. Stąd dymisja Beaty Szydło i nominacja Mateusza Morawieckiego, który ma ratować unijne pieniądze dla Polski - twierdzi ekspert blisko współpra­cujący z Nowogrodzką. PiS podjęło w ten sposób duże ryzyko. Pani premier miała wysokie notowania wśród wyborców pra­wicy, brakowało też dobrego wytłuma­czenia dla tego ruchu. Przeważyć miała chęć ocieplenia wizerunku na zewnątrz. A detonatorem okazała się sprawa budże­tu Unii na lata 2021-27. W najbliższych dniach w Brukseli odbędzie się pierwsze oficjalne spotkanie na ten temat, ale już wiadomo, że wielu płatników netto do­maga się niekorzystnych dla Polski zmian w zasadach wydawania unijnych pienię­dzy, przede wszystkim uzależnienia wy­płat od przestrzegania praworządności.
   Departament ekonomiczny MSZ, a tak­że polskie przedstawicielstwo w Brukse­li alarmowały o sprawie już od wiosny 2017 r. Przekaz był następujący: Polska utraciła zdolności koalicyjne w Unii, które są niezbędne w negocjacjach budżetowych. Ale na posiedzeniach rzą­du tych alarmów nikt nie czytał, tak jak depesz z Izraela. Otrzeźwienie przyszło ponoć w listopadzie - wtedy okazało się, że nasza strona nie ma żadnych planów. Jeden z ekspertów, wcześniej związany z MSZ, twierdzi, że tych planów wciąż nie ma. - Zrobili wielkie oczy, gdy przypomnia­łem im, że do poprzednich negocjacji bu­dżetowych rząd Tuska przygotowywał się dwa i pół roku.
   Dopełnieniem tej historii jest postać Andrzeja Sadosia. Od października przed­stawicielstwo przy Unii nie miało szefa. Poprzedni, doświadczony dyplomata Ja­rosław Starzyk, stracił stanowisko z powo­du oskarżeń o kłamstwo w oświadczeniu lustracyjnym. Warto dodać, że był to już nominat nowej władzy, która przy okazji przeprowadziła czystkę w przedstawiciel­stwie w dół, aż do sekretarek. W efekcie placówka zgasła.
   Pod koniec stycznia MSZ poinformo­wało, że nowym jej szefem będzie Sadoś, który był Misiewiczem, gdy to jeszcze nie było modne, czyli za czasów pierwszego rządu PiS. Wówczas to młody dyplomata, wyciągnięty przez Annę Fotygę najpierw na rzecznika resortu, a później na podse­kretarza stanu, był modelowym przykła­dem szybkiego pisowskiego awansu. Jak niektórzy twierdzą - zbyt szybkiego.
   Kilku jego współpracowników z tamte­go czasu wspomina jego brak kompeten­cji nadrabiany butą i brutalnością wobec kolegów z ministerstwa. - Wysłanie go teraz do Brukseli to niezrozumiały samobój w sprawie budżetu - mówi nam były ambasador, obecnie w rezerwie kadrowej.
- Standardem jest, że państwa do Brukseli wysyłają najbardziej doświadczonych dy­plomatów, często po dwu-, trzykrotnym ambasadorowaniu. Sadoś nigdy nie kiero­wał żadną placówką. Zjedzą go tam.

4 Większym niż Sadoś zagrożeniem dla polskiej polityki na forum Unii jest jednak brak jej koordynacji.
- We wszystkich starych państwach Unii jest silny minister ds. europejskich, najczę­ściej podległy premierowi, który integruje politykę europejską całego rządu i pilnuje, aby poszczególne resorty nie prowadziły własnych relacji z Brukselą - mówi Euge­niusz Smolar. - U nas nadawałby się do tego Konrad Szymański. Ale co z tego, skoro ko­lejni ministrowie uznają go za zagrożenie. Z Szymańskim jest ten problem, że choć formalnie podlegają mu sprawy europej­skie, to już nie bilateralne relacje z pań­stwami zachodniej Europy.
   Nie lubił go Witold Waszczykowski, wówczas za te relacje odpowiadała zna­joma ministra Barbara Ćwioro. Teraz, za ministra Czaputowicza, zachodnie sto­lice dostały się pod opiekę wiceministra Bartosza Cichockiego, specjalisty od spraw wschodnich. - Szymański został, bo zna się na sprawach europejskich, ale jest obcy na Nowogrodzkiej, a przez to zbyt słaby, aby opanować ten chaos - uważa Euge­niusz Smolar.
   W takich warunkach MSZ był stop­niowo oskrobywany z kompetencji, nie tylko w polityce unijnej. Sprawy wojsko­we na wyłączność od razu przejął MON Macierewicza. Politykę kulturalną zabrał wicepremier Gliński. Sprawy polonijne w zasadzie wróciły do Senatu, a w ra­mach ministerstwa zajmuje się nimi au­tonomiczny politycznie Jan Dziedziczak.
Nie mówiąc już o zagranicznej samowo­li byłego już ministra środowiska Jana Szyszki. Wynikało to również ze słabej pozycji politycznej kolejnych szefów MSZ. Waszczykowski, praktycznie bez za­plecza w partii, musiał walczyć o wpływy bezpośrednio na Nowogrodzkiej. I syste­matycznie przegrywał. - Prezes powierzył mu w zasadzie tylko jedno zadanie: czystkę kadrową w MSZ - mówi Paweł Dobrowol­ski. - To brak postępów w tej dziedzinie, a nie zaproszenie Komisji Weneckiej czy inne wyskoki, kosztował go posadę.
   Cokolwiek powiedzieć o Waszczykowskim, nie jest to amator. Jako były zawodowy dyplomata zdawał sobie sprawę, że wszystkich zwolnić nie moż­na, bo ktoś musi „robić papiery”. Nawet jednak pod jego okiem stanowiska stra­ciło 88 ze 100 polskich ambasadorów i 32 z 34 konsulów generalnych. To okazało się za mało. Stąd kontynuowanie pomysłu tzw. ustawy kadrowej, która zakłada m.in., że w ciągu pół roku od jej wejścia w życie wygaśnie stosunek pracy z wszystkimi dy­plomatami. Chyba, że specjalnie powołana w tym celu komisja weryfikacyjna posta­nowi inaczej.
   Gdy ministrem został Jacek Czaputowicz, również podjął próbę powstrzy­mania ustawy kadrowej. Wymienił dzie­więciu dyrektorów departamentów, prawdopodobnie próbując w ten sposób pokazać Nowogrodzkiej, że można to zro­bić ręcznie i umiarkowanie. Szczególnie że jeśli trzymać się oficjalnych celów ustawy, to jej zapisy dotyczyłyby już nie­licznego grona pracowników MSZ. Absol­wentami rosyjskich uczelni jest zaledwie 40-50 na 2,5 tys. pracowników meryto­rycznych ministerstwa. Trudno powie­dzieć, czy Czaputowicz trafił z przekazem.

5 Wisząca nad ministerstwem groź­ba czystki ma podłoże ideologiczne - to przyznają nawet politycy PiS. Dla nich gmach przy al. Szucha to wciąż ko­smopolityczna enklawa w środku polskiej Warszawy, gdzie w małych pokoikach chowają się „popłuczyny po Skubiszewskim i Geremku” (cytat ze spotkania dyrekto­rów departamentów). PiS ma kompleks wobec elit III RP i chce stworzyć własną. Stąd np. do kilku kluczowych stolic wysłał na ambasadorów osoby bez doświadcze­nia... aby się uczyły. Przyłębski nie jest wyjątkiem. Ambasador w Londynie - któ­ry swoją drogą ma problemy z językiem angielskim - sam chwali się, że zabłysnął na spotkaniu z królową, bo poszedł w kontuszu. Inny nasz przedstawiciel w dużym państwie za oceanem zrobił z placówki punkt spotkań Klubów Gazety Polskiej. Kolejny zajmuje się głównie retweetowaniem Antoniego Macierewicza.
   Nie lepiej to wygląda w samej Warsza­wie. Dyplomaci z placówek skarżą się, że miesiącami nie mają kontaktu z cen­tralą, nie wiedzą, co się dzieje z ich de­peszami. A gdy już centrala się odzywa, to - tak jak ostatnio - szczegółowo instru­uje, jak ambasadorzy mają zagranicy tłu­maczyć przebieg kryzysu z Izraelem albo jak przygotować rocznicę smoleńską. Przy czym instrukcje są na tyle szczegółowe, że wypaczają samą ideę posiadania am­basadora w obcym państwie, który jest tam przecież po to, aby dostosowywać realizacje polskich interesów do lokalnej specyfiki. Na to wszystko patrzą młodsi dyplomaci i coraz liczniej zaczynają ucie­kać z ministerstwa. Wiedzą, że najlepsze posady i tak dostaną polityczni nominaci. Na placówkach zaczyna się więc problem, kto ma „robić papiery”.
   A że w wyniku tego wszystkiego mini­sterstwo jest ślepe i głuche, czyli w zasadzie nie pełni już swojej podstawowej funkcji? PiS może powiedzieć tak: konflikty z Fran­cją, Niemcami, Izraelem, Ukrainą, Ame­ryką, Unią Europejską i jeszcze kilkoma państwami? I co z tego? Mamy jakąś wojnę? Kowalski coś stracił? Nie, wręcz (od)zyskał - dumę narodową. Polacy są zadowoleni, sondaże rosną. Polityka zagraniczna jest mocno przereklamowana. Do czasu.
Łukasz Wójcik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz