poniedziałek, 31 grudnia 2018

Fortuna braci Obajtków



Pisowski układ: jak za publiczne pieniądze wybudować drogę dla prywatnych klientów,

Tadeusz Jasiński Waldemar Kuchanny

W 2002 r. po ukończeniu studiów na Wydzia­le Leśnym Akademii Rolniczej w Krakowie pan Bartłomiej został stażystą w Nadleśnictwie My­ślenice, jednocześnie studiując na macierzystej uczelni inżynierię środowiska i geodezję. Następ­nie został specjalistą ds. lasów niepaństwowych - podleśniczym w Leśnictwie Kornatka. Dzięki sumiennej pracy pan Bartłomiej zarabiał na nie­zbyt dobrze płatnych państwowych posadach tak dobrze, że za kilka milionów złotych wybu­dował w Kopalinie koło Lubiatowa na Pomorzu hotelowiec, wypasioną knajpę i kilkanaście cało­rocznych domków letniskowych. Ów kompleks turystyczny pan Bartłomiej nazwał „Szlacheckim gniazdem” - pewnie z powodów marketingo­wych, a nie tradycyjno-rodzinnych, wychował się bowiem w skromnym domu w Stróży pod Pcimiem, utrzymywanym przez ojca, malarza pokojowego. Pan Bartłomiej nazywa się Obajtek i nie jest to przypadkowa zbieżność z nazwi­skiem obecnego prezesa państwowego Polskiego Koncernu Naftowego Orlen - Daniela Obajtka. Wymienianego w swoim czasie jako następca Jac­ka Kurskiego na fotelu prezesa TVP A więc pan Daniel Obajtek ma zapewne mocne notowania u prezesa Jarosława Kaczyńskiego.

niedziela, 30 grudnia 2018

Skołowane Gospodynie



W koła gospodyń wiejskich, tak komplementowane niedawno przez premiera, wstąpił stary duch PRL. Oraz niepokój.

Oglądaliśmy je w TV za ple­cami premiera niemal co­dziennie. Odziane w od­świętne zapaski chwalone były za zasługi dla wolnej Polski. Tańczyły premierowi hucuły, kar­miły opadającego z sił, w ciągłej podróży po kraju. Zważywszy na fakt, że w PRL, na który przypadał czas świetności kół gospodyń, nie było aż tylu telewizyj­nych odbiorników, premier zafundował im najdłuższe pięć minut w 100-letniej historii.
   Obiecawszy 3 tys. plus na folklor zde­nerwował internet. Wyzywano panie od gotujących żury garkotłukówi jeszcze gorszych: Koń by się uśmiał; Miały być elektryczne auta, a skończyło się na do­finansowaniu pieśni typu Wyszła Mańka za stodołę - komentowano.
   Wielu stojącym za premierem repre­zentantkom było nieswojo z powodu tych docinków, ale też nagłej troski premiera. Zapewne panie nieświadome były swej wartości w liczbach. Otóż w 21 tys. kół działa ponad milion kobiet. Samotne matki i niepełnosprawni od urodzenia to przy nich tyle, co nic.
   Premier z radością opiewał spotkania z krzewiącymi staropolską gastronomię. Podczas poczęstunku w Sejnach jadł same przepyszności. Na drogę dostał ogromny sękacz i zanim dojechał do domu, zjadł - jak mówił - połowę, resztę Służba Ochro­ny Państwa. Nie ma nic smaczniejszego - komplementował - niż wyroby pocho­dzące z prastarych receptur, a pierogi ruskie, które mama przywoziła ze Stani­sławowa, to jego ulubiona potrawa.
   Udając się busem na Lubelszczyznę, zdradził mediom, iż jest fanem nalewek. Preferuje te rzadsze, przyrządzane z aronii, jarzębiny i pigwy. Żałował, że mama nie działa w żadnym z kół, jednak we Wrocławiu byłoby to trudne.
   Złośliwi śmiali się w internecie z pre­miera, który poczęstowany twarogiem wyznał, iż dostał zawrotów głowy: Co do­dano do tego nabiału? Gdzie kupić? Ka­mysz proponował nawet zapić ser gry­czanym miodem.
   A to przecież nic śmiesznego. Wszy­scy przed nim kosztowali. Donald Tusk był absolutnie zauroczony śniadaniem u gospodyń w Rzecinie, które spożywał, wysłuchując dowcipów o teściowych, a przebudziwszy się w gospodarstwie agroturystycznym, nie pamiętał, kiedy tak dobrze spał. Kto - naśladował gwarę - rozum w głowie mo, głosuje na PO. Ja­rosław Kaczyński w Strachocinie nie mógł się nachwalić bigosu, który zjadł w wybor­czym 2015 r. Podczas posiłku wysłuchał skarg na wysokość emerytur. Prezydent Komorowski konsumował w tym czasie w gospodarstwie Ziołowy Zakątek w Kory­cinach, zaś Ewa Kopacz przyznała w Kieleckiem, że z tęsknotą myśli o schabowym zjedzonym w prawdziwym polskim domu.
I szarlotce na deser.

sobota, 29 grudnia 2018

Zdążyć przed walcem



Lewica jakby zastygła w oczekiwaniu na ruch Roberta Biedronia. Pytanie, czy ten zastój nie będzie dla niej zgubny.

Formacje lewicowe po wybo­rach samorządowych uznały się za wygrane i przegrane jednocze­śnie. O wygranej mówili przede wszystkim ludzie bliscy Roberto­wi Biedroniowi, którzy interpretowali wy­nik Koalicji Obywatelskiej w kategoriach szklanego sufitu. Skoro PO z Nowoczesną i Inicjatywą Polską Barbary Nowackiej udało się jedynie powtórzyć wynik sprzed czterech lat, to znaczy, że największa partia opozycji nie ma już skąd czerpać i zostawia sporo miejsca po lewej stronie. Słabszy, niż sugerowały sondaże, wynik SLD pokazuje ograniczenia bezpośredniej konkurencji. Partia Razem udowodniła z kolei, że nie jest w stanie wyjść poza śladowe poparcie. Ergo: na Biedronia miejsce wciąż czeka.
   Jeśli jednak spojrzeć na wynik Koali­cji Obywatelskiej z szerszej perspektywy, czyli wziąć pod uwagę tendencję i kontekst (co mówiły wcześniej sondaże, komu ro­śnie, a komu spada i komu sprzyja kalen­darz wyborczy), to można mieć dokładnie przeciwne wrażenie. Szykując się do wy­borów, Platforma w odpowiednim tempie zaczęła połykać konkurencję, zaczyna­jąc od Nowoczesnej i Inicjatywy Polskiej. Ta ostatnia to szczególnie cenny nabytek, bo otwiera Platformę na lewo, dodaje wiarygodności w kulturowych kwestiach, w których dotąd PO się regularnie w oczach lewicowych wyborców kompromitowała. Akces Barbary Nowackiej do KO utrudnia wejście partii Biedronia na scenę politycz­ną. Wybory zaś, w których formacja Grze­gorza Schetyny doszła PiS na dystans 6 pkt proc., to co najmniej dobry prognostyk.
   A jeśli dodać do tego spektakularne roz­bicie PiS w miastach średnich i dużych (ze 107 PiS wziął jedynie 6, i to mniej­szych), to PO może mówić o podniesieniu się z klęski 2015 r. Przy okazji rozwiązała jeden ze swoich największych problemów: zyskała tak brakujących jej liderów. Trza­skowski, Zdanowska, Jaśkowiak, ale także szefowie ich kampanii, to kadra, którą PO będzie się mogła chwalić na konwencjach i wykorzystywać w kolejnych bataliach. Schetyna wyprowadził partię z kryzysu.
   Nie można się więc dziwić Roberto­wi Biedroniowi, że wpadł w nerwowość.
W wywiadzie dla TOK FM stwierdził: „Mierzi mnie mówienie, że obroniliśmy Polskę w wielkich miastach. To jest bardzo niesprawiedliwe. Utrzymaliśmy status quo. Dwie wielkie partie zdominowały dysku­sję. A PO ma szczęście, że jest PSL, bo bez niego nie jest w stanie rządzić w sejmikach. Naciski, żeby tworzyć jakąś Koalicję Oby­watelską, pod którą wszyscy się podpiszą, są fałszywe”.

piątek, 28 grudnia 2018

Penis Zorro



Prokuratura twierdzi, że było to 12 grudnia 2005 r. Jacek Nowak nie pamięta, jaki to był dzień tygodnia. Wracał z pracy. Padał gęsty śnieg.

   W pewnej chwili przed jedną z wio­sek na Lubelszczyźnie poczuł, że musi się wysikać. Zatrzymał samochód w pobliżu przystanku autobusowego, gdyż tylko tam mógł zjechać z zasy­panej śniegiem drogi. Nie zauważył nikogo na przystanku. Wysikał się w krzakach i gdy wracał do samocho­du, zobaczył mężczyznę, który mu się przyglądał.
   Siedząc już w aucie, zapytał, czy droga do wsi jest przejezdna.
   - Jest. Ja tam mieszkam - odpowie­dział zagadnięty mężczyzna. - Pod­rzuci mnie pan?
   Nowak się zgodził. Ruszyli. Jadąc, Nowak zauważył, że mężczyzna ma rozchylony płaszcz, a na wierzchu penisa i masturbuje się. Wystraszył się, gdyż wydawało mu się, że w rę­kawie kurtki mężczyzna ukrywa jakiś podłużny przedmiot. Zawrócił i gdy zobaczył na innym przystanku ludzi, zatrzymał się. Kazał pasażerowi wy­siąść.

Brandzlującym się mężczyzną był Arkadiusz S., uczeń szkoły specjal­nej. W tamtym czasie miał 26 lat. Biegli raz stwierdzili umiarkowany stopień upośledzenia umysłowego, innym razem znaczny. Arek „pochwa­lił” się w domu, że miał przygodę. Ja­kiś pan wsadził mu od tyłu.
   Rodzina zawiozła Arka na komisa­riat. Policjantowi, który go przesłuchiwał, Arek powiedział, że wciągnął go do samochodu potężny pan w okularach, w masce i w pelerynie. Na rękach miał długie rękawiczki. Skuł mu dłonie różowymi kajdankami, po czym przejechał kilka kilometrów, zatrzymał się na poboczu i tam zgwałcił. Podczas gwałtu przykładał mu do gardła biały nieduży nożyk.
Arek zapamiętał również, że pan miał wąsy i brodę, które wystawały spod maski.
   Policjant wysłuchał tej zajmującej historii, a ponieważ Arek nie wyglą­dał jak osoba po gwałcie, wysłał go na obdukcję do miejsco­wego szpitala. Badanie wykluczyło stosunek seksualny, również analny. Ponieważ Arek mówił, że został prze­mocą wciągnięty do samochodu i po­jazdu, sprawdzono również, czy ma ja­kieś otarcia lub siniaki. Nie miał. Na szczęście dla tej historii i na nieszczę­ście dla pana Jacka Arek zapamiętał numer rejestracyjny samochodu, z któ­rego został wyrzucony na śnieg.
   Arek był na tyle mocno upośledzo­ny intelektualnie, że samodzielnie nie mógł złożyć doniesienia o tym, iż stał się ofiarą przestępstwa. W jego imie­niu doniesienie takie złożyła jego na­uczycielka. Potem nauczycielka była przesłuchiwana najpierw w charakte­rze świadka, a następnie powołana na biegłą psycholog.

czwartek, 27 grudnia 2018

Ruchy na skraju



W wyborach samorządowych prawie dwa miliony wyborców oddało głosy na niepisowską prawicę - od Kukiz'15, przez Bezpartyjnych i korwinistów, aż po Ruch Narodowy. Z tego gąszczu może wyrosnąć koalicjant PiS po wyborach w 2019 r.

Jesień 2019 r. PiS zdobywa najwięcej mandatów w Sejmie, ale osłabiony kiepskim wynikiem w wyborach europarlamentarnych ma ich zbyt mało, by samodzielnie rządzić. Ja­rosławowi Kaczyńskiemu w sukurs przy­chodzą Paweł Kukiz i Robert Raczyński, liderzy koalicji wyborczej Bezpartyjni-Kukiz’15, która wraz z Prawicą RP zdobyła pra­wie 10 proc. głosów. Są jedyną siłą gotową do współpracy z PiS, dostają więc dobre warunki i wchodzą do rządu.
   Science fiction? Niekoniecznie, jeśli Kukiz i jego dawni sojusznicy z Bezpartyjnych Samorządowców zdecydują się na koalicję. Do takiego porozumienia dołączyłaby za­pewne dawna partia Marka Jurka, która startowała wspólnie z Kukiz’15 w wybo­rach samorządowych.

środa, 26 grudnia 2018

Czekanie na sen



Czekam na taki sen i moja żona też, bo różni nasi koledzy i przyjaciele mówią, że nasz syn Leszek do nich przyszedł we śnie - premier o śmierci syna i politycznych zakrętach

TOMASZ LIS: Myśli pan teraz o świętach?
Oczywiście. Jesteśmy z żoną w pełnym toku przygotowań. Żona postanowiła do naszej tragedii podejść ofensywnie i nie tylko, że nigdzie nie wyjeżdżamy i nie ucie­kamy, ale robimy wigilię w domu naszego syna. Spodziewamy się 15 członków rodziny. Będzie miejsce dla Leszka i klimat oczekiwania, żeby przyszedł.
Czyli to puste nakrycie...
- … puste, ale zaadresowane.
Nie boi się pan trochę?
- Nie wiem, jak będą reagować inni, i trochę metafizyczny strach mnie oblatuje. Ale ja bardzo szanuję decyzję żony i je­żeli ona uznaje, że tak ma być, to tak będzie.
Ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego, o świętach myślą czę­sto albo z przerażeniem, ze smutkiem, albo z mieszaniną jed­nego i drugiego.
- My myślimy oczywiście ze smutkiem, ale próbując jakoś dać sobie z tym wszystkim radę, jesteśmy na takim etapie, że uznajemy, iż syn wyjechał. I wróci. A to, że jesteśmy u niego w domu, sprzątamy i kończymy rozmaite remonty, które on zaczął... to właśnie dlatego, żeby przygotować wszystko, co trzeba. I z tego punktu widzenia wigilia u niego w domu jest bardzo logicznym posunięciem.
A mają państwo jakiś kod, w sensie: co mówić, jak mówić, kiedy mówić, kiedy nie mówić...
- Nie. Mówimy normalnie: Leszek to, Leszek tamto. Rozmawia­my z nim. Ponieważ uwielbiał literaturę i filmy science fiction, to poszedłem do kina na świetny film „Pierwszy człowiek”, gdzie akurat jest głównie science bez fiction. I ten film opowiedziałem synowi, spacerując po lesie, po tych szlakach, po których zwykle chodziliśmy i jeździliśmy na rowerach.
Czy ponad 100 dni to jest taki czas, kiedy można choćby o centymetr zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
- To mnie i moją żonę dręczy i będzie nas męczyć do końca ży­cia. Przejrzałem jego komputer, rozmawiałem z jego kolegami, ale nie natrafiłem na nic nowego, oprócz tego, co już wiedziałem.
A nie jest przerażająca albo budząca nadzieję, w zależności od perspektywy, myśl, że jest być może tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
- Myśli pan, żeby pójść na tamtą stronę?
W tym sensie, że coś po tej drugiej stronie musi istnieć.
- To może zabrzmi trochę paradoksalnie, ale cała ta tragedia bardzo mnie oswoiła ze śmiercią. A nawet wywołała pewne zaciekawienie.
Tak?
- W każdym razie nie jest to tak przerażające jak kiedyś. Oczywi­ście uczestniczyłem w wielu pogrzebach i składałem kondolencje wielu znajomym i przyjaciołom, tylko że dopóki czegoś takiego się nie przeżyje osobiście, to nie ma żadnego porównania.
Myślałem, że pan powie coś o Bogu.
- Zaraz panu powiem... Ta tragedia, przynajmniej w tym mo­mencie, w jakim jestem, dała mi poczucie, że życie jest bardzo kruche i że jeżeli ono się kończy, to nie ma co wpadać w przera­żenie. Natomiast myślę, że w takich sytuacjach ludzie wierzący mają łatwiej. Są przekonani, że coś po tamtej stronie jest. Ja by­łem kiedyś głęboko wierzący, bo wychowałem się w rodzinie ka­tolickiej. Na wsi zresztą. To był taki ludowy katolicyzm.

wtorek, 25 grudnia 2018

Kamień



Najgorszy był ostracyzm tych, których uważałem za braci. Wręcz demonstracyjny - mówi . ks. Wojciech Lemański, który po latach znów może nosić sutannę i odprawiać msze

Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: To będą pierwsze od czterech lat święta, gdy ksiądz znów stanie za ołtarzem.
KS. WOJCIECH LEMAŃSKI: Nie wiem. jakby to było, gdybym nie miał wokół siebie wielu oddanych przyjaciół. Przez ostatnie lata odprawiałem co niedzielę mszę dla starszych ludzi, którzy nie wy­chodzą już z domu. W poprzednią Wigilię, gdy żył jeszcze ojciec, po raz pierwszy zabrałem go do moich „dziadków”. Na wieczerzy wigilijnej byliśmy u bratanicy, ale ojciec był strasznie przybity. Wiedziałem dlaczego. Był przekonany, że po odejściu abp Hosera na emeryturę w listopadzie ubiegłego roku stanę w Boże Naro­dzenie za ołtarzem. Widziałem, jak przeżywa, że syn ksiądz wciąż nie może założyć sutanny.
Wigilijna wizyta pomogła?
- Gospodarze nazwali te domowe msze spotkaniami w katakum­bach, choć to 9. piętro, a nie podziemie, ale mieszkanie jest maleń­kie jak dziupla. Rolę ołtarza pełni stół. W tamtą Wigilię przyszli ich przyjaciele, rodzina. Było tak ciasno, że palca nie dało się wcis­nąć. ale mój ojciec znów poczuł się ojcem księdza. Widziałem, jak ten niewysoki mężczyzna nagle urósł. Niemal odmłodniał. Był na­prawdę szczęśliwy. Miesiąc później zmarł.
Abp Henryk Hoser nałożył na księdza suspensę 22 sierpnia 2014 r., co oznaczało zakaz odprawiania mszy, udzielania sakramentów i noszenia sutanny. Była to najsroższa z ciągu kar, począwszy od zakazu występu w mediach, nauczania religii i odebrania probostwa, a wszystko z powodu, a właściwie pod pretekstem braku posłuszeństwa wobec biskupa.
- Odwoływałem się od tych decyzji do Watykanu. W przypadku suspensy uważałem, że dopóki kuria rzymska nie rozstrzygnie sprawy, mam prawo nosić sutannę i odprawiać msze, ale władze mojej diecezji i wielu kolegów księży tak nie uważało. Pamiętam dokładnie moment, gdy zostałem zmuszony do zdjęcia sutanny.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Chłopak Ziobry i Jakiego



Państwo PiS: kandydat na starszego celi jest wiceszefem więziennictwa

Choć gen. Jacek Kitliński został Dyrektorem Generalnym Służby Więziennej za rządów PO- -PSL, a generalskie szlify otrzymał od prezyden­ta Bronisława Komorowskiego, to po zmianie władzy nie stracił stołka. Złośliwi twierdzą, że generał wie, jak utrzymać stanowisko.
   Jego żona bezskutecznie startowała z listy PiS do sejmiku województwa podkarpackiego w ostatnich wyborach samorządowych. Na co dzień jest dyrektorką Zespołu Szkół im. Jana Pawła II w Jasionce i przewodniczącą Stowarzy­szenia Przyjaciół Podkarpackiej Rodziny Szkół im. Jana Pawła II.
   Państwo Kitlińscy są religijni. Niedawno ge­nerał zabrał ślubną na służbową audiencję do papieża, co zostało uwiecznione na zdjęciach w miesięczniku „Forum Służby Więziennej” - czasopiśmie wydawanym przez gen. Kitlińskie- go za pieniądze Centralnego Zarządu Służby Więziennej.
   W parze z wyjątkową religijnością najważniej­szego klawisza Rzeczpospolitej nie idzie jego postawa etyczna, zwana czasem kręgosłupem moralnym.

niedziela, 23 grudnia 2018

Tak się robi małżeństwo



Przeżywamy fajne lata. Wcześniej wszystko szło w biegli, - teraz widzimy się wyraźniej. I bardziej kochamy - mówią Andrzej i Zofia Wielowieyscy. Małżeństwo od 67 lat, wzbogacili świat siódemką dzieci, dwudziestką piątką wnuków i czternastką prawnucząt

Elżbieta Turlej

NEWSWEEK: To była miłość od pierwszego wejrzenia?
ANDRZEJ: Bardziej zaskoczenie i wyzwanie. Poznaliśmy się w Tatrach. Zula była instruktorką na kursie wspinaczkowym. Ona cieszyła się szacunkiem i wzięciem czeredy dzikich tater­ników, a ja byłem kursantem. Ale nie przejmowałem się swoim niskim statusem, tylko od razu wziąłem się do roboty...
ZOFIA: Tuż przed kursem zawołał mnie instruktor i mówi: „Zobacz, jakiś wariat z Warszawy napisał w ankiecie »pochodzenie burżuazyjne«!”. W tamtych czasach, a był rok 1950, był to dowód albo głupoty, albo odwagi. Ten wariat to był właś­nie Wielowieyski (śmiech). Początkowo mnie wkurzał, bo cały czas się do mnie przychrzaniał. Potem jednak zauważyłam, że ma parę zalet. W Morskim Oku zawzięcie dyskutował z mądry­mi, starszymi facetami, np. z Janem Strzeleckim. Pomyślałam: nie jest głupi. A potem poszliśmy w góry i prawie zmiotła nas lawina kamienna. On był wyżej, ja niżej. Byłam pewna, że się nie uchował, bo kamienie waliły z góry i śmierdziało siarką.
ANDRZEJ: Po kilku dniach poczułem, że Zula będzie moją to­warzyszką życia.
ZOFIA: Tak? U mnie nie było niczego takiego. Kiedy mi się oświadczył, w Warszawie na rozkopanej ulicy Widok, zabra­łam go do wujków, księży z Lasek. Wujek zapytał: „Czy ten Wielowieyski nie jest aby partyjny, bo ja takich nie mogę tu przyjmować”. A ja nawet tego o nim nie wiedziałam.

sobota, 22 grudnia 2018

Nadzieja,Niech żyje i rozkwita partia marzeń każdego Polaka,Zające we mgle,Komu biją dzwoneczki,Mój pierwszy raz,Magia Świąt i Świąteczne lokowanie produktów



Nadzieja

Ilustracją groteskowej próżności polityków partii u nas miłościwie rządzącej jest ich pewność, że Po­lacy właśnie o nich mówią przy świątecznym stole.
   Przekonanie, że polityka występuje jako danie dodatko­we, gdzieś między barszczem a pierogami z kapustą, naj­wyraźniej jest silne. Stąd PiS zorganizowało dodatkową konwencję partyjną tydzień przed świętami. Zły los chciał, że dokładnie w 70. rocznicę tzw. zjednoczenia ruchu ro­botniczego i powstania PZPR. Magia świąt w wersji obec­nej władzy polega najwyraźniej na tym, że jak ludzie usiądą przy świątecznym stole, to będą mówili o polityce i omawia­li ostatnie obrazki. Jeśli więc władza powie przed świętami narodowi, że jest fajna, to z przekonaniem ojej fajności na­ród od stołu wstanie i przeniesie je w pierwszy dzień roku, a wiadomo, że jaki pierwszy stycznia, taki cały rok. Przy sto­le więc także wynik wyborów, a nie tylko kwestia nadwagi, może się rozstrzygnąć.
   Przekonanie o tym, że naród jest średnio rozgarnię­ty, to tej władzy cecha charakterystyczna. Co potwierdza ona, serwując narodowi kolejne coraz bardziej kuriozalne kłamstwa. Naród jednak, na co zdają się w coraz większym stopniu wskazywać sondaże, jest całkiem rozsądny. Nie jest może nadmiernie emocjonalny, choć miałby nawet prawo być - po prostu patrzy, słucha, widzi, ocenia i kroczek po kroczku nieuchronnie dochodzi do wniosku, że ta władza dobra dla Polski nie jest.
   A większość narodu - jak wszystko na to wskazuje - jest dziś w nastroju lepszym niż rok temu i ma prawo mieć na­dzieję, że za rok będzie w jeszcze lepszym. Od 26 stycznia, czyli od pojawienia się ustawy o IPN, PiS jest niemal bez przerwy w defensywie. Obrazu ogromnej buty, bezbrzeż­nej arogancji i skrajnej nieudolności władzy żadna konwen­cja i żadne deklaracje premiera Morawieckiego nie zmienią. Miłość prezesa Kaczyńskiego do szefa rządu zdaje się na­miętna i bezwarunkowa, ale jeden zakochany do wygrania wyborów może nie wystarczyć. Gdy rok temu expose no­wego premiera wskazywało na marsz władzy w stronę cen­trum, wydawało się to poważną koncepcją polityczną. Teraz na żaden zwrot nie ma już realnych szans. Za dużo się stało. Za dużo powiedziano. Za dużo ludzie widzieli. Do realnego zwrotu w stronę centrum ta władza nie ma ani wiarygodno­ści, ani ludzi, ani pomysłów, już abstrahując od tego, że nie ma nawet takiej woli. Pozostają tanie PR-owskie sztuczki, niezbyt wyrafinowane chwyty i jakieś zaklęcia plus makijaż.

piątek, 21 grudnia 2018

Złoci chłopcy prezesa



Byli rzecznicy PiS dobrze radzą sobie w biznesie, a ostatnio słychać nawet o ociepleniu relacji z prezesem PiS, który chce szukać u nich wsparcia w kampanii. Pokazują, jakie kariery robi się w partii i przy partii.

Adam Hofman ma biuro na 26. piętrze w prestiżo­wym biurowcu w samym środku warszawskiego city. Krzysztof Łapiński ze swoją agencją Timing ulokował się w kamienicy przy Nowogrodzkiej, jakieś 50 numerów od siedziby PiS. A Marcin Mastalerek dla swojej MM Consulting nie wynajął nawet żadnego biura. Każdy ma inny pomysł na biuro. Wszystkich trzech by­łych rzeczników PiS łączy to, że świetnie radzą sobie na rynku doradztwa dla biznesu. Każdy z nich twierdzi, że na odejściu z polityki sporo zyskał: czasu, pieniędzy i luzu. Jednak to poli­tyka jest kapitałem założycielskim ich biznesów.

środa, 19 grudnia 2018

7 znaków polskiej polityki



Mijający rok polityczny wita się z następnym. Pojawiło się w 2018 r. kilka znaczących zjawisk, które w pełni nabiorą znaczenia w najbliższych miesiącach. Zobaczmy zatem, co już się stało i co z tego może wyniknąć.

1 Sprawdzian na żywo
Po wyborach samorządowych różne polityczne siły ogłosiły swoje częściowe zwycięstwa. Po stronie opozycji istniało psy­chologiczne zapotrzebowanie na powiew optymizmu i zostało ono zaspokojone dzięki bardzo dobremu wynikowi w dużych miastach. Ale poza tym rzeczywistość polityczna okazała się taka jak w partyjnych rankingach i to lekcja na przyszłość - warto traktować sondaże poważnie i nie liczyć na cud. Jak jest w ran­kingu, tak będzie w głosowaniu. Na razie największą formację opozycyjną dzieli od partii rządzącej ok. 8-10 punktów proc., reszta snuje się wokół kilku procent poparcia. Na dzisiaj wybory
parlamentarne wygrywa PiS i to się nie zmienia od trzech lat.
   Wybory samorządowe, oceniane na chłodno, nie przyniosły politycz­nego przełomu, a jedynie sygnał, że jest potencjał do zmiany władzy, tyle że chwiejny i niełatwy do mo­bilizacji. Ewolucja poglądów w skali masowej odbywa się bardzo powoli. Ten proces nie poddaje się racjonal­nemu oglądowi, istota tkwi gdzieś głębiej, w specyficznej politycznej inercji, która powoduje, że stan ist­niejący ma przewagę nad innym, po­tencjalnym; jak w walce bokserskiej remis premiuje dotychczasowego mistrza. Rządy PiS, jakkolwiek dziw­ne, śmieszne czy straszne, osiągnęły status codzienności, zostały oswojone, stały się punktem odniesienia, a naruszenia konstytu­cji przez PiS, odejście od liberalnej demokracji, najwyraźniej nie zmieniają tej reguły. Przełamanie tego bezwładu nie jest łatwe, odbywa się w kilkuletnich cyklach, w który trzeba się wstrzelić. Czy opozycji uda się to w 2019 r.?

wtorek, 18 grudnia 2018

Jak niszczyć dziennikarzy i jeszcze na tym zarobić



Władza ma nadzieję, że składając przeciw dziennikarzom dziesiątki pozwów sądowych i nasyłając na nich prokuraturę, zdoła ich zastraszyć i zniechęcić do opisywania w roku wyborczym kolejnych pisowskich afer

Z jednej strony PiS boi się Amerykanów, którzy są właścicielami TVN, i boi się też Niemców, do których należy u nas część wydaw­nictw prasowych. Jednak z drugiej stro­ny Kaczyński, Morawiecki, Glapiński wydali już wyrok na wolne media w Pol­sce i każdy przypadek krytyki traktują jako atak, którego silna władza tolero­wać nie może.
   I dlatego - mimo całej opowieści o „ła­godzeniu wizerunku rządu Morawieckiego przed wyborami” - zdecydowano się na frontalne zaatakowanie polskich dziennikarzy. Władza ma nadzieję, że składając przeciw nim dziesiątki po­zwów sądowych i uruchamiając prokura­turę, zdoła ich zastraszyć i zniechęcić do opisywania w roku wyborczym kolejnych pisowskich afer. Natomiast z kapitałową oraz instytucjonalną „dekoncentracją” w mediach - czyli z faktycznym zbudo­waniem w Polsce węgierskiego czy ro­syjskiego „ładu medialnego” - Kaczyński kazał poczekać na drugą kadencję.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Powrót Tuska



Donald Tusk jest gotowy do walki o prezydenturę Polski, jeśli opozycja wygra wybory parlamentarne. Jeśli opozycja przegra, raczej zostanie w Brukseli

Renata Grochal

Powrót Donalda Tuska do polskiej polityki to czarny sen PiS i marzenie części obozu libe­ralno-demokratycznego. Nikt tak jak Tusk nie potrafi zmobilizować wyborców PO i roz­sierdzić Jarosława Kaczyńskiego oraz sprzy­jających mu mediów. Teksty o ewentualnym powrocie szefa Rady Europejskiej propisowskie tygodniki opatrzyły tytułami „Wraca koszmar” i „Boże, chroń nas przed Tuskiem”.
   Według rozmówców „Newsweeka” Tusk na poważnie rozwa­ża start w wyborach prezydenckich w 2020 r. Ale do tego będzie potrzebował PO i wcześniejszej wygranej opozycji w wyborach parlamentarnych. Dlatego - jak mówi ważny polityk PO - Tusk zawarł sojusz taktyczny z liderem Platformy Grzegorzem Schetyną, który ma pomóc opozycji wygrać wybory europejskie i parla­mentarne, a Tuskowi - walkę o prezydenturę.
   Ten sojusz został przypieczętowany na zjeździe Europejskiej Partii Ludowej w Helsinkach pod koniec października. Tusk prze­chadzał się między liderami europejskiej chadecji, do której nale­żą w europarlamencie PO oraz PSL, i odbierał gratulacje za wynik wyborów samorządowych w Polsce. Koalicja Obywatelska wygra­ła wybory w miastach, wypychając z nich zupełnie PiS. Tusk pub­licznie chwalił w Helsinkach Schetynę, podkreślając, że dobry wynik Koalicji Obywatelskiej to jego zasługa.
   Kilku moich rozmówców w PO przyznaje, że wzajemne „ob­wąchiwanie się” trwało dość długo, bo Schetyna wciąż podejrze­wał, że Tusk chce mu odebrać Platformę. Ale w końcu się dogadali, bo są sobie potrzebni. - Jedynym alternatywnym liderem wobec Schetyny w PO i szerzej - po stronie opozycji - jest Tusk. Jeże­li on daje sygnał, że nie jest zainteresowany przejęciem PO, tyl­ko współpracą, to umacnia Schetynę. Nic tak dobrze nie integruje jak wspólny wróg, a wrogiem jest PiS - mówi mi ważny polityk PO.
   Przypomina, że przed przesłuchaniem przez komisję śledczą ds. Amber Gold Tusk siedział ze Schetyną w jego „pieczarze”. Tak w Sejmie jest nazywany gabinet przewodniczącego komisji spraw zagranicznych, do którego prowadzi podziemny korytarz. To miał być sygnał dla działaczy Platformy, że Tusk ze Schety­ną znowu współpracują, a topór wojenny został zakopany. Po raz pierwszy od lat wystąpili też razem publicznie, składając kwiaty pod pomnikiem Piłsudskie­go w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości.
   - Po wyborach samorządowych stało się jas­ne, że do parlamentarnych w Polsce nie po­wstanie żadna siła polityczna, która byłaby w stanie samodzielnie odsunąć PiS od władzy.
Może powstać nowa partia Roberta Biedronia, ale to będzie raczej projekt na kilka lub kilka­naście procent. Dlatego trzeba wspierać PO, bo ona może być dla Tuska wehikułem poli­tycznym, który pomoże mu zdobyć prezyden­turę - mówi bliski współpracownik szefa Rady Europejskiej, przecinając krążące wcześniej spekulacje o liście Tuska na eurowybory, któ­ra miałaby być konkurencyjna wobec PO. - To były mrzonki kilku polityków odsuniętych na boczny tor, którym wydawało się, że dzięki Tu­skowi wrócą do pierwszego szeregu - dodaje mój rozmówca.
   Tusk będzie wspierał PO w wyborach do europarlamentu i patronował szerokiej liście opozycji - taka lista ma powstać, bo to zwiększa szanse na wygraną z PiS. Chociaż formal­nie szef Rady Europejskiej nie powinien się angażować w krajową kampanię wyborczą, to unijni przywódcy przymkną na to oko, bo wygrana opozycji w polskich eurowyborach byłaby mocnym syg­nałem dla Europy, że pochód populistów da się zatrzymać.
   Dlatego Tusk wygłosił tak mocne przemówienie na Igrzyskach Wolności w Łodzi, w którym zarysował linię politycznego podzia­łu na eurowybory. Mówił, że poważnym zagrożeniem są rosnące nacjonalizmy w Europie i rywalizacja USA z Chinami. A jedyną receptą dla Polski jest silna pozycja w zjednoczonej Europie.

niedziela, 16 grudnia 2018

Paragrafy na artykuły



PiS po podporządkowaniu sobie - tak mu się przynajmniej wydaje - porządku prawnego wzięło się za medialny. Stosując różne formy prawnej przemocy.

Nie będzie na razie zapowia­danej przez PiS ustawy wpro­wadzającej „ład medialny”. Bo PiS przed wyborami zno­wu lubi konstytucję i Unię Europejską. I pragnie narodowej zgody. Media „uładzi” ustawowo po kolejnym wyborczym zwycięstwie. Ale to nie zna­czy, że im teraz odpuszcza.
   Ujawnienie przez „Gazetę Wyborczą” afery KNF sprowokowało PiS do użycia prawnej przemocy przeciw niezależnym mediom. Najpierw uruchomiono po­licję i prokuraturę, czyli procedurę karną. Prorządowe media oskarżyły TVN o podżeganie do publicznego po­chwalania faszyzmu przez zamówienie i opłacenie inscenizacji urodzin Hitlera. Potem wszczęto dochodzenie w sprawie podania przez dziennikarza „Newsweeka” miejsca zamieszkania dublera sędziego TK Mariusza Muszyńskiego. To na razie postępowania „w sprawie”, a nie „przeciwko”, ale warto pamiętać, że umożliwiają sięganie po działania operacyjne - w wersji light np. po billingi i kontrolę aktywności dziennikarza
a może też redaktorów - w internecie. W ostatnią sobotę przeszukano mieszka­nia dziennikarzy niezależnego portalu OKO.press, szukając nagrania z wtar­gnięcia na scenę podczas koncertu Chó­ru Aleksandrowa aktywistów protestu­jących przeciw działaniom Rosji wobec Ukrainy. W sprawie o wykroczenie mamy drastyczne naruszenie prywatności, zastraszenie, złamanie zasad ochrony tajemnicy dziennikarskiej.
   Uruchomiono też sądy i procedurę cy­wilną: ochrony dóbr osobistych. Szef NBP Adam Glapiński zażądał nałożenia przez sąd zakazu publikacji łączących go z afe­rą KNF. Marszałek Senatu Stanisław Kar­czewski zapowiedział podawanie do sądu każdego, kto będzie łączył PiS z aferą KNF! PiS złożył w sądzie żądanie przeprosin od prof. Wojciecha Sadurskiego za wpis na Twitterze, w którym nazwał tę partię „zorganizowaną grupą przestępczą”.
   Metodą takiego blokowania próbowa­ły się już wcześniej posłużyć także SKOK, po serii artykułów śledczych Bianki Mi­kołajewskiej, próbując uniemożliwić POLITYCE publikację jakichkolwiek tek­stów o Kasach. Ostatnio presję na nas miała wywrzeć sprawa karna z oskarżenia prywatnego Krajowej SKOK przeciwko Joannie Solskiej dotycząca notki z 2014 r., „Bardzo drogi parasol”. Sprawa, wygrana przez POLITYKĘ w dwóch instancjach, to­czyła się ponad cztery lata.
   W sądzie jest też sprawa wytoczona przez Krajową SKOK przeciwko kolejne­mu dziennikarzowi POLITYKI Cezare­mu Kowandzie - za porównanie w lipcu 2017 r. afery SKOK z aferą Amber Gold. Wyrok ma zapaść w lutym 2019 r.

sobota, 15 grudnia 2018

Od kuchni,Matko Boska!,Kłamstwo w ruinie,Samozachwyt,Opór ma sens,Koniec iluzji,Kominsky pod Samsonem,Jedziemy z tym koksem



Od kuchni

Polacy, w tak wielu dziedzinach ignorujący kwe­stie estetyki, oczekują jej w sferze z założenia mało estetycznej, czyli w polityce.
   Być może na wyobrażenie wielu z nas o polityce i na prag­nienie, by była ona ładna dla oka, wpływa zamiłowanie Po­laków do skoków narciarskich. Polityka to jednak nie skoki, nie tylko dlatego, że Kaczyński czy Schetyna, a nawet Biedroń w T-shircie ze swego sklepiku nie przypominają skoczków. W polityce nie dostaje się punktów za styl i jakość telemar­ku. Liczy się wyłącznie odległość. Tymczasem od polityków wymagamy nawet więcej niż od sportowców. Nasza piłkarska reprezentacja może grać podle, ale wynosimy ją pod niebio­sa, gdy wygrywa. Od polityków zaś oczekujemy i skuteczno­ści, i ładnej gry, choć ta ostatnia często utrudnia to pierwsze.
   W zasadzie jest jeszcze gorzej. W polityce ładnej gry bar­dziej niż skuteczności oczekujemy głównie od swoich. Ka­czyńskiego podziwiamy za skuteczność. Graczy po stronie liberalno-demokratycznej za skuteczność jesteśmy gotowi potępić.
   Pomoc w eutanazji Nowoczesnej, jaką zaoferowała Platfor­ma, nie wygląda dobrze. Tłumaczenie, że chciało się skrócić jej cierpienia - wypadają marnie. Ale bądźmy uczciwi. Nowo­czesną zabili jej liderzy. Nokautujący cios zadał jej Ryszard Petru. Potem dwie liderki wygryzły Petru, a następnie, zgod­nie z przewidywaniami „Newsweeka” sprzed roku, skoczy­ły do gardeł sobie. Co było dalej i jaki był finał - wiemy, choć ostatni akt, czyli wyżeranie resztek Nowoczesnej przez sępy, jeszcze przed nami.
   Nie ma co potępiać Schetyny za połknięcie Nowoczesnej. Łączenie partii to fikcja. Gdy mają one podobną siłę i wpły­wy, nigdy się nie łączą. Gdy się łączą, jedna w praktyce połyka drugą. I właśnie to następuje. Błędem jest to, że nie zadba­no o pozory, czyli formę. Nie ma ona wprawdzie znaczenia pierwszoplanowego, ale jest ważna. Szczególnie dla partii i li­dera z problemami wizerunkowymi. A tym bardziej w czasie, gdy chce się budować trudną koalicję, której fundamentem musi być zaufanie.
   Nie trzeba jednak współczuć Katarzynie Lubnauer. Wcześ­niej beznamiętnie wyeliminowała przecież z gry człowieka, bez którego w wielkiej polityce by nie zaistniała. Teraz oka­zała się po prostu słabsza i tak jak zdradziła, tak została zdra­dzona - w dodatku przez koleżankę, z którą sama wcześniej zdradziła.
   Polityka jest grą ambicji i namiętności. Prawdziwy polityk walczy o przywództwo w stadzie i o władzę. Jak nie walczy, to jest najczęściej nieistotną postacią przyjmującą comiesięcz­ne stypendium za czapkowanie liderowi i podnoszenie ręki w czasie głosowań. Petru chciał zabić politycznie Schetynę, ale zabił się sam. Tusk chciał zabić Schetynę, ale na dłuższą metę nie dał rady. Teraz zawarli rozejm, ale nawet z dale­ka słychać zgrzytanie ich zębów. Kaczyński zabija albo rzuca na kolana wszystko, co jest w jego orbicie. I nie ma co się na to zżymać. Politycy traktują się z sympatią niemal wyłącznic wtedy, gdy ich ambicje się nie zderzają. Braterstwo występuje tylko w sensie dosłownym. Czy jednak braterstwo Lecha i Ja­rosława Kaczyńskich naprawdę było lepsze dla Polski niż po­lityczna walka na śmierć i życie?

piątek, 14 grudnia 2018

O tym się nie mówiło



Uciekałam przed nim ile sił w nogach, a on biegł za mną i w biegu się onanizował. Sądzę, że to doganianie dziecka podniecało go - mówi Barbara Borowiecka, jedna z ofiar księdza Jankowskiego

Małgorzata Święchowicz

Miała 12 lat, kiedy uciekała przed księdzem.
   - O tym, co się dzieje, kiedy już kogoś dopadnie, w ogóle się nie rozmawiało. To było coś niesamo­witego, bo jak myśmy na podwórku grali w klasy albo odbijali piłkę, to wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Jankowski idzie” i zaraz wszy­scy się rozbiegaliśmy, jedni na klatkę schodową i do miesz­kania, inni przez murek, na boisko szkolne. Dopóki mnie nie dopadł, nie miałam pojęcia, o co chodzi. O tym się nie rozma­wiało. Uciekaliśmy przed nim w popłochu, piszcząc.
PODWÓRKO
Barbara Borowiecka od 39 lat mieszka w Australii i tam ją znajduję. Ale od czasu do czasu przylatuje do rodzinnego Gdańska i w czasie ostatniego pobytu zaprowadziła Bożenę Aksamit, dziennikarkę „Gazety Wyborczej”, tam, gdzie kie­dyś mieszkała - na róg Łąkowej i Elbląskiej. Jankowski był wówczas wikarym w pobliskim kościele św. Barbary. O tych dwóch latach - od 1968 do 1970 roku - po których trafił do kościoła św. Brygidy, dotąd nic się nie mówiło.
   - Myśmy z podwórka widzieli kościelne drzwi, więc jak ktoś z nas zauważył, że Jankowski wyszedł i idzie w naszą stronę, wpadaliśmy w popłoch - wspomina Barbara Borowiecka. Po­szły z dziennikarką odszukać tę piwnicę, do której zaciągał dzieci (ale tej piwnicy już nie ma), odszukać dom z czerwo­nej cegły, w którym mieszkała dziewczyna, o której mówili, że zabiła się z powodu ciąży z księdzem (został już wyburzony).
   - Miała na imię Ewa, ciemne włosy, zielone oczy Bardzo ład­na. Czasami pomagała mi w lekcjach, czasami bawiłyśmy się razem na podwórku. Nie widziałam, jak wyskoczyła, zanim do­biegłam, było już dużo ludzi, ktoś krzyczał, że trzeba zadzwonić na milicję, ktoś przyniósł kapę w róże, jakie wtedy kładło się na tapczany, i przykrył Ewę. Zostawiła list, w którym napisała, że nie chce mieć dziecka Jankowskiego i że może teraz wszyscy jej uwierzą, że została zgwałcona. Nie wiem, gdzie została pocho­wana. Jej rodzice szybko się stamtąd wyprowadzili - opowiada Borowiecka.
   Od ubiegłego tygodnia, odkąd w „Dużym Formacie” ukazał się tekst o księdzu Jankowskim, a w nim jej wspomnienia, ludzie chodzą pod jego pomnik, który stoi przy kościele św. Brygidy, przynoszą dziecięce buciki i kartki z na­pisem „PEDOFIL”. Zbierają podpisy pod żądaniem, żeby pomnik usunąć. Ostatnio ktoś oblał go czerwoną farbą.
   Pytam Barbarę Borowiecką, czy ktoś z przedstawicieli Kościoła zwrócił się do niej? Chciał zebrać informacje? - Nie, nikt - mówi Za to docierają do niej przykre ko­mentarze obrońców ks. Jankowskiego.
   - Jeżeli było tak, jak ta pani mówi, to mi smutno, przykro, współczuję. Ale dlacze­go ona mówi o tym dopiero teraz? Po 50 latach? - pyta poseł PO Jerzy Borowczak, jeden z bohaterów Solidarności i też jeden z inicjatorów budowy pomnika. Zastana­wia się, co się stało, że opowiada to, kiedy już nie ma księdza Jankowskiego. Jest tyl­ko pomnik.
   No i właśnie - mówi Barbara Borowie­cka - o ten pomnik chodzi. Wielki, ma­jestatyczny. Jak go zobaczyła: razem z cokołem 3,7 metra, zaczęło nią telepać.
   - Trzęsłam się i czułam jak mała dziew­czynka, która nie może przed nim uciec.
Miałam wrażenie, że zaraz znów, jak kiedyś, mnie dopadnie. Nie mogłam znieść ani tego lęku, ani przygnębiającej myśli, że taki podły człowiek i udało mu się.

czwartek, 13 grudnia 2018

Zimowy Kamuflaż



Obóz rządzący niby wciąż ma wszystko pod kontrolą, ale widać zawahanie, chęć uspokojenia wyborców, ocieplenia wizerunku. Czy po tych burzliwych trzech latach PiS naprawdę jeszcze raz zamierza się kamuflować?

Pozycja rządzących przypomina stan chwiej­nej równowagi: mogą wejść na drogę trwałego spadku sondaży albo dojdą do siebie i utrzy­mają się przy władzy. Ten moment musiał wy­czuć prezes Jarosław Kaczyński, skoro zwołał do Jachranki klub parlamentarny po to, aby nagle wygłosić „ważne” przemówienie. Lidera PiS, jak stwierdził, zaniepokoiło, że jego ugru­powanie w oczach opinii publicznej może stać się „zwykłą partią”, ze swoimi aferami, pazernością, intere­sami. Kaczyński zawsze był na to wyczulony o wiele bardziej niż na zarzuty wywracania ustroju państwa, bo to tematyka dla koneserów - choć i konstytucji poświęcił trochę miejsca w przemowie, zaznaczając, że to PiS jest strażnikiem ustawy zasadniczej. Przede wszystkim jednak zaatakował symetrystów z ich hasłem „PiS-PO jedno zło”, podkreślając różnice między dzisiejszą władzą a poprzednią, że inna jest np. reakcja na afery i całkiem różna ich skala.
   Słowa Kaczyńskiego świadcząc dużej nerwowości na Nowo­grodzkiej, o obawie, że zaczyna dominować narracja nieprzy­jazna PiS. W tym ogólnym „to nie my, to oni” Kaczyńskiego było coś głęboko defensywnego; kiedyś przewaga moralna PiS nad PO miała wśród wyborców z kręgu oddziaływania partii Kaczyńskiego status oczywistości. Teraz trzeba było o tym oficjalnie przypomnieć. Kaczyński ponadto dał wyraźny sy­gnał, że obecnie wszystko ma być podporządkowane wygra­nej w parlamentarnych wyborach w 2019 r., bo według niego ustalą one polską politykę na długie lata. Jeśli opozycyjny elek­torat nie bardzo chce w to wierzyć, to dostał potwierdzenie z pierwszej ręki.
   Tymczasem sygnały płynące z politycznego rynku są niejed­noznaczne. Twarde parametry PiS wciąż trzymają się mocno. Duda, Morawiecki, Ziobro są w czołówce polityków z najwięk­szym zaufaniem. Zaraz za nimi Paweł Kukiz, ewentualny koali­cjant. Sondaże partyjne pokazują, że od wyborów samorządo­wych wyniki ugrupowania Kaczyńskiego raczej się poprawiły. Sytuacja ekonomiczna jest dobra, choć prognozy na przyszły rok nieco gorsze niż na ten kończący się. Nie ma żadnych ma­sowych demonstracji; Polska przy ogarniętej protestami Fran­cji Macrona to oaza spokoju. Opozycja zaś, zamiast zmierzać do tworzenia po prostu wspólnej listy wyborczej przy progra­mowym minimum i zachowaniu tożsamości partii - bo tylko takiej jednej listy może się PiS obawiać - zaczęła wyrywać so­bie posłów, choć dla bilansu władzy nie ma to dzisiaj żadnego znaczenia. Kluby Platformy i Nowoczesnej mogły się uroczy­ście połączyć i zrobić z tego cnotę, przejście rozłamowej grupy Kamili Gasiuk-Pihowicz do Koalicji Obywatelskiej nie miało wizerunkowego sensu i dało pożywkę PiS.
   Jednocześnie jednak niedająca się ugasić afera KNF, wyco­fanie się z części „reformy” Sądu Najwyższego, ściganie dzien­nikarzy, awantura z amerykańską ambasador, nadchodząca burza w sprawie aborcji, wyraźny marazm rządu Morawieckiego, ewentualna konkurencyjna formacja z patronatem o. Tade­usza Rydzyka sprawiają, że PiS stracił impet, a tzw. atmosfera zdaje się zwracać przeciwko rządzącym. Czy będzie powtórka z 2007 r., kiedy też w zasadzie szło PiS świetnie, a potem nastą­piła wyborcza katastrofa? Komentatorzy i eksperci jakby zasty­gli w oczekiwaniu, czy i kiedy te wszystkie wydarzenia odbiją się w sondażach. Mówi się, że z powodu znanej w socjologii społecznej inercji trzeba zaczekać co najmniej kilka tygodni, aby zobaczyć skutki ostatnich afer, niezręczności, śmieszności, załamania opowieści władzy.
   W PiS wciąż jest nadzieja, że poparcie dla tej partii jest z innego porządku niż w przypadku innych, dlatego jest ona odporna na typowe polityczne zawirowania. Że to, co się ostatnio wydarzyło, mogłoby zaszkodzić takiej Platformie czy SLD, ale podstawy powodzenia ugrupowania Kaczyń­skiego są znacznie solidniejsze, głębiej wmurowane, oparte na bezprecedensowych transferach socjalnych, godnościowej retoryce, wreszcie na bazie religijnej. Takie wnioski wyciąga­ne są choćby z faktu, że wcześniejsze „taśmy Morawieckiego”, na których premier klnie jak szewc i wychodzi na dość bez­względnego bankowego menedżera, nie odbiły się znaczą­co na sondażach. Że Tusk w takiej sytuacji straciłby znacz­nie więcej.

środa, 12 grudnia 2018

Rola dla króla



Teraz jest czas debat i budowania szerokiego zaplecza. Ale na wyborczy szlak ruszy znacznie bardziej okrojona pierwsza kadrowa. Taki jest plan Roberta Biedronia na wejście do polityki.

Poleciała z głośnika solówka na gitarze elektrycz­nej. Potem światła zgasły i rozległ się głos: „Do­bry wieczór państwu. Zamknijcie oczy. Pomy­ślcie o Polsce, w której chcecie żyć”. Jesteśmy w sali restauracyjnej jednego z hoteli w Łomży Nie dla wszystkich starczyło krzeseł, przyby­ło jakieś 150 osób. Pełny przekrój wiekowy, od uczniów po emerytów. Co prawda kilka dni wcześniej w Warszawie było dziesięć razy wię­cej, ale stolica rządzi się innymi prawami, jak na rozmiar i spe­cyfikę Łomży, tu też należy mówić o frekwencyjnym sukcesie.
   Wreszcie zapalają się światła i z entuzjastycznym „wow!” wchodzi na salę Robert Biedroń. Przybija piątki z najbli­żej siedzącymi, wstępny small talk. Wszystko zostało tak
przygotowane, aby możliwie skrócić dystans. Bohater wieczoru pośrodku, dookoła publiczność. Pomyślano nawet o koryta­rzach ułatwiających Biedroniowi swobodne przemieszczanie się pomiędzy krzesłami. W tej „burzy mózgów” (bo pod takim szyldem odbywa się impreza) chodzi o odwrócenie relacji polityk-wyborca. To ludzie mają mówić, a Biedroń słuchać i wy­ciągać programowe wnioski.

wtorek, 11 grudnia 2018

Hazardziści


Są sobie niezbędni - prezes Kaczyński dzięki temu związkowi umacnia władzę, a ojciec Rydzyk korzysta z państwowych milionów. A czasem udają, że toczą wojnę

Aleksandra Pawlicka

Między Kaczyńskim a Rydzykiem ni­gdy nie było miłości, ale zawsze łączyły ich żądza władzy i chęć wy­korzystania Kościoła do jej zdo­bycia - mówi polityk prawicy.
- Dlatego gdy cel mają wspólny stoją przy ołtarzu ramię w ramię. A gdy jeden drugiego próbuje ograć, zaczyna się faza szorstkiej przy­jaźni, a mówiąc precyzyjniej - teatralnej zimnej wojny

PARTIA I WYBORY
Trzy lata temu, tuż po wygranych wyborach parlamentar­nych, Jarosław Kaczyński stawił się na urodzinach Radia Ma­ryja osobiście. „Bez ciebie, Ojcze Dyrektorze, nie byłoby tego zwycięstwa” - mówił w Toruniu i dodał pamiętne słowa: „Każ­da ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę”. W kolejnych la­tach przysyłał Rydzykowi listy pełne po­chwał. Czynił to zresztą trzy razy w roku: w grudniu przy okazji urodzin Radia Ma­ryja, w lipcu podczas pielgrzymki Radia Maryja na Jasną Górę i w październiku na inaugurację roku szkolnego na uczel­ni Rydzyka. W tym roku w liście odczyta­nym na Jasnej Górze prezes PiS nazwał szefa toruńskiej rozgłośni „filarem pol­skości i patriotyzmu”, a w październi­ku pisał: „Stało się możliwe to, co było niemożliwe za sprawą skromnego re­demptorysty. (...) Bardzo się cieszę, że tylu absolwentów Wyższej Szkoły Kul­tury Społecznej i Medialnej w Toruniu z powodzeniem działa na rzecz dobrej zmiany”.
   1 grudnia 2018 r. na urodzinach Radia Maryja po raz pierwszy w ostatnich la­tach zabrakło Jarosława Kaczyńskiego. Nawet nie przysłał listu.
   Politycy związani z centralą PiS przy Nowogrodzkiej sugeru­ją, że poszło o wybory europejskie, na których Rydzykowi bar­dzo zależy, bo to nie tylko kilka mandatów, ale także stypendia dla młodych działaczy, posady w brukselskich i strasburskich biurach, wpływy w różnego rodzaju europejskich instytucjach.
   Rydzyk próbował zapewnić swoim ludziom dobre miejsca na listach PiS już przed wyborami samorządowymi, oferu­jąc partii Kaczyńskiego poparcie dla jej kandydatów na bur­mistrzów, wójtów, radnych, ale oferta nie skusiła prezesa PiS. To wtedy po raz pierwszy pojawiła się zapowiedź tworzenia przez Radio Maryja własnej listy w wyborach europejskich.
- Kaczyński spotkał się z Rydzykiem po pierwszej turze wyborów samorządowych i powiało chłodem - mówi polityk zbliżony do Nowogrodzkiej.
   Rydzyk spróbował więc podbić stawkę. Wieść o tworzeniu przez niego partii gruchnęła tuż po urodzinach Radia Maryja, ale do Kaczyńskiego dotarła wcześniej, parę dni przed toruń­ską fetą.
   Prezes postanowił grać na przeczekanie. Ukarał Rydzyka swoją nieobecnością i do Torunia posłał premiera Morawieckiego, który w tym samym dniu prezentował sukcesy trzech lat rządów PiS. Kancelaria Premiera musiała prosić o opóź­nienie mszy, żeby Morawicki mógł zdążyć - twierdzi mój roz­mówca. Dodaje, że po powrocie premier mógł zameldować prezesowi wykonanie zadania: - Usłyszał od przełożonego za­konu redemptorystów, Janusza Soka: „Panie premierze, po­dziwiamy i wspieramy!”. Po takiej deklaracji trudno będzie powiedzieć: „Nienawidzimy i zwalczamy”, tworząc konkuren­cyjną partię.
   Politycy PiS, z marszałkiem Senatu Stanisławem Karczew­skim na czele, próbują dyskredytować partię Rydzyka, mówiąc, że to jedynie ruch nielojalnego europosła Mirosława Piotrowskiego, który zdobył mandat z list PiS, a teraz złożył wniosek w sądzie o rejestrację ugrupowania Ruch Prawdziwa Europa. Wszyscy jednak wie­dzą, że zrobił to na polecenie dyrektora toruńskiej rozgłośni.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Gry bankowe

Zarzutami wobec tropicieli nieprawidłowości w SKOK-ach PiS chce przykryć aferę KNF. Jak ustalił „Newsweek", kilka dni przed jej wybuchom premier spotkał się z Zygmuntem Solorzem na terenie Świątyni Opatrzności Boże

Radosław Omachel, Renata Grochal

W czwartek nad ra­nem agenci CBA zgotowali pobud­kę byłemu szefo­wi Komisji Nadzoru Finansowego z czasów PO-PSL Andrze­jowi Jakubiakowi i jego sześciu współ­pracownikom. Prokuratura zarzuca im niedopełnienie obowiązków nad­zorczych nad SKOK Wołomin w latach 2012-2014.
   „Państwo nie może po prostu po­zwalać kraść” - grzmiał na pospiesznej konferencji minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. A jego zastępca Bogdan Święczkowski dodał, że „to jest prawdzi­wa afera KNF”.
   Tak więc aferzystami z KNF mają być Jakubiak i jego urzędnicy, a nie były przewodniczący Komisji Marek Chrza­nowski. którego korupcyjną propozycję nagrał miliarder Leszek Czarnecki.

ZATRZYMANI SZERYFOWIE
Tyle że ta narracja nie miała szan­sy się utrzymać. Już w piątek wieczorem mecenas Jerzy Naumann poinformował, że zwolniono Andrzeja Jakubiaka, a po­zostali urzędnicy wkrótce mają opuścić prokuraturę. Wobec żadnego nie zde­cydowano się na wniosek o areszt. Bo w rzeczywistości było tak. że to Jaku­biak i jego ludzie dążyli do objęcia kas państwowym nadzorem, a starali się im w tym przeszkodzić twórca kas Grzegorz Bierecki i politycy PiS. Prezydent Lech Kaczyński opóźnił wejście w życic nad­zoru nad SKOK-ami o ponad trzy lata.
   Mało tego - były wiceszef KNF Woj­ciech Kwaśniak (jeden z obecnie za­trzymanych) o mały włos zapłaciłby za to życiem. Po ciężkim pobiciu w 2014 r.. najpewniej na zlecenie jednego z bossów SKOK-u Wołomin, wylądował w szpitalu z poważnymi obrażeniami głowy.
   Śledztwo w sprawie niedopełnie­nia obowiązków przez byłych szefów KNF rozpoczęło się w 2016 r.. już po przejęciu władzy przez PiS. W spra­wie SKOK-u Wołomin nie wydarzyło się ostatnio nic nowego, więc spektaku­larne zatrzymanie siedmiorga urzędników w oczywisty sposób musiało służyć przykryciu prawdziwej afery w KNF ujawnionej przez „Gazetę Wyborczą”. Chrzanowski był przecież nominowany na swoje stanowisko przez PiS. był też protegowanym bliskiego współpracow­nik.! Kaczyńskiego, dziś prezesa NBP Adama Glapińskiego.
   - Zatrzymanie Kwaśniaka pachnie dintojrą wobec urzędnika, który zalazł za skórę SKOK-om. ale i próbą od­wrócenia uwagi od afery KNF - mówi „Newsweekowi” członek zarządu jedne­go z banków. - Trudno uwierzyć, że akcja wobec byłych szefów KNF właśnie teraz to zbieg okoliczności.

niedziela, 9 grudnia 2018

Partyzantki



W pierwszym tygodniu obowiązywania ustawy członkinie kół gospodyń wiejskich mówią: przetrwałyśmy zabory, dwie wojny światowe i komunę, teraz też się nie damy zarejestrować. Zejdziemy do podziemia!

           
Poniedziałek, dzień pod­pisania przez prezydenta ustawy o kołach gospo­dyń wiejskich. Członkini Koła Gospodyń Wiejskich z X na Lubelszczyźnie dostaje SMS-a od koleżanki.
   - Czytam: „Rząd się za nas bierze!” - opowiada. - W tym samym czasie do mojego chłopa przychodzi taki tekst: „Uwaga! Mężczyźni w wieku 18-65 lat zo­bowiązani są do stawienia się na terenie urzędu gminy w dniu 27.11.2018 o godzi­nie 10.00 w związku z sytuacją kryzysową na Ukrainie. Proszę oczekiwać dalszych komunikatów”.
   Członkini koła gospodyń przyznaje, że SMS do chłopa - w odróżnieniu od wiado­mości od koleżanki - był czytelny. Wzy­wają do gminy, znaczy mobilizacja. Ale o co chodzi z tym rządem?
   Dzwoni do koleżanki. Ta wyjaśnia:
   - Przeczytałam w internecie, że prezy­dent właśnie podpisał ustawę o kołach go­spodyń. Teraz mamy do wyboru: jak do tej pory działać bez papierów, czyli bez wpisu do KRS, albo do końca roku zarejestrować się w Agencji Restrukturyzacji i Moderni­zacji Rolnictwa. I dostać na dobry począ­tek od 3 tys. do 5 tys. dotacji od państwa.
   Członkini koła prosi wnuczkę (z są­siedniej wsi, z internetem) o ściągnię­cie i wydruk ustawy. Wnuczka drukuje, wsiada na rower, dowozi. - Czytam i ła­pię się za głowę - mówi gospodyni. - Na papierze będziemy może i samorządne i niezależne, ale w rzeczywistości scen­tralizowane. Wiadomo: rząd daje, ale też rząd wymaga. Najpierw wyśle pieniądze, a potem kontrolę. Na końcu każe się za­pisać do partii.
   W trybie pilnym zwołuje koleżanki: osiem emerytek, dwie młode na macie­rzyńskim, jedna rencistka. Spotykają się jak zwykle w świetlicy u strażaków, pod sztandarem koła, poświęconym na Jasnej Górze. Dyskutują: wchodzimy w struk­tury czy nie? Dają 3-5 tys., zabierają wol­ność. Dają osobowość prawną, przywalają odpowiedzialność - np. za złamaną przez kogoś nogę na organizowanym przez koło festynie. Ustalają: ich KGW bez wpisów do jakichkolwiek rejestrów przetrwa­ło zabory, dwie wojny światowe i komu­nę. Rządy PiS też przetrzyma, tak jak PRL przetrwały ich matki, także człon­kinie KGW. Matki zarabiały na utrzyma­ nie świetlicy, wypożyczając szatkownicę do kapusty, magiel i pralkę Franię. One też zarobią, np. wypożyczając talerze na wesela, bez oglądania się na pieniądze od państwa.
    - Zgarnie je ktoś inny - mówi członki­ni koła. - Niekoniecznie aktywista i nie­koniecznie z KGW.

sobota, 8 grudnia 2018

Niech mi ktoś powie, że to się nie dzieje. Niech ktoś mnie uszczypnie i powie, że tylko śnił mi się prezes NBP,Żaróweczka,Na początku było słowo,Tama przed cofką,Afera pod dywanem,Paszport bez mleczka,Duszę się,Czynsz na planszy,Psi Mikołaj i Kryzys jest testem



Niech mi ktoś powie, że to się nie dzieje. Niech ktoś mnie uszczypnie i powie, że tylko śnił mi się prezes NBP

Że tylko śnił mi się Adam Glapiński, który chce użyć sądu, by przy pomocy bankowego prawnika pracującego za państwowe pieniądze zakazać pisania niewygodnej prawdy o sobie i swoim urzędzie.

To się nie mogło zdarzyć w kraju, który w XX w. przez ponad 80 lat doświadczał cenzury różnych dyktatur. Proszę mnie szczypać mocno. Bo w moim ponurym śnie poza prezesem Adamem Glapińskim występują: podająca tę informację rządowa agencja PAP, informująca o pozwach rzeczniczka warszawskiego sądu, prawniczka NBP, która to zapowiada, i NBP, który potwierdza to komunikatem.

Proszę mnie szczypać do skutku, bo na jawie słuchałem właśnie premiera zapewniającego, że w Polsce rządzi „najbardziej prowolnościowa ekipa ostatnich dwudziestu ośmiu lat”. Ale o ile pamiętam, ekipa Millera nie próbowała zakazać pisania o aferze Rywina, a ekipa Tuska nie próbowała zakazać pisania o aferze hazardowej.

Szczypcie mnie bezlitośnie, bo kilka dni temu czytałem na jawie odpowiedź rzeczniczki rządu na list ambasador USA Georgette Mosbacher, w której Polka stwierdziła, że nasz kraj „tak samo jak USA ceni sobie wolność słowa i w żaden sposób nie ogranicza wolności mediów”. A NBP to w najściślejszym sensie organ polskiego państwa.

Szczypcie mnie dalej, bo nie potrafię uwierzyć, że prof. Glapiński i jego protektor z Nowogrodzkiej marzą, by obce ambasady i sądy znów im publicznie tłumaczyły, co by się działo w innych demokracjach, gdyby szef banku centralnego (np. FED) lub prezydent (np. Trump) próbowali zakazać pisania o swoich sprawkach.

piątek, 7 grudnia 2018

Mateusz budowniczy



11 grudnia minie rok premierostwa Mateusza Morawieckiego. Zamiast wielkiej zmiany nerwowa krzątanina. Nowych pomysłów brak, a stare zaczynają się Polakom nudzić. Czy coś jeszcze zostało z modernizacyjnej obietnicy PiS, kojarzonej z nowym premierem?

W pompatycznej retoryce rząd Mateusza Morawieckiego nie ma sobie równych. Jak mówił premier w swoim expose, posiłkując się Wyspiańskim: „Polska to wielka rzecz”. Cytował też zresztą Piłsudskiego, Zamoyskie­go, Kaczmarskiego i jeszcze paru innych klasyków wzniosłej polskości. Deklarował, że bierze na swe wątłe barki wielką spuściznę „tych, którzy przez stulecia naszą Rzeczpospolitą budowali pracą i krwią”. Czeka go zatem „wielkie zadanie i wielkie zobowiązanie”. Lecz warto dać mu szansę, skoro stawką w tej grze jest „Polska solidarna jak miłość, Polska pra­wa i sprawiedliwa, na pożytek nam i przyszłym pokoleniom, na chwałę Bogu”.
   Oczywiście tak doniosłe cele należy osiągać wyłącznie am­bitną polityką. Premierowi nie wystarczało dźwiganie Polski z mocno już obśmianych ruin po rządach PO. „Nie ma dla mnie ważniejszej sprawy niż odbudowanie tego, co straciliśmy w wy­niku zaborów, w wyniku wojen, w wyniku komunizmu” - de­klarował w swym pierwszym sejmowym wystąpieniu. „Teraz mamy w rękach unikalną szansę i nie możemy jej zmarnować. Dlatego właśnie polska polityka musi być ambitna. Dryfowanie czy płynięcie z prądem to nie jest nasze DNA”.
   Wszystko to zawiera się w treściwym sloganie o „rządzie zmia­ny”. Wyciąganym przez propagandystów PiS za każdym razem, gdy trzeba się tłumaczyć z ruchów niekoniecznie zrozumiałych dla najwierniejszych wyborców. Zalecają więc, aby zacisnąć zęby i popierać tę coraz trudniejszą do określenia „zmianę”. Gdyż w przeciwnym razie zostanie ona cofnięta przez wrogów i znów „będzie tak, jak było”. Tym samym rząd sam w sobie staje się już „zmianą”. Nawet gdy zaczyna popadać w bezruch albo zajmuje się wyłącznie sobą.
   Tylko czy wyborca w nieskończoność będzie akceptował tę dialektykę? Takie obawy zaczynają już krążyć na zapleczu wła­dzy. Czasem słychać, że zanika azymut i coraz trudniej się zo­rientować, dokąd zmierza „dobra zmiana”.

czwartek, 6 grudnia 2018

Nietykalny



Co powoduje, że minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, od którego rozpoczęło się wiele niepowodzeń rządu PiS, nadal ma tak mocną pozycję w obozie władzy?

Jeden z ministrów, pytany o przyszłość szefa re­sortu sprawiedliwości, napisał nam: - Zbigniew Ziobro prowadzi nas prosto do utraty władzy, ale tradycyjnie uważam go za nieusuwalnego. W wielu demokratycznych państwach, w których o posa­dach w rządzie decyduje premier, Ziobro od mie­sięcy byłby już eksministrem.
   Już na samym początku rządów Morawieckiego resort Ziobry - wbrew przestrogom MSZ - upich­cił sławną na cały świat nowelizację ustawy o IPN, która wprowadzała kary za przypisywanie Polakom odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie III Rzeszy. Trzeba było kilkumiesięcz­nych zakulisowych negocjacji oraz kolejnej nowelizacji ustawy, by załagodzić konflikt dyplomatyczny z Izraelem i USA. Otoczenie premiera wskazywało na Ziobrę jako sprawcę tego zamieszania.
   W PiS dość powszechne było też przekonanie, że to Ziobro stał za ujawnieniem w kampanii samorządowej akt z afery podsłu­chowej z rozmową Morawieckiego z czasów, gdy był prezesem banku. Dowodów na to brak, ale mówili o tych podejrzeniach zarówno szeregowi posłowie PiS, jak i otoczenie premiera.
   Na finiszu kampanii samorządowej Ziobro złożył w Trybunale Konstytucyjnym wniosek o zbadanie zgodności z konstytucją jednego z artykułów traktatu o funkcjonowaniu Unii Europej­skiej. Opozycja postraszyła polexitem, a w PiS znów zabrzmiały dzwonki alarmowe: dlaczego Ziobro zrobił to w trakcie kampanii?
   7 listopada Roman Giertych złożył w prokuraturze zawiado­mienie w sprawie rozmowy jego klienta Leszka Czarneckiego z szefem KNF Markiem Ch. Ale premier dowiedział się o aferze dopiero 13 listopada z lektury „Gazety Wyborczej”.
   I znów te dzwonki. Czy jest możliwe, że podwładni Ziobry nie donieśli mu, że przyszedł do nich jeden z najbar­dziej znanych adwokatów, reprezentujący jednego z najbogatszych Polaków, z dowodem obciążającym superważnego urzędni­ka? A jeśli Ziobro wie­dział, to dlaczego nie dał znać premierowi?
   Kolejny, jeszcze świeższy przykład. Prokuratura zapragnęła postawić zarzut propagowania nazizmu operatorowi TVN, który brał udział w reportażu wcieleniowym ze środowiska polskich neonazistów. Absurd? Oczywiście, ale śledczy nie chcieli po­rzucać tego tropu i wysłali do domu operatora ABW. Informacja poszła w świat, naciski medialne i dyplomatyczne przyniosły efekt; prokuratura uznała w końcu, że akcja przeciw operatorowi była „przedwczesna”, ale to raczej nie koniec sprawy.
   W każdej z tych sytuacji w roli ofiary wystąpił Morawiecki, a w tle występował Ziobro. Dlaczego zatem pozostaje na stanowisku?

środa, 5 grudnia 2018

Słońce zmienia orbitę



Adam Hofman powiedział niedawno w TVP Info, że nie da się jednym przekazem dotrzeć do wszystkich, że PiS potrzebna jest jeszcze jedna prywatna „telewizja publiczna Ligot”. Czy Polsat właśnie się nią staje?

Bogdan Rymanowski w rozmo­wie z tvpolsat.info, opowiada­jąc o swoim transferze z TVN do Polsatu, żartował, że teraz, kiedy jedzie do pracy, większość jego drogi z domu w podwarszawskim Józefowie jest taka sama, „ale w pew­nym miejscu trzeba skręcić w lewo albo w prawo. Teraz skręcam w innym kie­runku i mam nadzieję, że nie pomylę się, kiedy będę tu przyjeżdżał codziennie”.
- Z mapy wynika, że Rymanowski skrę­ca teraz w prawo, tak jak cała nasza sta­cja skręca od kilku miesięcy w stronę PiS - mówi dziennikarz Polsatu. W marcu tego roku z zarządzaniem programami infor­macyjnymi i publicystyką pożegnał się Henryk Sobierajski, jeden z najbliższych współpracowników Zygmunta Solorza, jego doradca od 1997 r. Na jego miejsce Mirosław Błaszczyk, prezes zarządu Pol­satu, wskazał Dorotę Gawryluk.
   Zygmunt Solorz, pytany w czerwcu przez tygodnik „Wprost” o awans Gaw­ryluk, odpowiadał, że „przekłamaniem jest mówienie o wymianie dziennikarzy, o jakichś wielkich zwolnieniach. Jest nowa szefowa i ma prawo dobrać sobie najbliż­szych współpracowników”. Kilku dzienni­karzy, od lat związanych ze stacją, uznało, że w nowej strukturze jest im za ciasno.
   Dominika Długosz, która w połowie listopada, po 11 latach, odeszła z Ostro­bramskiej, z dnia na dzień dowiedziała się, że jej program „Młode wilki” (rozmo­wy z politykami najmłodszego pokole­nia) schodzi z anteny. Gawryluk obiecała jej nowy polityczny program, ale nawet nie odpisała na mail, w którym Długosz opisała swój autorski pomysł. - Przesta­łam pasować. Dziennikarstwo to miłość mojego życia, a nagle okazało się, że nie mogę dłużej tego robić. Niestety, wszystkie rozmowy o tym „dlaczego” sprowadzały się do „wiesz, jak jest” - mówi Długosz. Dodaje, że szybko stało się dla niej jasne, że firma nie ma pomysłu, co jej zapropo­nować, przerzucali ją z miejsca na miej­sce. - Nie było sensu się nawzajem męczyć - opowiada Długosz. Przed nią do takiego samego wniosku doszła Beata Lubecka (dziś w Radiu Zet), którą Gawryluk odsu­nęła od prowadzenia „Gościa Wydarzeń”.
   Rezygnować z pracy nie chciał prezen­ter serwisów Mikołaj Jankowski. We wrze­śniu musiał pożegnać się z widzami i zo­stał jednym z producentów „Wydarzeń”. W listopadzie kończyła mu się umowa, a on uwierzył w zapewnienia kierownic­twa, że mimo roszad nikomu włos z głowy nie spadnie. Pracował w Polsacie 13 lat, z kadr dowiedział się, że nie mają już dla niego umowy. Zespół zastanawia się, dla­czego jego jednego zwolnili. Jedna teoria głosi, że Jankowski przyszedł do Polsatu za Tomasza Lisa, z którego powodu Gaw­ryluk odeszła, i „ona to sobie mocno zapa­miętała”. Druga, która wcale nie wyklucza pierwszej, że Jankowski dostał rykoszetem za książkę, której współautorką jest jego żona - Anna Gielewska - „Antoni Macie­rewicz. Biografia nieautoryzowana”, która premierę miała w czerwcu tego roku.

wtorek, 4 grudnia 2018

Chrzanowski, Kaczyński i Rywin


Afera Rywina rozgrywała się w czasach, gdy polska opinia publiczna uważała, że postkomunistom wolno mniej. Tymczasem przy okazji afery KNF Jarosław Kaczyński testuje tezę, że PiS wolno wszystko

W tych aferach jest wiele podobieństw. W obu mamy „grupę trzymającą władzę”, która próbuje uciec przed odpowiedzialnością, poświęcając kozła ofiarnego, w obu też narzędziem szantażu wobec prywatnego biznesu jest przygotowywana zmiana prawa. Ale przy wszystkich podobieństwach różnica jest kluczowa.

LUSTRZANE PODOBIEŃSTWA
Jest rok 2002. SLD panuje niepo­dzielnie w polskiej polityce. Z tej for­macji wywodzą się prezydent i rząd, który pracuje nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji. SLD chce wpro­wadzić do niej zapis dekoncentracyjny. Słynne słowa „lub czasopisma” miały zakazywać posiadania przez tego same­go właściciela jednocześnie ogólnopol­skiej stacji telewizyjnej i ogólnopolskiej gazety. Zapis bardzo precyzyjnie ude­rzał w spółkę Agora, wydawcę „Gaze­ty Wyborczej”, która planowała zakup ogólnopolskiej stacji telewizyjnej, a na­wet zaciągnęła już kredyt na sfinanso­wanie takiej transakcji.
   Znany producent filmowy Lech Ry­win rozpoczął negocjacje z przedstawi­cielami wydawcy, twierdząc, że wysłała go „grupa trzymająca władzę”. Na spot­kaniu z Adamem Michnikiem obie­cał złagodzenie nowelizacji w zamian za 17,5 miliona dolarów łapówki, która prawdopodobnie miała zasilić partyj­ną kasę Sojuszu Lewicy Demokratycz­nej. Media Agory miały też zaprzestać krytykowania SLD, a sam Rywin miał zostać zatrudniony w kupionej przez spółkę telewizji jako reprezentant inte­resów rządzącej partii.
   Tyle że Michnik nagrał i ujawnił treść korupcyjnej propozycji. Wybuchła afe­ra Rywina, która doprowadziła do upad­ku rządu premiera Leszka Millera.
   W 2018 roku w Polsce niepodziel­nie panuje PiS. Z tej formacji wywodzą się prezydent, rząd i większość parla­mentarna. PiS przejmuje kolejne pry­watne firmy, także banki, obsadzając je własnymi ludźmi, drenując z pieniędzy na potrzeby prywatne i partyjne. Od co najmniej roku przygotowuje też nowe­lizację ustawy o nadzorze finansowym, gdzie znalazł się zapis umożliwiają­cy przejęcie dowolnego prywatne­go banku i przekazanie jego aktywów podmiotowi wskazanemu przez wła­dzę. Mianowany przez PiS szef Komisji Nadzoru Finansowego Marek Chrza­nowski prowadzi wielomiesięczne ro­kowania z przedsiębiorcą Leszkiem Czarneckim, którego banki mogą pod­padać pod przygotowywaną przez PiS nowelizację, nazwaną nawet w Sejmie „lex Czarneckiego”. Obiecuje zostawie­nie w spokoju jego banków, a nawet po­moc z budżetu państwa, w zamian za zatrudnienie człowieka gwarantujące­go, że będą kontrolowane przez rządzą­cą partię. Polecany do tej roli Grzegorz Kowalczyk był już wcześniej delegowa­ny do władz Giełdy Papierów Wartoś­ciowych i Plus Banku kontrolowanego przez Zygmunta Solorza. Jego pensja ma wynosić 1 procent wartości banku (Czarnecki wycenia to na 40 milionów złotych). Nie wiemy, czy te pieniądze
miały być prywatną łapówką, czy też trafić na partyjne konto.
   Leszek Czarnecki nagrywa propo­zycję Chrzanowskiego, a ponoć także inne spotkania z ludźmi władzy. Zgła­sza próbę szantażu do prokuratury.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

"Partia szachów Giertycha" i "Mecenas dyżurny"

Partia szachów Giertycha

Roman Giertych rozgrywa mecz życia. Liczy, że afera w KNF wywróci rząd, a jemu pomoże wrócić do polityki. Jak ustalił „Newsweek”, jedno z nagrań złożonych w prokuraturze może obciążać szefa NBP


Jest niedzielne popołudnie 4 listopada. Miliar­der Leszek Czarnecki, właściciel Getin Noble Banku, ląduje w Warszawie. Prosto z lotniska jedzie do Józefowa do willi Romana Giertycha, niegdyś polityka, dziś znanego adwokata. Za­mykają się w gabinecie Giertycha i Czarnecki puszcza mu nagranie swojej rozmowy z sze­fem Komisji Nadzoru Finansowego Markiem Ch., które dwa tygodnie później zatrzęsie rządem PiS.
   Na nagraniu Ch. przedstawia słynny już „plan Zdzisława” dotyczący przejęcia banków Czarneckiego przez państwo za symboliczną złotówkę. Deklaruje, że państwo może dać spo­kój biznesmenowi, jeśli ten zatrudni jego znajomego praw­nika. Wynagrodzenie miało wynieść 1 procent od wartości banków za trzy lata, co miliarder wyliczył na 40 milionów złotych. Czarnecki ma wątpliwości, czy to można uznać za korupcyjną propozycję, bo szef KNF miał zapisać ów 1 pro­cent na kartce, a on tej kartki nie ma, bo nie zabrał jej z jego gabinetu.
   - To jest czysta korupcja - odpowiada mecenas. Jednak, żeby uspokoić miliardera, dzwoni po prawnika ze swojej kancelarii.
Puszcza nagranie jemu oraz żonie Barbarze, także adwokatce. Cała trójka jest zgodna, że to była propozycja korupcji.
   Giertych wie o sprawie od lata. To wtedy Czarnecki powie­dział mu, że ma nagranie rozmowy z szefem KNF. Oryginał na­grania trzymał w swoim domu we Francji. To stamtąd przywiózł je do Giertychów. Przez całe spotkanie Giertych się zastanawia, czy Czarnecki zdecyduje się złożyć zawiadomienie do prokura­tury, bo jeśli tak, to - jak uprzedza swojego klienta - „będzie bu­rza na cztery fajerki”. Dla Giertycha to wymarzony scenariusz. Znowu będzie na pierwszej linii frontu w swojej ulubionej roli pogromcy PiS, którego szczerze nie cierpi, odkąd wypadł z po­lityki w 2007 r.

niedziela, 2 grudnia 2018

NSZZ Koalicjant



Policjanci, celnicy, personel Lotu, nauczyciele, handlowcy, górnicy, energetycy, pracownicy budżetówki; przybywa niezadowolonych grup zawodowych. Solidarność ma problem: solidaryzować się z pracownikami czy ze swoim rządem?

Zwracamy się do Pani Poseł, jako przedstawiciele załogi Jastrzębskiej Spółki Węglowej, firmy, jak mniemamy, ważnej dla Pani, gdyż wielu z nas to Pani wyborcy” - tak zaczyna się list, który kilka tygodni temu Zakładowa Organizacja Koordynacyjna NSZZ Solidarność JSW skiero­wała do Ewy Malik, śląskiej posłanki PiS. List, wbrew pozorom, nie dotyczy spraw pracowni­czych, podwyżek czy warunków pracy. To do­nos na wiceprezesa JSW do spraw ekonomicznych, „który nie tylko na przekór innym członkom zarządu, ale zwykłej gospo­darności nie podejmuje wielu kluczowych decyzji dotyczących finansowania bieżącej działalności spółki”.
   Autorzy nie wdają się jednak w szczegóły „obstrukcyjnej działalności wiceprezesa Ostrowskiego”, który „chwali się naokoło, że cieszy się zaufaniem Pani Poseł”. Wytaczają za to poważniejsze zarzuty. „Mamy obawy, czy aby na pewno wiceprezes Ostrowski kieruje się interesem JSW, strategicznej spółki Skarbu Państwa. W życiorysie zawodowym Roberta Ostrowskiego pojawiają się bowiem niepokojące dla nas wąt­ki. Otóż, dziwnym zbiegiem okoliczności zajmował on ważne stanowiska m.in. w Polskich Hutach Stali, kiedy przechodziły one w ręce hinduskiego inwestora, jakim jest Lakshmi Mitall, a nieco później był prezesem Polskich Kolei Linowych, które zbywały majątek narodowy na rzecz inwestora zagranicznego z Luksemburga”.
   Na sugestii, że wiceprezes mógłby doprowadzić do prywatyza­cji także JSW, się nie kończy. „Posiadamy sprawdzone informa­cje, iż wiceprezes Ostrowski spotkał się z posłem Gadowskim” - donoszą związkowcy. Krzysztof Gadowski to śląski poseł PO. „Kilka dni temu posłowie PO, ze wspomnianym Krzysztofem Gadowskim na czele urządzili pod siedzibą Jastrzębskiej Spółki Węglowej spektakl medialny przekonując, że Jastrzębska Spółka Węglowa »sponsoruje PiSowską propagandę«. W znanym sobie stylu posłowie PO próbowali zmanipulować opinię publiczną wykorzystując półprawdy i zwykłe kłamstwa”. Problem - zda­niem związkowców - polega jednak na tym, że do manipulacji użyli wielu precyzyjnych liczb. Skąd je mieli? Tropy prowadzą wiadomo do kogo. „Kilka dni wcześniej dokładnie o te same informacje w spółce wypytywał to tu, to tam wiceprezes Ro­bert Ostrowski”.

sobota, 1 grudnia 2018

Zanim zagra U4,Trzecia tura wyborów,Stać i walić,Gliński w kałuży,PiS zamiata i mataczy,Kwaśne rodzynki, słodkie cytryny,Wykopalisa i Ruszyli



Zanim zagra U4

Jarosław Kaczyński zrobił błąd, nie idąc na wcześ­niejsze wybory w roku 2006 i idąc na nie rok póź­niej. Teraz popełni błąd, jeśli na przyspieszenie wyborów się nie zdecyduje.
   Wiem, że prezes PiS może mieć wątpliwości co do moich dobrych intencji, gdy doradzam mu konkretne rozwiązanie, postaram się jednak przedstawić przemawiające za nim ra­cjonalne argumenty. Podstawowy jest jeden. Jedyne, co może przywrócić impet tej władzy, to odnowiony mandat wyborczy. Jego zdobycie w marcu będzie zaś o niebo bardziej prawdopo­dobne niż w październiku.
   Z partią rządzącą dzieje się coś złego od 10 miesięcy. W grudniu, gdy Mateusz Morawiecki został premierem, par­tia miała rozpocząć marsz do centrum. Tymczasem zaczę­ła marsz w dół. Od nieszczęsnej historii z IPN jest niemal bez przerwy w defensywie. Niewiele wskazuje na to, że tendencję da się odwrócić. Lepiej więc załapać się na moment kontro­lowanego spadku notowań, niż czekać na spadek gwałtowny.
   Wybory samorządowe PiS, owszem, wygrało, ale zwycię­stwo dawałoby spokój, gdyby następne wybory miały się od­być za dwa czy trzy lata. Odbędą się jednak już wkrótce. Gdy potraktować wybory samorządowe jako pierwszy krok w trójskoku, wygrana PiS okazuje się pozorna. Bo PiS skraca krok, a opozycja go wydłuża. Sprawa IPN - odwrót na całej li­nii. Samorządy - wygrana bez fajerwerków. Media - bajanie o dekoncentracji, a te niezależne niezmiennie - od nagrań Morawieckiego po sprawę KNF - zadają władzy mocne ciosy. Sąd Najwyższy - porażka na całej linii. Trudno w tym czasie wskazać choćby jeden sukces PiS, cokolwiek. Za miesiąc i trzy będzie jeszcze gorzej, za 11 miesięcy może być fatalnie. Naj­groźniejsze dla PiS jest to, że ludzie przestał i się go bać. Więcej - nabierają wiary w możliwość pogonienia rządzących. Nie­długo wiara może się zamienić w przekonanie.
   Głośno mówi się w okolicach PiS, że partia powinna wy­konać zwrot do centrum. W praktyce jest to jednak niemoż­liwe. Autorytarne reżimy nigdy nie idą do centrum. Zawsze się radykalizują. Umiaru, woli kompromisu, szacunku dla re­guł nie ma w ich DNA. Jest w nim wola zniszczenia funda­mentów, unieważnienia ograniczeń i unicestwienia wroga, bo przecież w świecie autorytaryzmu nie ma oponentów - są tylko wrogowie. Zresztą niby kto ten marsz w stronę cen­trum miałby firmować? Twarzami umiaru PiS mieli być w ko­lejnych wersjach Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki, ale teraz należą już do kategorii towarów uszkodzonych. Prezy­denta poważnie nie bierze nikt. Premier raczej już nie odklei od siebie miski ryżu i tekstów o Robercie Kubicy, nawet jeśli władza właśnie zapłaciła 100 milionów złotych, byśmy o nich zapomnieli. Innych kandydatów nie widać. Kadry są, jakie są - oto skutki formatowania partii tak, by nie było w niej miej­sca dla ludzi z osobowością i charakterem.