czwartek, 11 stycznia 2018

Książę i minister



Tak błyskotliwego wejścia jak Mateusz Morawiecki nie zaliczył dotąd żaden polityk PiS. Nie dość, że premier, to jeszcze potencjalny następca Jarosława Kaczyńskiego. To nimb użyteczny dla rządzących, lecz z gruntu fałszywy.

Gdy ten numer POLITYKI trafi do państwa rąk, być może wreszcie dokona się „rekonstrukcja rządu” i będzie już wiadomo więcej o faktycz­nej pozycji Mateusza Morawieckiego. Ostatnie doniesienia nie były specjalnie budujące dla jego sympatyków. Oczekiwano raczej podsta­wowej korekty w kilku oczywistych resortach.
O rządzie choćby półautorskim nie było już mowy.
   Po nominacji Morawieckiego niektórzy jego zwolennicy mieli nadzieję, że to PiS będzie teraz dopasowywać się do nowej kon­strukcji politycznej. Było inaczej: to premier dopasowywał się do otoczenia. Legalizował się w elektoracie radiomaryjnym, ukła­dał z radykałami od Macierewicza, z frakcją Zbigniewa Ziobry, bez słowa sprzeciwu przełknął Marka Suskiego na czele swego gabi­netu politycznego. Choć trudno przecież o figurę bardziej ośmie­szającą jego aspiracje. Dawał wreszcie premier zadość pisowskim ortodoksjom - na przekór oczekującym rozluźnienia gorsetu ide­ologicznego, a nawet własnemu ojcu w sprawie uchodźców.
   Wiele więc wskazuje, że popularna opowieść o „delfinie pre­zesa” jest tylko medialną klechdą. Być może zresztą świadomie podsycaną przez otoczenie Jarosława Kaczyńskiego. Moderni­zacja kraju zostaje utożsamiona z modernizacją prawicy. Polska Kaczyńskiego stopniowo przechodzi w Polskę Morawieckiego.
   Wizerunkowy majstersztyk. Ale w świecie realnej polityki - raczej złudzenie i nonsens.

   Delfin na warunkowym?
   Opowieść o delfinie jest ponadpartyjna. Jej wyznawców (i za­razem przeważnie entuzjastów) spotkamy po obu stronach po­litycznej barykady. Odporne pozostają jedynie skrajności. Czyli środowiska reprezentujące „twardy” PiS, które nie wyobrażają sobie prawicy bez Kaczyńskiego. Z kolei pryncypialni przeciwnicy PiS redukują Morawieckiego do roli kolejnej karty z talii prezesa. Jeszcze tylko nie wiadomo, jak mocnej i do czego użytej.
   Ale już poszukiwacze prawdy leżącej bliżej środka chętnie podążyli za mirażem sukcesji. Czemu zresztą trudno się dziwić; niezależnie od poglądów każdy przecież przyzna, że „światowiec” Morawiecki jakoś bardziej pasuje na faktycznego przy­wódcę w XXI w. niż staroświecki i prowincjonalny komendant z Nowogrodzkiej.
Zaraz po nominacji Morawieckiego najdobitniej wyraził takie oczekiwanie na łamach gazeta.pl Grzegorz Sroczyński, którego i zdaniem „Kaczyński rozpoczął proces oddawania partii, odsuwania się w cień”. Argumenty były jednak wątpliwe. Przeforsowanie nowego premiera wbrew partii, większości pisowskich mediów oraz najwierniejszego elektoratu, wcale nie potwierdzało - jak chciał Sroczyński - determinacji prezesa w promowaniu swego następcy. Byłoby wręcz nierozsądne zacząć promocję od nadbudowy, buntując bazę. Przekopiowanie składu rządu Szydło raczej świadczyło o ograniczonych możliwościach Mo- rawieckiego. Dyskusyjne już na początku też było założenie au­tora, że skoro Kaczyński miał zostać premierem, to ustępując pola Morawieckiemu, prezes symbolicznie wskazał następcę.
   Najprawdopodobniej Kaczyński w ogóle poważnie nie roz­ważał stanięcia na czele rządu. Widać z dystansu, że Morawiec- ki szykowany był na premiera już w połowie ubiegłego roku. Taki charakter miała jego prezentacja na lipcowym kongresie w Przysusze. Zapewne miał zastąpić Szydło wczesną jesienią.
   Jego los był jednak sprzęgnięty z losem ustaw sądowych. Nieoczekiwane weta Andrzeja Dudy wymusiły na Kaczyńskim przesunięcie wymiany. Siadając z prezydentem do negocjowania nowych ustaw sądowych, PiS jedynie pozorował „rekonstrukcję”, podsuwając kolejne jej niby-warianty. Ale gdy tylko udało się roz­wiązać problem z sądownictwem, od razu wpuszczono do Kan­celarii Premiera Mateusza Morawieckiego, który najprawdopo­dobniej był tylko pionkiem w rozgrywce, gdyż - na co wskazywało jego otoczenie - był szczerze zdziwiony momentem powołania, a tekst expose pisał na kolanie. Kaczyńskiemu musiało zależeć, aby brudne odium „reformy sądów” pozostało przy Szydło i nie obciążało następcy.
   Z zamówionych przez PiS badań wynikało bowiem, że Morawiecki był jedynym kandydatem na premiera, który dawał jakąś nadzieję na poszerzenie elektoratu o politycznie umiar­kowaną klasę średnią. A zarazem, wbrew pozorom i pierwszym reakcjom, nie ustępował Szydło pod względem popularności wśród wyborców PiS, którzy musieli mieć tylko trochę czasu na nadążenie za prezesem PiS. Zmiana rządu nie była więc aż takim ryzykiem, jak sądziło wielu komentatorów.
   Ostrożniej niż kąpany w gorącej wodzie Sroczyński zareagowa­ły sprzyjające Morawieckiemu środowiska umiarkowanej repu­blikańskiej prawicy. Krzysztof Mazur i Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego dostrzegli „dobrą zmianę w dobrej zmianie”, lecz obwarowali ją szeregiem zastrzeżeń. Bo Morawieckiemu nie wy­starczy po prostu być. Musi teraz zbudować własne polityczne zaplecze. „Zabrać zapałki z rąk rewolucjonistów” i ucywilizo­wać zbójeckie reguły ustanawiania prawa. Wreszcie wykazać się sprawnością rządzenia. Dopiero wtedy - stwierdzali autorzy - Morawiecki naprawdę wejdzie na ścieżkę sukcesji.
   Takie opinie przeważały w okołopisowskim gołębniku. Mora­wiecki jest bowiem kolejną polityczną reinkarnacją Jana Rokity czy Kazimierza Marcinkiewicza. Nadzieją dla wąskiego odłamu polskiego konserwatyzmu, który od lat dusi się w rewolucyjnych oparach PiS, lecz mimo wszystko dzielnie trwa, mając nadzieję, że inna prawica będzie w końcu możliwa. Na razie jednak umac­nia tę istniejącą.

   Głowa z innego korpusu
   Istnieje nieusuwalna komentatorska pokusa, aby każdy poli­tyczny ruch Jarosława Kaczyńskiego wpisywać w ramy wielkiego planu. Jest bowiem prezes wedle zbanalizowanego stereotypu „wielkim strategiem, który planuje dziesięć ruchów naprzód”. Inaczej niż jego polityczni rywale, nigdy nie podejmuje decyzji ot, tak sobie. Pod wpływem własnego kaprysu, czyjejś sugestii, ostatniego sondażu. Zawsze istnieje tajemnicze drugie dno.
   Jak każdy mit, także ten oparty jest na realistycznym szkie­lecie. O tym, że Kaczyński uwielbia polityczne gry, wiadomo od zawsze. Kiedyś lubił nawet publicznie o nich opowiadać, chełpiąc się własną techniką. Tyle że nawet z jego własnych opisów wyłaniały się gierki bliższe nie szachom, lecz bilardowi. Z mocnym uderzeniem, kombinacją z rykoszetem.
   PiS w obecnym kształcie nie jest efektem żadnego planu. W czasach Porozumienia Centrum Kaczyńskiemu nawet nie śniła się partia ludowo-populistyczna. Również zakładając PiS
w 2001 r., raczej nie przypuszczał, jakimi żywiołami będzie władać półtorej dekady później. Decydował zwykle przypadek.
    „Polska solidarna” pojawiła się na sztandarach tylko dlatego, że z kampanii prezydenckiej 2005 r. wycofał się Włodzimierz Cimoszewicz i trzeba było mocniej uderzyć w Tuska. W tym samym celu wynegocjował Kaczyński poparcie Radia Maryja. Leppera wziął na koalicjanta, gdyż nie miał sensownej alterna­tywy poza oddaniem władzy. A jak już wziął, to skonsumował wraz z wyborcami. Taktycznie obłaskawiał później elektorat nostalgii za PRL, utwardzał polski tradycjonalizm i katolicyzm, nęcił odradzające się w młodym pokoleniu nacjonalizmy. Brał, co było pod ręką, i włączał do projektu. Aż stał się tym, kim jest dzisiaj. I jak można się dowiedzieć od medialnych rekonstruktorów prezesowskiej duszy, nawet teraz zachowuje wobec własnej formacji sporą dozę inteligenckiego dystansu.
   Jakże więc teraz pogodzić ów wieloletni proces samoistnego politycznego stawania się z namaszczaniem „delfina”? Testa­ment z Morawieckim w roli głównej to przecież konstruktywistyczne zuchwalstwo. Propozycja przykręcenia nowej głowy do starego korpusu. W ogóle zresztą doń niepasującej.
   Zrozumiały jest podziw prezesa dla młodszego o pokolenie polityka, oczytanego i obytego w świecie, swobodnie włada­jącego kilkoma językami, którego bez wstydu można wysłać do dowolnej europejskiej stolicy. Potwierdzałoby to tylko ów inteligencki dyskomfort wywołany obcowaniem z partyjnymi personami pokroju Błaszczaka. Czym innym jednak podziw, czym innym zaś metoda polityczna.
   W przypadku Kaczyńskiego ona zawsze opierała się na posłusz­nych dworzanach. Równocześnie nakazując trzymać na dystans przygodnych stronników, pasażerów na gapę, inteligenckich obieżyświatów. Pierwsi stanowili o sile partyjnego monolitu. Drudzy jedynie bywali przydatni. Można ich było obdarować stanowiskiem, zaszczycić wielogodzinną pogawędką o polityce i historii, uczynić w kampaniach eksponatami pisowskiej nor­malności. Spekulacja z Morawieckim w roli następcy rozbija tę logikę w pył. I dlatego jest ona wątpliwa.

   Stwórca jest jeden
   Zresztą nawet jeśli założyć, że Kaczyński istotnie nosi się z taką intencją, jeszcze trudniej wyobrazić sobie praktyczną jego realizację. Takie operacje nie zdarzają się ani w partiach demokratycznych, ani zamordystycznych.
   W większości normalnych europejskich partii wymiana przy­wództwa następuje po przegranych wyborach. Liderzy prze­ważnie sami odchodzą, aby uniknąć bolesnych wewnętrznych rozliczeń. Niektórzy przywódcy otwierają przetarg na sukcesora tylko po to, aby poznać rywali i następnie ich osłabiać.
   Entuzjaści opowieści o delfinie prezesa Kaczyńskiego naj­wyraźniej jednak zakładają, że PiS jedynie z nazwy jest partią demokratyczną. Co nie jest dalekie od prawdy. To jedyne ugru­powanie w Polsce (nie licząc nieboszczki Samoobrony), gdzie prezes rozdaje delegatom projekt nowego statutu i bez czytania poddaje go pod głosowanie. Jedyne, którego przywódca prak­tycznie żyje z członkowskich składek. Gdzie formalne stanowiska w statutowych gremiach traktowane są jako źródło prestiżu, a nie faktycznych wpływów. Gdzie struktura partyjna nie opiera się na organizacjach wojewódzkich, tylko jest odwzorowaniem mapy 41 okręgów wyborczych.
   Max Weber pisał, że taki model przywództwa prowadzi do „duchowej proletaryzacji” partii. Zniszczone zostają hie­rarchie i naturalna elita przywódcza („klika”). Liczy się bowiem wyłącznie charyzma przywódcy. Pół wieku później analizująca skrajnie wodzowskie ruchy totalitarne Hannah Arendt doszła do wniosku, że brak kliki uniemożliwia jakąkolwiek sukcesję. Kontrolujący wszystkie pasy transmisyjne wodzowie nie mają już bowiem potrzeby interesować się tą kwestią. Za­czadzeni własną omnipotencją ulegają złudzeniu, że mogą wskazać kogokolwiek i kiedykolwiek. Zwykle to jednak ich po­mazańcy pierwsi padali ofiarą brutalnych rozgrywek o sukce­sję. Bodaj jedyny współczesny przypadek przeczący tej regule miał miejsce w Chinach po rezygnacji Deng Xiaopinga.
   Umierający Piłsudski życzył sobie, aby prezydenturę objął po Ignacym Mościckim najbliższy mu Walery Sławek. Śmigłe­go-Rydza widział na czele armii, lecz zalecał trzymać jak najdalej od spraw politycznych. Odejście Marszałka wyznaczało jednak kres jego panowania. Mościcki z Rydzem zawiązali sojusz w celu odsunięcia Sławka. Ten, ostatecznie już zmarginalizowany, zakończył życie samobójczym strzałem. Posłu­szeństwo wypowiedziano Marszałkowi natychmiast po jego śmierci. Choć nie zostawił testamentu specjalnie trudnego do realizacji ani też nie zaskoczył żadnym egzotycznym sce­nariuszem burzącym wewnętrzną logikę obozu.
   Na tym tle opcja sukcesji Morawieckiego byłaby trzęsieniem ziemi. Zamachem na swoistość pisowskiego świata, która zwy­kle zadziwiała przygodnych obserwatorów. „PiS to system stworzony od początku do końca przez Kaczyńskiego. Sys­tem, czyli pełny, całkowity, samowystarczalny, koherentny i jedyny w swoim rodzaju świat. Rodzaj second life’u” - pisał po zakończeniu krótkiej przygody z PiS politolog Marek Migalski. Wskazując przy tym na opaczność reguł tego świata, gdzie - jak pisał - słowo „tak” przeważnie oznacza „nie”, awan­se bywają zapowiedzią klęski, zachęta prezesa do wyrażenia opinii jest śmiertelną pułapką, a ten sam pogląd w jednych okolicznościach może być prawdziwy, w innych zaś sprowa­dza na człowieka kłopoty. Puentował Migalski: „Kaczyński jest owego świata stwórcą. On go zapoczątkował, dał mu życie, wy­znaczył reguły, a obecnie utrzymuj e go przy życiu. On też zde­cyduje o jego końcu - samodzielnie, autokratycznie i w pełni suwerennie”. A jak wiadomo, stwórca nie potrzebuje następcy.
   Sam prezes bez wątpienia zdaje sobie zresztą sprawę z uni­kalności partyjnego ekosystemu. Od lat nagabywany o delfina, zwykle wykręcał się, że nie jest królem francuskim. Choć pięć lat temu raczył żartobliwie określić cechy kandydata: „Sto­sunkowo młody, ale niezbyt młody, bardzo przystojny i mu­siałby realizować nasz program”. Zaraz wszakże prostując, że to „abstrakcja”. Półtora roku temu zakomenderował Radzie Politycznej PiS, że jeśli coś mu się stanie, sprawy partyjne po­winien przejąć Joachim Brudziński, będący uosobieniem nie­mal wszystkich pisowskich zalet i wad. W rozmowie z onet.pl Kaczyński trzeźwo jednak zastrzegł, że „nie jest rzeczą wła­ściwą, aby odchodzący prezes sugerował, kto ma przejąć sche­dę”. Choć mimo wszystko życzyłby sobie, aby zastąpił go „ktoś o długim życiorysie politycznym, i to życiorysie całkowicie jednoznacznym”. Akurat tych dwóch zalet Mateuszowi Morawieckiemu spektakularnie brakuje.
   Jak więc traktować błyskotliwą karierę nowego premiera? Wbrew pozorom nie ma w niej niczego niezwykłego. Kaczyń­skiego z Morawieckim łączy klarowna zależność: jeden jest dysponentem drugiego. Już mistrz Machiavelli zalecał księciu przed czterema wiekami, jak powinien układać taką relację. „Aby minister pozostał dobrym, powinien także książę my­śleć o nim, obsypując go zaszczytami i bogactwami” - pisał florencki mędrzec. „(...) aby obfitość uzyskanych zaszczytów i obfitość bogactw wykluczała pragnienie innych zaszczytów i bogactw i aby obfitość urzędów kazała mu obawiać się zmian; pozna więc, że nie może obejść się bez księcia. Tacy książęta i tacy ministrowie mogą sobie wzajemnie ufać, gdy zaś jest inaczej, to zawsze w końcu i jeden, i drugi źle na tym wyjdzie”.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz