sobota, 17 lutego 2018

W narożniku,Potworny atak,Sędziowie nie poszli na polityczną kolaborację,Izba bez refleksji,Odrobina absurdu,Korona nie dla Elżbiety,Wozy kolorowe i All you need is love



W narożniku

Podczas gdy PiS pod maską patosu chowa cynizm i arogancję, opozycja pod maską pragmatyzmu skrywa strach. Opozycja zapowiadała, że będzie totalna, i zbiera za to cięgi, jednocześnie ponosząc skutki tego, że nie jest totalna, lecz rachityczna.
   PiS nie lubi półsłówek i półcieni. T-shirtowy patriotyzm potrzebuje decybeli i jednoznaczności, a nie subtelności. Mówicie w Brukseli o łamaniu praworządności w Polsce - jesteście zdrajcami. Głosujecie za wszczęciem procedury w tej sprawie - jesteście targowicą. Udzielacie wywiadu nie­mieckiej telewizji - jesteście szmalcownikami.
To oczywiście putinowska wersja patriotyzmu, w której partię zrównuje się z krajem, a sprzeciw wobec partii trak­tuje się jak zdradę. Ale co z tego, skoro skuteczna?
   PiS gra na najprostszych emocjach, odwołując się do naj­niższych instynktów. Widząc pałki i „Wiadomości”, opozy­cja - zamiast ryknąć - kuli się w sobie. Zamiast odwoływać się do serc, odwołuje się do rozumu. Ale sam rozum w zde­rzeniu z emocjami jest bez szans, szczególnie gdy podsuwa rozwiązanie najbardziej bezpieczne - poparcie władzy ze strachu lub wstrzymanie się od głosu ze strachu.
   Głosowanie w sprawie wyklętych z Brygady Świętokrzy­skiej, głosowanie w sprawie uruchomienia procedury z art.7 głosowanie w sprawie nowelizacji ustawy o IPN - w każdej z tych spraw opozycja zademonstrowała charakterystyczny dla siebie przykurcz. Pojawia się on zawsze, kiedy dociera do niej, że gdy nie zrobi tego, co chce PiS, PiS zacznie się drzeć, że jest nie dość patriotyczna albo nawet antypatriotyczna. Ża­łosne wrażenie sprawia łatwość, z jaką PiS, stosując te meto­dy, wciąż zagania opozycję do narożnika. A ta na to pozwala, jakby cierpiała na jakiś straszny kompleks. Oddała PiS flagę i pozwala, by ten walił ją po łbie drzewcem. Protestuje, gdy na­zywa się ją drugim sortem, ale zachowuje się, jakby nim była.
   Zarzuty i oskarżenia, jakie padają ze strony PiS, są bez­ceremonialne, a często po prostu chamskie, ale w epoce, w której cham ma się lepiej niż Kordian, chamstwo często popłaca. Suweren zdaje się bowiem autentycznie zafascy­nowany siłą i brutalnością. Wątpliwości postrzega jako sła­bość, a słabością gardzi. Zniuansowane stanowisko jest więc z założenia defensywne, czyli złe. Non stop się broniąc, moż­na ograniczać straty, ale nie można wygrywać. Publika jest bezwzględna. Nie nagradza za kunktatorstwo, granie na czas i wstrzymywanie się od głosu. Całkiem prawdopodobne, że doceniłaby drużynę nieustraszoną, nawet gdyby ta przegry­wała. Drużynę bojaźliwą wygwizduje albo ignoruje.
   W wypadku PiS mamy do czynienia z klasycznym efektem „bandwagon”. Im więcej zwolenników jakiejś idei, tym wię­cej skłonnych jest ją poprzeć. Im silniejsze wydaje się PiS, tym więcej ludzi dochodzi do wniosku, że z PiS mu po dro­dze. Nikt nie chce zbyt długo grać w drużynie przegrywają­cej. A nasza opozycja ma o wiele większy problem niż to, że nie wygrywa. Nie sprawia wrażenia, że może wygrać. Kto obstawia na wyścigach konia, myśląc, że ten z całą pewnoś­cią nie dobiegnie do mety pierwszy?
   Nie twierdzę, że w odpowiedzi na barbarzyńskie ataki ze strony PiS opozycja powinna wyciągnąć pałki i kastety. Po­winna jednak wyciągnąć wnioski z faktu, że niezmiennie obrywa, że za swoje kunktatorstwo zbiera cięgi i od swych przeciwników, i od zwolenników. Zamiast czekać na nie­uchronny cios, trzeba po prostu samemu atakować. Nie należy wyłączać rozumu, ale odpowiedzą na emocje musi być pasja.
   Patosu zresztą też nie trzeba unikać. Tym bardziej że pa­tos PiS-owski czasem jest groteskowy. Gdy europoseł Czar­necki zostaje odwołany z funkcji wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego, przywołuje na Twitterze dewizę żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji AK: „Nic nam nie zabrano, skoro mamy Ojczyznę”. Nie można wykluczyć, że ową dywi­zję byłby skłonny przywoływać także po wizycie u stoma­tologa i ekstrakcji zęba. Nabzdyczenie patriotyczne jest jak balonik. Aż domaga się igły.
   Nowelizacja ustawy o IPN była dla opozycji szansą na przejęcie moralnego przywództwa. Zamiast odwołać się do najlepszej tradycji polskiej tolerancji, Armii Krajowej, Żegoty, wsparcia dla niepodległej Ukrainy, do Solidarności i myśli Jana Pawła II, ustąpiono bez walki w obliczu aktu skrajnej politycznej głupoty i bezczelnego cynizmu wrzeszczącego, że jest patriotyzmem.
   Drużyna może wychodzić na boisko, mając najlepszą tak­tykę i niezłych graczy, ale nie ma szans na zwycięstwo, jeśli nie ma mentalności zwycięzców. Zdeterminowany przeciw­nik zawsze wyczuje słabość rywala i go pokona. W sporcie bowiem równie ważne co umiejętności jest killer's instinct - instynkt zabójcy, zdolność do tego, by przeciwnika dopaść i pokonać.
   Powyższe rozważania i apele mogą oczywiście trafiać w pustkę. W końcu chirurgia nie zna czegoś takiego jak transplantacja genu zwycięstwa.
Tomasz Lis

Potworny atak

Za komuny było takie powiedzenie, że partia bohatersko zmaga się z kryzysem, który sama wywołała - i odnosi w tej walce wielkie sukcesy. Ta partia też walczy na wszystkich frontach, które pootwierała i powymyślała. Najnowszy i najgorętszy, to - by zacytować militarne tytuły prawicowej prasy -„wojna Polska-Izrael” a właściwie napaść Izraela na Polskę. (Może nie powinienem tego czynić, ale jak zawsze polecam lekturę tzw. konkurencyjnych tygodników obozu „dobrej zmiany”; zanurzenie się w świat tamtej argumentacji, perswazji, języka, emocji). Otóż - jak się tam dowiaduję - obecna wojna to wynik operacji specjalnej przeciw Polsce, od dawna planowanej i teraz sprowokowanej. Chodzi (cytuję) polską „suwerenność, prawdę i pieniądze” o „rzucenie nas na kolana” bo choć „ani Amerykanie, ani Izrael nie chcą likwidacji Polski” to chcą jej podporządkowania, „chcą nas zgnieść i złamać”, a „awantura o no­welizację jest przykrywką do awantury o reprywatyzację” oraz do walki z chrześcijaństwem w ogóle. W dziesiątkach publikacji eksploatowane są, rzec można odwieczne, skojarzenia i skrypty: znów mamy do czy­nienia z żydowskim (izraelskim) spiskiem przeciw suwerenności Polski, z podstępnym zamiarem odebrania nam własności i majątków oraz pognębienia religii katolickiej, słowem - jak mówi klasyk prawicowej publicystyki - widzimy intrygi i niewdzięczność „chciwych parchów”.
Ten „wściekły atak na Polskę” zauważa inny znany publicysta, sprawia zresztą wrażenie „jakby Żydom zależało na stworzeniu fali antysemi­tyzmu”. Bo generalnie, jak wiadomo, antysemityzmowi winni są sami Żydzi, skoro są tacy, jacy są, i tak się zachowują. A to, co czytamy w dru­ku, to już ledwie delikatna piana po -„wywołanej przez Żydów” - fali antysemityzmu, jaka od kilkunastu dni, na oczach zdziwionego świata, faktycznie przelewa się przez polski internet.

Sytuacja wokół Polski zrobiła się na tyle nieprzyjemna, że władze musiały wreszcie na front polsko-izraelski posłać wzmożone siły. Naj­pierw premier Morawiecki ruszył z serią wykładów historycznych, a wła­ściwie prezentacji pokrętnej polityki historycznej PiS, wzywając ogólnie do „unikania antysemickich wypowiedzi, bo to woda na młyn naszych wrogów”. Po czym na scenę wkroczył sam prezes, mówiąc na miesięcz­nicy smoleńskiej, że „antysemityzm to choroba duszy i umysłu, którą podpowiada diabeł”. Powinien był dodać, że ten diabeł szczególnie upatrzył sobie i upodobał wiernych wyborców oraz sympatyków Prawa i Sprawiedliwości, tam głównie kusi i podszeptuje. Niestety, wiarygod­ność tej anty-antysemickiej deklaracji prezesa, przyjętej z ulgą przez opozycję, mocno osłabia jego oświadczenie z poprzedniej miesięcznicy że droga do zwycięstwa czasem musi być kręta i ze względu na wro­gów nie zawsze można mówić, jak jest. Nie zostało wszak w żaden spo­sób napiętnowane kierownictwo TVP, tolerujące antysemickie wybryki, ukarany europoseł Czarnecki, potępieni narodowcy (od jarmułki Dudy) czy upomniane szefostwo IPN, omijające szerokim łukiem ciemniejsze obszary naszej historii. Bo też działania i słowa ministra Czaputowicza, premiera Morawieckiego i samego prezesa wyraźnie są skierowane na zagranicę i mają choć trochę zmniejszyć dramatyczny kryzys repu­tacji, w jaki Polska PiS zabrnęła, tak długo ociągając się z jakimkolwiek oficjalnym potępieniem antysemickiej retoryki własnego zaplecza.
Na zewnątrz PiS, przestraszony tym, co narobił, wysyła uspokajające sygnały, ale narracja polityczna skierowana do wewnątrz nie zmienia się ani na jotę, przeciwnie - jej twardość musi przekonywać, że nie nastą­piła żadna korekta kursu. I że niezbędne jest - jak mówiono za komuny - jeszcze większe zwarcie szeregów wokół kierownictwa partii.

Jedną z najczęściej stosowanych technik politycznych PiS jest rozsie­wanie opowieści o potwornym ataku na Polskę, od kiedy tylko wstała ona z kolan i poraziła świat swą wielkością. Atak idzie właściwie z każ­dego kierunku: z Brukseli, Paryża, Berlina, Moskwy, Kijowa, Jerozolimy, nawet z Waszyngtonu. Metafora oblężonej twierdzy, czy też bohatersko bronionej „reduty dobrego imienia” jest w tym przypadku tyleż wy­świechtana co precyzyjna. Ten skądinąd zabawny, komiksowy obraz ma stałe komponenty: wymaga niezłomnego wodza, wiernych dowódców, poległych bojowników, zdrajców wewnątrz murów; flag, orłów i krzyży, pod którymi gromadzą się obrońcy; propagandowych głośników, roz­mieszczonych na każdej blance. Nic nie szkodzi, że wokół tej walczącej, wypełnionej bojowymi okrzykami reduty w rzeczywistości nie ma ni­kogo, żadnego prawdziwego potężnego przeciwnika, są jacyś banalni, zajęci swoimi sprawami sąsiedzi, dla których Polska nie stanowi środka świata, a co najwyżej lokalny kłopot.
   Paranoiczna wizja potwornego ataku ze wszystkich stron twierdzy, a także od wewnątrz - jakkolwiek śmieszna się wydaje, konstruuje dzisiaj i spaja całą politykę PiS. Jest niezbędna. Utrzymuje w wojennym napięciu i mobilizacji wyborców (Jarosław Kaczyński opisuje swoich zwolenników jako „elektorat niepodległościowy i patriotyczny” domyślnie definiując cały niePiS jako niepatriotyczny i antyniepodległościowy). Daje iluzję wspólnoty i bezpieczeństwa. Działaniami wrogów uzasadnia z góry wszelkie błędy i porażki, przekształcając je, w miarę potrzeby, w moralne, godnościowe zwycięstwa. Ten koncept delegitymizuje też opozycję, która „nie broni Polski”. Bój uszlachetnia łamanie przez władzę procedur i standardów, bo przecież żyjemy, praktycznie, w państwie stanu wyjątko­wego. Nawet zagarniająca posady i pieniądze partyjna nomenklatura ma w twierdzy dumny status bojowników.

Polska PiS przypomina dziś jakiś matrix, równoległą rzeczywistość, w której władza toczy nieustanną, niewypowiedzianą wojnę z potęż­nymi, na ogół ukrytymi, przeciwnikami. Sami-wiecie-z-kim. Przynajmniej jedna trzecia społeczeństwa kupuje tę bajkę, znajduje jakąś satysfakcję w symbolicznym, tytularnym udziale w walce o zagrożoną godność narodu. Spowita propagandowym dymem i prochem twierdza wciąż się broni i pewnie tylko z dystansu widać, że nikt jej nie atakuje, reduty są z piasku, a wódz nie stoi na skrwawionych murach, tylko na plastiko­wej drabince.
Jerzy Baczyński

Sędziowie nie poszli na polityczną kolaborację

Wybory do nowej, pisowskiej Kra­jowej Rady Sądownictwa są mo­ralnym zwycięstwem środowiska sędziowskiego. Na 10 tys. sędziów tylko 18 zgłosiło swoje kandydatury do ciała, które nie będzie się już składało - jak mówi konsty­tucja - z „przedstawicieli sędziów”; ale wyłącz­nie z pomazańców partii rządzącej.
   Wśród owych pomazańców są sędziowie z wyrokami dyscyplinarnymi - w tym jeden, który ma ich na koncie kilkanaście. Są sędzio­wie, którzy latami bezskutecznie starali się o awans, ale ich dorobek i kompetencje były oceniane przez dotychczasową KRS i samo­rząd sędziowski negatywnie. Są sędziowie delegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości, czyli osoby podległe ministrowi. Są wreszcie nowo awansowani przez ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobrę prezesi sądów. W środowi­sku sędziowskim mówi się, że w wielu przy­padkach ich zgoda na kandydowanie do KRS mogła być w pakiecie, z propozycją awansu.
Są też osoby, których krewni zostali awanso­wani lub starają się o awans. Albo o zgodę ministra na dalsze sprawowaniu urzędu, bo właśnie wchodzą w nowy, obniżony przez PiS sędziowski wiek emerytalny. A więc bę­dziemy mieli w KRS - konstytucyjnym organie stojącym na straży niezawisłości sędziów i nie­zależności sądów - nie tylko polityków PiS, ale sędziów zależnych od PiS.

Organizacje sędziowskie i „stara KRS” wzywały sędziów do bojkotu wyborów do KRS, bo mieliby zająć miejsca dotych­czasowych sędziów-członków KRS, których kadencję bezprawnie przerwano. I sędziowie posłuchali: na 15 miejsc udało się zgromadzić tylko 18 kandydatów. Jak podało Forum Oby­watelskiego Rozwoju, kandydatura sędziego Grzegorza Furmankiewicza, sędziego Sądu Rejonowego w Jaśle, który od czerwca zeszłe­go roku jest na urlopie, wpłynęła do Sejmu na kilka minut przed upływem terminu. Zgłosił ją pracownik Ministerstwa Sprawiedli­wości niebędący sędzią. Podobno w imieniu 25 sędziów (do czego daje prawo nowa ustawa o KRS), czy to prawda - nie wiadomo, bo Kancelaria Sejmu odmawia ujawnienia list z podpisami.

Podobnie z podpisami sędziów pod innymi kandydaturami. Krąży domysł, że wtedy mogłoby się okazać, że niektórzy podpisani pod poparciem dla kandydata wcale owego poparcia nie wyrazili. I nie jest to domysł pozbawiony podstaw. Do KRS kandyduje np. nowo mianowana przez ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobrę prezeska Sądu Okręgo­wego w Krakowie Dagmara Pawełczyk-Woicka, przed awansem orzekająca w Sądzie Rejo­nowym Kraków-Podgórze. Odwołała z funkcji rzecznika prasowego SO w Krakowie niepo­kornego sędziego, członka KRS, Waldemara Żurka, twierdząc, że wyraziło na to zgodę Ko­legium Sądu Okręgowego, i to jednogłośnie. Na dowód przedstawiła protokół sporządzony przez podległych sobie pracowników sądu. Ale sześcioro z ośmiorga członków Kolegium wydało oświadczenie, że żadnej zgody nie wyrażali. I w proteście zrezygnowali z udziału w Kolegium. Można byłoby więc twierdzić, że prezes Pawełczyk-Woicka posłużyła się dokumentem poświadczającym nieprawdę. Prokuratura Zbigniewa Ziobry właśnie została zmuszona doniesieniem małopolskiego KOD do wszczęcia postępowania wyjaśniającego. Zobaczymy, czy podejmie śledztwo. Jeśli pod­pisy pod kandydaturami sędziów są równie wiarygodne, jak protokół przedstawiony przez prezes Pawełczyk-Woicką, to można by je kwestionować w Państwowej Komisji Wybor­czej. Może to zrobić minister-prokurator Zbi­gniew Ziobro, którego pracownicy - sędzio­wie delegowani do ministerstwa - są na liście do KRS. Albo marszałek Sejmu.

Zatem kandydatów PiS mogą zakwestiono­wać tylko funkcjonariusze PiS. To typowe dla nowego ustroju Polski pozorowanie istnienia mechanizmów kontrolnych. O to, by opinia publiczna nie mogła zweryfikować prawidłowości zgłoszenia kandydatów, PiS zadbał, nie nakazując w ustawie ujawnia­nia podpisów. Wprawdzie nie oznacza to, że podpisy wolno utajnić - ale PiS utajnia. Organizacje pozarządowe - w tym FOR - wy­stąpią zapewne na drogę sądową w trybie dostępu do informacji publicznej. Ale zanim
sprawa zostanie prawomocnie rozstrzygnię­ta, PiS zakończy już„reformę sądownictwa” i zadba, by sprawa trafiła do właściwych sędziów. Zresztą, nawet jeśli okaże się, że wy­brani do KRS sędziowie nie mieli zgodnego z ustawą poparcia - to i tak PiS, jak to już wielokrotnie robił, zadziała na zasadzie „nie mam pańskiego płaszcza, i co mi pan zrobi?” Powie: może były wady prawne, ale skoro marszałek Sejmu uznał, że podpisy są prawi­dłowe - to ważna jest ta jego decyzja, a nie to, że jakiś sędzia wypiera się teraz swojego podpisu. Tak było już w sprawie „głosowania kolumnowego” w Sejmie: marszałek powie­dział, że wszystko było OK i causa finita.
   Powtórzy się historia z nowym Trybunałem Konstytucyjnym, którego sędziów i prezesów wybrano nie tylko z naruszeniem konstytucji, ale też pisowskich przepisów (przyznał to sam nowo wybrany Trybunał Konstytucyjny, uzna­jąc jednak, że powołanie przez prezydenta „uzdrawia” ewentualne wady prawne wyboru). Tak wybrana KRS będzie podejmować decyzje w sprawie mianowania sędziów, pisać opinie
pisowskich ustawach dotyczących sądownic­twa i żyrować - jak dziś Trybunał Konstytucyjny
decyzje partii rządzącej.

Odmawiając udziału w wyborze akto­rów tego cyrku, sędziowie zachowali godność. Środowisko pokazało, że rozumie, na czym polega niezawisłość i szanuje sę­dziowską przysięgę na wierność konstytucji. Pokazali też, że PiS kłamie, twierdząc, że jego „reformy” mają poparcie sędziów. Udziału w tym cyrku odmówiła też opozycja parla­mentarna. Nie będzie dzięki temu wątpliwo­ści, że nie mamy do czynienia z konstytucyj­nym organem, ale jego polityczną atrapą.
    A w marcu zacznie się nabór do „zre­formowanego” Sądu Najwyższego, w tym do jego dwóch nowych Izb: Dyscyplinarnej Spraw Nadzwyczajnych. Jak zachowa się środowisko? Zobaczymy. Różnica jest taka, że z członkostwem w KRS nie wiążą się znaczące pieniądze, w przeciwieństwie do sędziowania w SN. A sędziowie Izby Dyscyplinarnej dosta­ną o 40 proc. wyższe uposażenie niż pozostali.
Ewa Siedlecka

Izba bez refleksji

Przykro patrzeć na tę degrengoladę Senatu. Odzyskanie tej izby dla demokracji, rozsądku i postulowanej refleksji jest jednak możliwe.

W zgiełku wywołanym nieszczęsną nowelizacją ustawy o IPN mało kto zauważył, że po cichutku umiera nam Senat, zwany niegdyś izbą refleksji. Pomyślany w 1989 r. jako przeciwwaga dla opanowanego przez postpeerelowskie partie Sejmu - już po pierwszych wolnych wyborach w 1991 r., a potem po przyjęciu tzw. małej konstytucji zdecydowanie stracił na znaczeniu. Przez kolejne lata co i raz pojawiały się propozycje zlikwidowania tej izby. Senat bronił się argumentem, że potrzebna jest refleksja nad przyjętymi w pośpiechu ustawami sejmowymi, co rzeczywiście od czasu do czasu podtrzymywało rację jego bytu. Począwszy od 2007 r., a w szczególności w kadencji 2011-15, rozpoczął się jednak - z inicjatywy samych senatorów - proces nadawania Senatowi mocniejszej i bardziej wyrazistej roli w polskim systemie parlamentarnym. Senat zaczął mianowicie szerzej wykorzystywać prawo inicjatywy ustawodawczej w celu lepszej realizacji praw obywatelskich i w ogóle ulepszania prawa.
Czynił to przez:
1 współpracę z rzecznikiem praw obywatelskich, który w rocznych raportach wymieniał      przepisy naruszające prawa obywatelskie;
2 analizę wyroków Trybunału Konstytucyjnego, w których TK wskazywał na wymagające zmiany niekonstytucyjne przepisy;
3 analizę raportów Najwyższej Izby Kontroli, w których nierzadko pojawiały się propozycje zmian w prawie;
4 wzywanie „na dywanik” ministrów opóźniających wydawanie wymaganych ustawami rozporządzeń, bez których ustawy były martwe.

W ten sposób stopniowo Senat budował swoją nową tożsamość: stawał się strażnikiem i inicjatorem dobrego prawa - zarówno w stosunku do pojedynczego obywatela (lub grup obywateli), jak i do instytucji, a dodatkowo był także izbą refleksji, gdy Sejm uchwalił prawny bubel.
   Co z tego zostało po przejęciu władzy w Senacie przez prawych i sprawiedliwych? Nic. Rzecznik praw obywatelskich jest dla PiS wrogiem publicznym nr 1, NIK pod kierownictwem Krzysztofa Kwiatkowskiego to NIK-t, z Trybunału Konstytucyjnego została atrapa, a ministrów „na dywanik” żaden pisowski senator ani marszałek nie śmie zawezwać. Wyparowała również „refleksja”, bo najsensowniejsze poprawki są odrzucane, a ewidentnie niekonstytucyjne ustawy są przyjmowane - na ogół niemal z szybkością światła.

Gwóźdź do trumny Senatu wbiła debata dotycząca ustawy o IPN. Senatorowie PiS, choć prywatnie mówili mi o jej kontrskuteczności, karnie zagłosowali nad tym szkodliwym dla wizerunku Polski bublem, bo taka była wola prezesa. Tak się przy tym spieszyli, że ograniczyli senatorom opozycji prawo do zadawania pytań i do wypowiedzi. Przykro patrzeć na tę degrengoladę Senatu. Odzyskanie tej izby dla demokracji, rozsądku i przysłowiowej refleksji jest jednak możliwe. Wybory do Senatu są większościowe, wystarczy, aby demokratyczna opozycja w każdym ze stu okręgów wystawiła tylko jednego wspólnego kandydata - a PiS może znaleźć się w mniejszości. Warto o tym pamiętać w ogniu sporów o wspólne listy do Sejmu.

Rozszaleli nam się wojewodowie w swym dekomunizacyjnym zapale. Wytyczne wszędzie są takie same: „komucha” (kto nim był, określa urzędnik IPN) z nazw ulic wyciąć, Lecha Kaczyńskiego na plany miast nanieść! Rady miast, broniąc się, podejmują uchwały zmieniające nadane przez wojewodów nowe nazwy ulic na jeszcze inne, bo tych nadanych bez ich zgody nie chcą. Wojewodowie unieważniają te uchwały, a sprawy idą do sądu. Wywołana przez PiS wojna trwa, a mieszkańcy zastanawiają się, jaki właściwie jest ich adres zamieszkania? Opowiadano mi, że w Tokio ulice nie mają nazw, a adres podaje się następująco: w czwartym sektorze, naprzeciw apteki. Wygląda na to, że zapowiadana niegdyś przez Lecha Wałęsę budowa drugiej Japonii w Polsce nareszcie się ziści.
   Jako prawy (choć związany z lewicą), szanujący ustawy obywatel chciałbym pomóc pisowskim tropicielom śladów niepożądanej przeszłości. Czujni oni są jak myśliwskie wyżły, ale biegają z nosem przy ziemi i nie dostrzegają zarazy, jaka szerzy się w przestrzeni publicznej - i to w całym kraju, na oczach zgorszonych obywateli! Mam tu na myśli tablice rejestracyjne pojazdów. Weźmy takich poznaniaków - jeżdżą samochodami z literami PO! Zmusza się więc prawych Wielkopolan, zwolenników „dobrej zmiany”, do tak upokarzającego zapierania się własnych poglądów! Ale to nie koniec. W Słupcy i powiecie słupeckim obowiązuje rejestracja PSL, chociaż w wyborach 2015 r. PSL zebrał tam tylko 12 proc. głosów. Niebywały - jak mawia prezes - skandal! Gdybyż jednak sprawa dotyczyła tylko tych dwóch - przyznajmy, oburzających - przypadków, to pół biedy. Wiadomo, postkomuna robi, co może, aby zaistnieć. Tu wystarczy szybka decyzja: zamiast PO - PiS, zamiast PSL - PRZ („PoRoZumienie” Gowina), a prawu oraz sprawiedliwości stanie się zadość.
   Niestety, gdy jeździmy po kraju, prześladują nas także miazmaty peerelowskiej przeszłości. Mogłoby się wydawać, że o skompromitowanych wspólnikach PZPR (tworzących także przez pewien czas zdradziecki rząd Tadeusza Mazowieckiego), czyli o Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym i Stronnictwie Demokratycznym, nikt już nie będzie nawet wspominał. A tu proszę: w Sławnie bezwstydnie szaleją samochody z oznakowaniem ZSL, a w Dąbrowie Górniczej - SD! Trosce prezesa Jarosława polecam pytanie, czy to zwykła nieuwaga, czy może coś więcej'?

W tym przypadku można jeszcze zadawać pytania, ale to, co niedawno zobaczyłem w telewizji, wstrząsnęło nie tylko mną, ale także - jak sądzę - każdym szczerym patriotą. Pamiętają państwo sympatyczną (tak się pozornie wydawało) akcję obdaro­wania amerykańskiego aktora Toma Hanksa małym fiatem? Niby chodziło o promocję Polski i polskiego przemysłu, ale wystarczyło spojrzeć na tablicę rejestracyjną tego samochodu: SB (!) 0126T, aby zorientować się, kto za tym stoi i komu to służy. Przypadek?
   A to, że w Siedlcach zagnieździły się dawno podobno rozwiązane WSI (Wojskowe Służby Informacyjne), to też przypadek? To brak czujności, a bez rewolucyjnej czujności dobra zmiana padnie jak kawka. Tymczasem rządzący zabawiają się wymianą Wojciecha Jasińskiego (zarobił już dość) na Daniela Obajtka (musi jeszcze dorobić) oraz Bartłomieja Misiewicza na Ewę Bugałę. Panie prezesie, panie ministrze Brudziński - larum grają! Do roboty!
Marek Borowski

Odrobina absurdu

Wydarzenia wokół żało­snej ustawy o IPN przy­wodzą na myśl Marzec 1968 r. Co prawda Jan Olszewski uważa takie skojarzenia za „absurdalne”, ale co nam szkodzi? Oczy­wiście, w ciągu pół wieku świat zmienił się nie do pozna­nia, komunizm upadł, Polska jest wolna i na wyśnionym Zachodzie. Polska trwa, wraz ze swoimi zaletami i kom­pleksami, a jednym z nich (dla niektórych najważniej­szym) są Żydzi. Żywi czy martwi, uwierają internautów jak kamyk w bucie. Widzę to m.in. na moim blogu interneto­wym „En passant”. Przez 10 lat przewinęły się setki tysięcy odwiedzających i komentarzy. Bez względu na temat mo­jego kolejnego posta (rodzaj zagajenia), dyskusja na ogół schodzi na Żydów.
   Nie dotyczy to wyłącznie sieci. Na ulicach Białegostoku, na placu we Wrocławiu, w centrum Warszawy, gdzie nie­którzy uczestnicy (wiem, wiem, nie wszyscy) wielotysięcz­nego Marszu Niepodległości skandowali: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć syjoniści”, nawet w lesie, gdzie garstka idiotów świętowała urodziny Hitlera - wszędzie Żydzi. I to w 50 lat po kolejnej fali emigracji, kiedy Polska stała się w dużym stopniu Judenfrei. Nietrudno więc o skojarzenia z Marcem.
   Pierwsze skojarzenie: w obu przypadkach (’68 i ’18) wy­darzenia nie były nagłe i nieoczekiwane, one dojrzewa­ły, pracowano nad nimi. W latach 60. raczej zakulisowo, w aparacie władzy, pół wieku później jawnie, w narodowym i pseudopatriotycznym wzmożeniu, w marszach narodow­ców, w antysemickich mediach, w bojówkach zakłócających odczyty i spotkania z czytelnikami, na ulicy, a nawet w lesie. Historyk Piotr Osęka swoją książkę „Marzec ’68” rozpoczyna od czasów okupacji niemieckiej, od porachunków komuni­stów - krajowców (Moczar, Gomułka) i „Moskali” (Kasman), zrzuconych z rosyjskich samolotów, „przybranych w dłu­gie szynele”. W latach 60. żyło się ciężko, Gomułka - kiedyś symbol niezależności - stawał się bezradny i irytujący, apa­rat partyjny sarkał, „partyzanci” Moczara, ze swoją ideo­logią narodowego komunizmu i żydokomuny, szli w górę. Pół wieku później, w styczniu 2018 r., sprawa też ma swoją historię, co najmniej od Okrągłego Stołu. I także idzie z góry, gdzie powstała koślawa ustawa.
   Drugie skojarzenie: w obu przypadkach zaczęło się między innymi od pamięci historycznej, od liczenia ofiar drugiej wojny światowej, której historia dotychczas nie jest w Polsce przepracowana, jej pełny obraz nie jest zna­ny ani uznany za wspólny, a nawet jest celowo wypaczany. W 1968 r. zaczęła się licytacja ofiar i cierpienia, która trwa do dzisiaj - kto więcej cierpiał, kto bardziej - Polacy czy Ży­dzi, czy więcej było sprawiedliwych czy szmalcowników, policjantów granatowych czy żydowskich?
   Pierwszy sygnał dał Władysław Machejek z „Życia Lite­rackiego”, atakując Wielką Encyklopedię Powszechną PWN za to, jakoby zawyżała liczbę Żydów zamordowanych w Au­schwitz, a zaniżała liczbę ofiar polskich. „Smutno mi Boże, gdy się spać położę... i odkrywam w ósmym tomie WEP a ra­czej w pewnych jej hasłach zatopioną prawdę. (...) Komu na korzyść ma wyjść zatajanie milionowych strat wśród Polaków?”. Krytyce poddano hasło „Obozy”, a także ilość miejsca po­święconego Żydom, ich kulturze, na­wet Biblii. Potem nastąpiła awantura o „Dziady”, brutalne represje wobec protestujących studentek i studentów, partyjne masówki z hasłami antysemickimi, egalitarnymi i populistycznymi. „Oczyścić partię z syjonistów”, masowe zwolnienia, szczu­cie na partyjną elitę, „nową klasę”, oskarżenia przez Go­mułkę o piątą kolumnę, fala emigracji na upokarzających warunkach (ze zrzeczeniem się obywatelstwa i dobytku), tragedie rodzinne i przyjacielskie („ci odlatują - ci zosta­ją”, jak pisała Agnieszka Osiecka), aresztowania i procesy, rodzi się zalążek opozycji: Kuroń, Modzelewski, Michnik, Macierewicz, Lasota, Gross, Blumsztajn, Dajczgewand, Król, Celiński, Chojecki, Aleksander Smolar, Staniszkis i inni. Któż by przewidział, że pół wieku później niektórzy z nich znów znajdą się w opozycji?
   Skojarzenie trzecie: czystka. Wtedy - obrzydliwa kampa­nia antysemicka, włącznie z pozbawianiem obywatelstwa i masową wielotysięczną emigracją. Moją ciotkę wywalili z przedsiębiorstwa COPiA (szycie kostiumów teatralnych). Czystka w aparacie władzy, w mediach, uczelniach. Wy­miana elit. Odchodzi część starych komunistów i intelek­tualistów, nieraz z bagażem stalinizmu, a na ich miejsce przychodzą marcowi docenci i młodzi aparatczycy, przed którymi otwierają się drogi awansu.
   Dziś mamy inną czystkę. Prezes pogania ministra do li­kwidacji partyjnych złogów, to samo w publicznych me­diach, w spółkach Skarbu Państwa, w przemyśle zbrojeniowym, tam gdzie są pieniądze. Były minister obrony Antoni Macierewicz z dumą opowiada, ilu wyrzucił generałów, a minister spraw zagranicznych - ambasadorów. Obu już nie ma. Nosił wilk razy kilka.

Pomiędzy tamtym marcem a tym lutym istnieje też wiele różnic. Inna jest sytuacja gospodarcza i mię­dzynarodowa kraju, inne - znacznie lepsze - są nastroje społeczeństwa i poparcie dla demokratycznie wybranej władzy. Marzec ’68 wyprzedzał zaledwie o kilka miesięcy interwencję zbrojną w Czechosłowacji, Zachód był dale­ko. W lutym ’18 Zachód jest tuż, tuż, do pewnego stop­nia my też jesteśmy Zachodem, dlatego nie milczy Biały Dom, Departament Stanu, Unia Europejska, Komisja We­necka - nie ma żelaznej kurtyny, wszyscy widzą, co się w Polsce dzieje, niektórzy nie potrafią milczeć.
   Skojarzenie czwarte: władza nie znosi kontaktów opozycji z mediami zagranicznymi. Uważa, że Polska jest otoczona przez wielki spisek sterowany z Warszawy. Zarówno w Marcu ’68, jak i teraz pojawia się oskarża­nie przeciwników o współpracę ze zgniłym Zachodem, zwłaszcza z Niemcami i z Izraelem. Ofensywa marcowa została zatrzymana mniej więcej po roku (maj ’69?) przez samego Gomułkę. „Luty ’18” może dopiero się zaczyna, ale trudno być prorokiem we własnym kraju.
   Skojarzenie ostatnie: wtedy partia chciała zmusić POLITYKĘ, żeby się ugięła, dzisiaj nikt nas do niczego nie zmusza.
Daniel Passent

Korona nie dla Elżbiety

Kiedy pada pytanie, dlaczego zarząd Orlenu został zwolniony, słyszymy odpowiedź: bo był to najlepszy zarząd z dotychczasowych i przyniósł spółce wyniki, o jakich nikt dotąd nie marzył. Czyli powód do zwolnienia był.
   Kiedy zastanawiamy się, dlaczego musiała odejść premier Szydło, słyszymy, że powód jest oczywisty - bo była bardzo popularna, świetnie wywiązywała się ze swoich obowiązków i fantastycznie wykonywał powierzone jej zadania. Wszystko jasne.
   Kiedy przemnożymy te odpowiedzi, linia racjonalnego myślenia musi zostać zgruzowana, bo nikt inny o tej pory nie wpadł na taki tok rozumowania. Panujący nam miłościwie prezydent, uzasadniając podpi­sanie ustawy o IPN, tak żarliwie mówił o jej wadach, że sumienie nie pozwoliło mu na weto.
   Prezydent został honorowym obywatelem Seulu. Szczerze mu tego gratulujemy i po ludzku zazdroś­cimy, bo to duże i nietypowe wyróżnienie. W prze­mówieniu dziękczynnym zauważył coś, co jest oryginalnym spostrzeżeniem, że Seul jest bardzo duży. W naszym kraju ktoś, kto zostaje honorowym obywatelem miasta, ma zapewniony bezpłatny bi­let miejskiej komunikacji i darmowy pochówek. Nie wiem, jakie przywileje ma honorowy obywatel Seu­lu, ale jeżeli przysługuje mu darmowa komunikacja, to może hulać po mieście, ile wlezie, nie zwracając uwagi na to, że to bardzo duże miasto. Nie mam wątpliwości, że prezydent będzie obecny na olim­pijskich skokach. Oddaję te parę słów po udanych dla Polaków kwalifikacjach i nie wiem, czy przynie­sie naszym zawodnikom szczęście. W Zakopanem nie do końca mu się to udało. Ale z drugiej stro­ny nie był jeszcze wtedy honorowym obywatelem Seulu.
   Telewizja BBC nie dogadała się z prezesem Kurskim w sprawie koprodukcji narodowego serialu. W rewanżu BBC nie wyemituje (a były takie przy­miarki) polskiego serialu „Korona królów”. W ten sposób królowa Elżbieta i jej dwór zostają pozbawie­ni szansy na nabycie wiedzy, jak ciekawie spędzali czas polscy królowie. A byłoby się czego uczyć.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Wozy kolorowe

Los sprawił, że w ostatnim czasie codziennie odwiedzałem wielki warszawski szpital przy ulicy Banacha. Szedłem długim korytarzem do wind, które akurat były przyjazne i nie trzeba na nie długo czekać. W nich jedyny ślad człowieka zewnętrzne­go: flamastrem napisane „hwdp” na świetlówkach. Oso­ba, którą odwiedzałem, nie miała znanego nazwiska ani najmniejszych znajomości. Starsza pani, skierowana na leczenie przez lekarza z przychodni, w dość poważnym stanie. Zaopiekowano się nią znakomicie. Lekarzom i pielęgniarkom, których poznałem, dziękuję za to z ca­łego serca. Ale opowieść będzie o czym innym.
   Bodajże trzeciego dnia miało miejsce spore porusze­nie. Schody przed wejściem i korytarz w pobliżu szatni były zatłoczone Romami. Kilkadziesiąt osób elegancko ubranych, zadbanych, kobiety w kożuszkach i wyjścio­wych spódnicach z fioletowego aksamitu, w czystych czarnych zamszowych trzewikach na obcasie, nienagan­nie uczesane, z ozdobnymi spinkami w niedużych ko­kach. Panowie w kaszkietach i kapeluszach fedora, jakie nosił Al Capone, w garniturach z kamizelkami, w czar­nych paltach. Zachowywali się spokojnie. Nie tak jak kil­ka lat wcześniej, gdy na izbie przyjęć też zjawiło się ich sporo, wołali do siebie ponad głowami pacjentów, tłu­kli w automat sprzedający napoje, a przed parkingiem urządzili wrzaskliwy piknik na trawie. Wtedy przyjecha­li z kimś, kto potrzebował nagłej pomocy. Tym razem pa­cjentem była podobno młoda kobieta.
   Przez kilka dni, dopóki przebywała w szpitalu, tłum Cyganów wypełniał hol od rana do wieczora. Rozmawiali cicho lub tkwili w milczeniu, jakby czekali na pociąg. Gdy kupowałem napoje w kiosku, podeszła romska kobieta z chłopcem, na oko pięciolatkiem. Wyglądał zjawiskowo w świetnie skrojonej jesionce z futrzanym kołnierzem i z elegancko zaczesanymi do góry włosami. Puściłem do niego oczko, on puścił do mnie. Zrobiłem głupią minę, on też. Zaczęliśmy robić miny na zmianę, Cyganka była spe­szona. „Dobry z pana człowiek” - powiedziała.
   Porajmos to romski odpowiednik żydowskiego Holo­kaustu. Całkowita eksterminacja. W tłumaczeniu zna­czy „pochłonięcie”. W czasie wojny zamordowano ponad pół miliona Romów, ale ofiary nigdy nie zostały policzo­ne, bo z reguły nie miały żadnych dokumentów. Poprzez wygląd, obyczaje, a zwłaszcza pochodzenie - wywodzą się z protoplastów Aryjczyków - stanowili „zagrożenie dla czystości rasy”. W1943 roku Himmler wydał wyrok:
wybić ich do końca, podobnie jak Żydów. Nie mówimy o nich w tych dniach.
   Mój przyjaciel Gustaw, cygański skrzypek z zespo­łu Roma, wspaniały lutnik, który naprawiał gitary mu­zykom z amerykańskiego zespołu Styx, opowiadał mi o niektórych zwyczajach. Kiedy zachorował w Chicago i wylądował w szpitalu - odwiedzały go wycieczki. Wy­jaśnił, że byłoby nietaktem, gdyby ktoś nie zjawił się w szpitalu, kiedy inny choruje. „Czy Cygan może być le­karzem?” - pytałem. „Nie, nie wolno nam mieć do czynie­nia ze śliną, z odchodami, z ludzkim potem. Z kobietami w czasie miesiączki. Wszystko to rzeczy nieczyste”. Sło­wo „nieczyste” ma znaczenie mistyczne, ponadreligijne, określa tak wiele rzeczy, że tylko oni są w stanie to ogar­nąć. Tabu „nieczystości” złamać nie wolno.
   Ostatniego dnia natknąłem się w pobliżu szatni na moją dobrą przyjaciółkę, słynną piosenkarkę. W każ­dy wtorek wpada do szpitala na Banacha do kaplicy na mszę. Podobno ksiądz jest wyjątkowy i odprawia pięk­ne misterium. Rozmawialiśmy przez chwilę. Gdy mija­łem Romów, policzyłem stojące kobiety i siedzących na krzesłach mężczyzn - osiemdziesiąt osób. Przed drzwia­mi mały chłopiec pomachał mi na pożegnanie, a ja jemu.
   Są najmniej szanowaną grupą społeczną w Polsce. Gdy Polacy w USA w drugim lub trzecim pokoleniu prak­tycznie nie używają języka polskiego - oni bezustannie mówią w swoim. Mimo ogromnych nacisków, by się cał­kowicie asymilowali, są zamknięci w sobie, źle się czują w polskich szkołach. Mają złą opinię. Wciąż ubierają się po swojemu, nie rezygnują ze swych tradycji. W święto zmarłych zasiadają wokół grobów bliskich z jedzeniem i alkoholem, urządzając im przyjęcie. Są głęboko wierzą­cymi katolikami.
   Gustaw mi naprawiał gitarę, Kennedy uczył mnie po­ślizgów swoim Trans Amem, książę Witek prosił, bym mu grał na gitarze melodię z „Ojca chrzestnego” i on ją wtedy śpiewał. Jest ich w Polsce więcej niż Żydów. Są Po­lakami. Czy kiedykolwiek polski Rom mógłby zostać po­słem na Sejm? Wyobraźcie to sobie.
Zbigniew Hołdys

All you need is love

Nie da się ukryć, że walentynki mnie drażnią. Nie­groźnie, ale jednak. Trochę tym, że to taki me­chaniczny przeszczep ze Stanów, jakby ktoś nagle zainstalował na Łazienkowskiej drużynę bejsbolową. Gryzie mi się też spontaniczność i nieprzewidywalność mi­łości z dekretowaniem, że 14 lutego, ten tego, dzień zako­chanych.
   I wszystko takie uładzone, grzecznusie, słodziutkie. Wolę pokręcone historie. Choćby mój sporo młodszy kumpel, który po kilku latach niewidzenia spotkał piękną koleżan­kę ze szkoły, on się ucieszył, ona się ucieszyła, zaczęli gadać, ale jakoś im nie szło, a że kolega jest dość szczery, tedy rzu­cił: „Rozmowa się nie klei, więc pójdę się odlać”. I wiecie co? Poskutkowało. Pobrali się. No, a potem się rozwiedli, ale to już przecież całkiem inna historia.
   Albo jak byliśmy z kolegami w pewnej warszawskiej klubokawiarni, takiej z tych nieoznaczonych, co trzeba wiedzieć, gdzie wejść, w środku kolorowa bohema. Obsłu­giwała nas pofarbowana na czerwono dziewczyna z jakimś tysiącem kolczyków w różnych miejscach. Któryś z kum­pli zamówił ruskie. Kelnerka je przyniosła i pyta, kto zama­wiał. Ale muzyka głośno grała, wszyscy rozgadani, nikt nie zwrócił uwagi. Dziewczyna chyba ze trzy razy powtórzyła, aż w końcu nie wytrzymała i krzyknęła: „Do kurwy nędzy!!! Kto zamawiał pierdolone pierogi?!”. Rozmowa zamarła, a z oczu jednego z kolegów, tak jak na filmach rysunkowych, zaczęły płynąć w stronę dziewczęcia czerwone serduszka. Umówili się na randkę. Z której chleba nie było, ale wspo­mnienie i owszem.
   Spoko, nie narzekam, są istotniejsze problemy na świecie i muszę przyznać, że ja również mam ujmujące przeżycie związane z walentynkami. W roku 2002 pisałem reportaż o życiu bramkarzy. Nie o Janie Tomaszewskim czy Jerzym Dudku, lecz o panach pilnujących wejść na koncerty, do dy­skotek, klubów oraz dyscypliny i porządku w tychże. Czyli o takiej dziwnej strefie między podziemiem, mafią i policją. Problemem była kwestia zaufania bohaterów do reportera. Chciałem, żeby sami opowiadali swój świat. Na szczęście znajomy adwokat miał kilku takich podopiecznych, zapew­nił ich, że jestem w porządku i nie zrobię im kuku w tekście.
   Zaczęli ze mną gadać, poznali z kolegami, aż w pewnym momencie zaufali na tyle, że chcieli mnie zabrać na tak zwany wjazd. Czyli mieliśmy wejść grupą i siłą do dysko­teki ochranianej przez konkurencję i zrobić demolkę, by zasugerować właścicielowi zmianę ochrony. Musiałem no­wym znajomym tłumaczyć, że brak mi słów, by wyrazić, jak strasznie żałuję, ale jestem dziennikarzem i nie mogę brać udziału jako strona w działaniach zbrojnych. Byli na swój sposób honorni, zrozumieli, nie obrazili się.
   Minęło kilka kolejnych dni. Jeden z bramkarzy wyzna­czył mi spotkanie w centrum dużego miasta pod Pizzą Hut. Wchodzimy do środka i dzieją się naraz dwie, trzy, a nawet cztery rzeczy. Tu trzeba zaznaczyć, że byłem już po dwóch edycjach programu „Agent” w roli prowadzącego, czyli miałem całkiem popularnego telewizyjnego ryja. Więc naj­pierw widzę, że mimo dnia powszedniego i nieoczywistej pory między obiadem i kolacją lokal jest pełen, dość dziw­ne. Jest coś jeszcze innego dziwnego, ale nie potrafię zdefi­niować co.
   W tym momencie dzwoni telefon mego rozmówcy. Ktoś mówi po drugiej stronie, na co mój towarzysz rzuca: „Co, kurwa? Chyba se, kurwa, jaja robisz?”. Średnio głośno, tylko dwa stoliki zaczynają na nas patrzeć. Ale ten, co dzwoni, zapewne tłumaczy, że nie, bynajmniej nie stroi sobie żar­tów, gdyż mój pan bramkarz zaczyna ryczeć: „Chuj mnie to kurwa obchodzi! Jebany nie ma już kurwa kolan, rozumiesz to, kurwa?! Zajebię tę pizdę, mów mi już, kurwa, gdzie on jest?! I powiedz szmacie, że jadę po niego!”. To oczywiście zaledwie drobniutki fragment, w zasadzie niewinna na­miastka tej wielkiej kwiecistej przemowy o smętnym losie kolan i odbytu nieznanego mi partnera biznesowego mego informatora, ważne jest co innego. Po pierwszej wzmian­ce o kolanach cała restauracja z osłupieniem spojrzała na mówcę, który to stan oszołomienia niestety się zwiększył, gdy ludzie rozpoznali stojącego obok czerwonego jak ce­gła pana z telewizji. Czułem się, jakby mnie postawili nago na szkolnej akademii, chciałem uciec, wiedząc jednocześ­nie, że jak dam w długą, to nici z reportażu. I jednocześnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, co mi nie pasowa­ło. Byliśmy jedynym duetem facetów w knajpie. Wszędzie siedziały wyłącznie pary damsko-męskie, przeważnie mło­de, wpatrzeni w siebie (przynajmniej do chwili, gdy zaczął przemawiać mój kompan) chłopcy i dziewczyny, na stołach wazoniki z kwiatkami.
   To były pieprzone walentynki.
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz