środa, 20 grudnia 2017

Szorstka miłość



O siostrach Elżbiecie i Krystynie Pawłowicz niektórzy mówią bracia Kurscy w spódnicach. Jak naprawdę wyglądają te siostrzane relacje?

Kiedy Krystyna ogłosiła na swo­im Facebooku „Alarm! Zbliża się grudzień, ulubiony miesiąc obcych dla organizowania prze­ciwko nam zamachów i pu­czów” , Elżbieta na swoim profilu zaprosiła na wydarzenie „Stypa po Trybunale Kon­stytucyjnym”, które miało przypomnieć, że TK został zawłaszczony przez PiS. Star­sza o półtora roku siostra jest posłanką PiS, młodsza nigdy nie należała do partii, ale związała się z Komitetem Obrony Demo­kracji. Rok temu w marcu na marszu KOD podeszła do Jarosława Kurskiego, wicenaczelnego „Gazety Wyborczej” i, jak zrela­cjonował na Twitterze, przedstawiła się: „Nazywam się Pawłowicz. Jestem siostrą Krystyny. Pan mnie rozumie”. On na to, że rozumie, bo ma brata Jacka, który też związał się z obozem dzisiejszej władzy. Dziennikarze dopytywali później posłankę PiS (a właściwie poseł, bo nie lubi żeńskiej formy), jak czuje się z tym, że ma siostrę, która chodzi na marsze KOD. „Nie mam siostry, przepraszam, ciągle mi tu ktoś wmawia” - odpowiedziała. Elżbieta Paw­łowicz nie czuje się tym stwierdzeniem urażona. Umówiły się, że nie będą nikomu o sobie wzajemnie opowiadać. Tłumaczy, że siostra, nie przyznając się do niej, chcia­ła - choć może trochę niefortunnie - uciąć ten temat raz na zawsze.

Po jednej stronie
Elżbieta Pawłowicz pierwszy raz zde­cydowała się opowiedzieć o sobie w me­diach. - Jesteśmy z Krystyną w kontakcie, choć nie spędzamy razem świąt Bożego Narodzenia. Każda z nas trzyma się swo­ich wartości. Krystyna ma swoje, a ja swo­je, i obie mamy odwagę, aby je głosić i ich bronić. Kiedy się spotykamy, to nigdy nie rozmawiamy o polityce - mówi Elżbieta, na naszym spotkaniu ubrana w koszulkę z napisem „Konstytucja”. Krystyna kilka dni temu złamała siostrzaną umowę. Wy­znała dziennikarzom „Super Expressu”: „Modlę się za moją siostrę. Przykro mi, żal mi jej. Jak widzę ją z tymi ludźmi z KOD, jak oni się tarzają po ziemi, jak rozwalają barierki przy Sejmie, to mi jest przykro i żal, wstyd. Żal, że w takim towarzystwie musi się obracać. A do Kijowskiego apeluję: leniu śmierdzący, do roboty! Moja siostra nie po­winna pomagać temu leniowi. Wstydzę się za siostrę”. Elżbieta mówi tylko tyle na ten temat: - Nie mam potrzeby rozmawiania z siostrą za pośrednictwem mediów. Jestem wierna swoim wartościom. Zawsze stanę po stronie człowieka niesłusznie atakowa­nego. Tak szybko niektórzy wydają sądy.
Kilka tygodni temu zorganizowała in­ternetową zbiórkę pieniędzy na Mateusza Kijowskiego, która rozsierdziła także daw­nych kolegów z KOD. Zebrała już ponad 30 tys. zł. Nic mu wcześniej nie powiedzia­ła, bo bała się, że się nie zgodzi, bo poczuje się upokorzony. Ona sama odeszła z KOD, bo jej zdaniem nowy zarząd „sprzeniewie­rzył się swoim wartościom” i niesłusznie osądził dawnego lidera. - To jest czas, kie­dy trzeba mu pomóc. Pomaganie ludziom w potrzebie to mój chrześcijański obowią­zek. Tego nauczyli mnie rodzice - mówi.
   Dodaje, że ojciec Leon Pawłowicz przy­kazał też trójce swoich dzieci (najstarszy Andrzej, później urodziła się Krystyna i najmłodsza Elżbieta), że trzeba bronić tego, w co się wierzy. Elżbieta jest przekona­na, że obie z siostrą wyniosły z rodzinnego domu przywiązanie do wolności osobistej, odwagę i patriotyzm. Choć inaczej je teraz pojmują. Ojciec pochodził z Dyneburga na Łotwie, gdzie swego czasu osiedliła się duża grupa Polaków. Udzielał się w polskim harcerstwie. Elżbieta zapamiętała, że pra­wie każdego wieczora w ich dwupokojo- wym mieszkaniu w Ursusie, na obrzeżach Warszawy, mówił do nich po łotewsku: „dobranoc moje kochane dzieci”. W cza­sie wojny związał się z konspiracyjnymi oddziałami Armii Krajowej. Został zesłany do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Uciekł z marszu śmierci podczas ewakuacji obozu przez Niemców na początku 1945 r. i do końca życia mierzył się z traumą tam­tego czasu. - W domu śpiewało się pieśni patriotyczne, ojciec pokazywał nam Polskę, a klimat tamtych dramatycznych czasów był bardzo obecny. To było we mnie tak żywe, że do dziś nie oglądam żadnych fil­mów wojennych - zwierza się Elżbieta.
   Matka wojnę przeżyła w Łowiczu. Młod­sza siostra wspomina, że kiedy w podsta­wówce pani od historii opowiadała o Ka­tyniu jako o zbrodni niemieckiej, to ona wstawała i prostowała jej wersję - mówiła, że zrobili to Rosjanie. - Pamiętam, jak na­uczycielka w pewnym momencie wybiegła z klasy, a potem wróciła zapłakana i po­wiedziała: „Ja wiem, jak było, ale ja muszę wam mówić tak, jak mówię” - wspomi­na Elżbieta.
   Matka zmarła trzy lata temu, ojciec kil­kanaście lat wcześniej. Ona była urzędnicz­ką w Pruszkowie, on zajmował stanowiska administracyjne m.in. w fabrykach Ursusa i Wedla. Leon Pawłowicz zaczął studiować prawo na uniwersytecie w Rydze, ale zawie­rucha wojenna pokrzyżowała mu naukowe plany. Córka Krystyna poszła w jego ślady, skończyła studia prawnicze, choć pierw­szym studenckim wyborem była filologia angielska, ale oblała egzaminy. Angielski nie był też mocną stroną Elżbiety, bo nie zdała języka na egzaminach wstępnych na wymarzoną od dziecka psychologię. Obie miały pasję do sportu. Krystyna opo­wiada w wywiadach, że w podstawówce była w setce najlepszych polskich sprinterek. Elżbieta natomiast ćwiczyła akrobatykę, należała do sekcji strzeleckiej i jeździła na zawody, osiągając dobre wyniki. Kilka lat temu skończyła kurs krav magi.
   Siostry mają rodowód solidarnościo­wy. Krystyna wykładała na UW najpierw zarządzanie gospodarką narodową, póź­niej administracyjne prawo gospodarcze. Choć miała krytyczny stosunek do reżimu komunistycznego, to nie była zaangażowa­ną opozycjonistką. Aż do stanu wojennego, kiedy zaczęła kolportować bibułę, w którą zaopatrzył ją prof. Lech Falandysz. Na zie­lonym przebitkowym papierze wypisane były prześmiewcze wiersze o Stalinie. Przez te wiersze trafiła w lutym 1982 r. na komen­dę MO w Pałacu Mostowskich. Szybko ją wypuścili, ale, jak mówiła dziennikarzowi „Rzeczpospolitej”, tamten incydent z po­czątku stanu wojennego ukierunkował ją, zaczęła się mocniej interesować polityką. I stała się radykalna.
   Na Wydziale Prawa UW m.in. dzięki Markowi Safjanowi i Lechowi Falandyszo­wi był dostęp do ludzi opozycji. Dostała od nich propozycję pracy przy Okrągłym Stole w grupie roboczej do spraw ustawy o zgromadzeniach. W wydanej w 1989 r. przez Komitet Obywatelski książce „Okrą­gły Stół. Kto jest kim” wydrukowano jej zdjęcie z krótkim biogramem: „Od 1980 do 1981 r. była członkiem komisji zakładowej Solidarności na Wydziale Prawa i Admini­stracji UW”.
   Elżbieta skończyła policealne studium handlu zagranicznego i zatrudniła się w Centrali Handlu Zagranicznego, gdzie pracowała na stanowisku handlowca, m.in. ustalała warunki kontraktów. Ona akurat przez swoje zaangażowanie opo­zycyjne straciła pracę. - Zapisałam się do zakładowej Solidarności, byłam człon­kiem Zarządu i dokładnie w dniu moich urodzin wyrzucili mnie z wilczym biletem z pracowniczo-moralną oceną, która mniej więcej brzmiała tak: bezdzietna panna, która intensywnie działa w Solidarności - opowiada.
   Poszła do sądu pracy, bo, jak mówi, chciała dać ludziom przykład, że nie wol­no się bać i trzeba walczyć o swoje prawa. W sądzie broniła się sama, żeby nikogo nie narażać, ale do dziś czuje wdzięczność i docenia to, że Krystyna wtedy za nią sta­nęła. - Przychodziła na moje rozprawy, a razem z nią prof. Lech Falandysz z jesz­cze innym profesorem od prawa pracy. A rozprawę prowadziła młoda sędzia, która była ich studentką. Oni nie musieli nic mówić, tylko na nią patrzyli, a ona nie wytrzymała tej presji i oddała sprawę in­nej doświadczonej sędzi. Elżbieta po roku wygrała proces, dostała odszkodowanie równowartości dwóch pensji, ale nie wróciła do tamtej pracy. Znalazła posadę w fabryce i stemplowała robotnikom kart­ki żywnościowe.

Rozstajne drogi
Po kilku miesiącach miała już dosyć i wtedy przyszła propozycja pracy w In­stytucie Psychiatrii i Neurologii przy So­bieskiego w Warszawie. - Poszukiwano terapeutów zajęciowych. Ta praca okazała się idealna dla mnie. Codziennie, przez dziewięć lat, spotykałam tu dorosłych lu­dzi pokonanych przez chorobę psychiczną, nieszczęśliwych i często, z biegiem czasu, opuszczanych przez najbliższą rodzinę. Najwytrwalsze były matki, które z każdym kolejnym nawrotem choroby ich dorosłych już dzieci spędzały godziny w szpitalu. Pa­miętam, że niewielu chciało tu pracować. Ta praca była jednym z najważniejszych okresów mojego życia - wspomina Elżbie­ta Pawłowicz. Dodaje, że to właśnie dzię­ki temu jeszcze bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że każdemu należy się sza­cunek, niezależnie od tego, co robi, w jakim jest stanie, jakie zajmuje stanowisko, jakie ma poglądy czy skąd pochodzi.
   W tym samym czasie Krystyna zrobiła aplikację sędziowską, siedem lat później obroniła doktorat. Na wydziale trzymała się z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Były jedy­nymi kobietami w Zakładzie Prawa Admi­nistracyjnego. W internecie łatwo wyłowić wspólne zdjęcie obu pań. Obecna prezy­dent Warszawy pamięta dobrze, kiedy foto­graf zrobił ten kadr. Objęła właśnie preze­surę w NBP. Dziś nie chce mówić o dawnej koleżance z uczelni. Pawłowicz opowiada w mediach, że to jej Gronkiewicz-Waltz zawdzięcza to stanowisko. Pierwsze sejmowe głosowanie przegrała i to ona wy­prosiła u ówczesnego szefa Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego popar­cie dla koleżanki. Kaczyński uważał wtedy, że Gronkiewicz-Waltz, teoretyk prawa ban­kowego, nie poradzi sobie z praktycznym zarządzaniem NBP.
   Pawłowicz już wcześniej miała dobre kontakty z Jarosławem. Kiedy Elżbieta zdecydowała się odejść ze szpitala, bo za­robki w służbie zdrowia były bardzo niskie, to siostra przekazała jej propozycję pracy od Jarosława Kaczyńskiego właśnie: - On szukał sekretarki, kogoś w rodzaju asy­stentki, zaufanej osoby, która dostarczy pocztę z Sejmu, przygotuje projekty różnych pism. Po godzinnej rozmowie przyjął mnie do pracy. Pamiętam, że zrobił na mnie dobre wrażenie, merytorycznego, opano­wanego, szarmanckiego mężczyzny, który po swojemu szanuje kobiety.
   W biurze PC przy pl. Unii Lubelskiej w Warszawie Elżbieta dobrze poznała panią Barbarę: - Jedną z najbardziej pro­fesjonalnych sekretarek, jakie znam - do­daje. Do dziś jest sekretarką prezesa PiS, tą, która dzielnie strzeże drzwi do jego gabinetu przy Nowogrodzkiej. Poznała także matkę braci Kaczyńskich Jadwigę, dystyngowaną panią, która zawsze i o każ­dej porze mogła wejść do gabinetu syna. Mówi, że jak na pasjonatkę psychologii przystało, z wielką ciekawością przygląda­ła się ludziom, którzy przychodzili do Ja­rosława. - Jestem wobec nich lojalna i nie chcę o nich opowiadać ani o tym napięciu, które tam często panowało - tłumaczy Elż­bieta. W 1992 r. przyjęła propozycję pracy od prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz, która potrzebowała w swoim sekretaria­cie zaufanej osoby. Elżbieta przepracowa­ła tu prawie dwie kadencje pani prezes, a po nadejściu Leszka Balcerowicza prze­niosła się z sekretariatu do Departamentu Bezpieczeństwa. W tym czasie skończyła studia - psychologię społeczną na SWPS - już jako pięćdziesięciolatka, i dwa lata temu przeszła na emeryturę. A to zbiegło się z przejęciem władzy przez PiS.
   Tymczasem Krystyna coraz bardziej za­cieśniała relacje z Jarosławem Kaczyńskim. Najpierw w 2007 r. PiS rekomendował ją do Trybunału Stanu, a w 2011 r., realizu­jąc pomysł profesorsko-merytorycznego wzmocnienia PiS, Kaczyński wciągnął ją na listy wyborcze. Pawłowicz została po­słanką, choć zamysł prezesa nie do końca się powiódł, bo Krystyna ze stateczną pro­fesurą - z racji specyficznego temperamen­tu - raczej się nie kojarzyła.
   Kiedy pierwszy raz została posłanką, to odeszła z UW. Oficjalnie za porozu­mieniem stron. Nieoficjalnie z powodu konfliktu z Gronkiewicz-Waltz, wtedy już prezydentem stolicy (z PO), dodatkowo przełożoną Krystyny w Zakładzie Admi­nistracyjnego Prawa Gospodarczego UW. Pawłowicz żaliła się, że szefowa zabrała jej prawie wszystkie wykłady i ćwiczenia. Ale inni zapamiętali też, że Pawłowicz chcia­ła uniezależnić się od Gronkiewicz-Waltz, z której poglądami nie było jej już po drodze, że grała na podzielenie Zakładu. Ale na UW też nie umiała tworzyć koalicji na rzecz swoich spraw, jest solistką, nie buduje za­plecza, również w partii. Dobrze to widać w ławach poselskich, rzadko ktoś się do niej przysiada, kiedy obok jest pusty fotel.
Posłanka wyznała kiedyś dziennikarzo­wi, że ma dobre wzorce, bo matka pocho­dzi z wielodzietnej rodziny, było ich jede­naścioro. Ale Krystyna nigdy nie wyszła za mąż. Mówiła, że wybrała życie samot­ne, przez co może strzec chrześcijańskich fundamentów. Podobno nie pogodziła się z tym, że jej młodsza siostra Elżbieta rozwiodła się z mężem, z którym ma dwoje dorosłych już dzieci.
   Krystyna swoje życie zorganizowała wokół nauki, opieki nad rodzicami, a po ich śmierci - wokół polityki. - Ja miałam dzieci, a Krystyna do końca życia rodzi­ców mieszkała z nimi. Jestem jej ogromnie wdzięczna za to, że bardzo czule się nimi opiekowała. To był jej wybór i zasługuje na mój wielki szacunek - mówi Elżbieta.
O rodzicach Krystyna nie mówi inaczej - również w wywiadach - jak mamusia i tatuś. Kiedy w lipcu tego roku ktoś oblał ich grób czerwoną farbą, opublikowała na Facebooku ponad dwadzieścia zdjęć dokumentujących ten akt wandalizmu. Elżbieta, razem ze swoimi przyjaciółmi, przez kilka godzin wyczyściła grób.

Religijne inaczej
„Gazecie Wyborczej” Krystyna mówiła, że kiedyś prezes PiS bardzo jej zaimpono­wał, bo zauważył, że ona, tak jak on sam, też zajmuje się chorą mamą. „Wyobraża pan sobie mnie, jak siedzę za stołem, piję kawę i plotkuję?” - pytała retorycznie dzienni­karza. Prezes też nie ma czasu na takie przyziemne towarzyskie sprawy. W ogóle wiele między nimi jest podobieństw i Kry­styna lubi to podkreślać. Jest też dla niej autorytetem - zaraz po rodzicach - więc nie ma co się dziwić, kiedy ostatnio w Sej­mie stwierdziła, że jeden zapis z ustaw są­dowych jest „jaskrawie niezgodny z kon­stytucją”, ale zagłosuje za nimi „z powodu umowy politycznej”. Elżbiecie wydaje się, że ich ojciec miał poglądy polityczne zbli­żone do niej, a matka do Krystyny.
   Krystyna też - jak prezes - długo nosiła przy sobie najstarszy model telefonu kmórkowego, nie ma prawa jazdy, a konto w banku założyła dopiero kilka lat temu, kiedy nie chciano jej już wypłacać hono­rariów w gotówce. Dziś jest jedną z najbar­dziej aktywnych posłanek na Facebooku.
   Elżbieta także korzysta z mediów społecznościowych, przede wszystkim ma­nifestując tu swoje poparcie dla wartości demokratycznych. Pisze „wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem” lub „jestem gorszym sortem”; relacjonuje swą aktywność przeciw nagannym postęp­kom władzy, a czasami poda jakiś zabaw­ny mem, np. z wizerunkiem Kaczyńskiego i podpisem: „Wszystko czego nie lubię musi być zakazane!”.
   Elżbieta pytana o to, co szczególnego łączy ją z siostrą: - Myślę, że obie jesteśmy religijne, choć inaczej sobie tę religijność wy­obrażamy i inaczej wyrażamy. Jak mówi, ich ojciec stracił wiarę w obozie koncentracyjnym, a ona była ochrzczona chyba jak mia­ła 10 lat. Nie pamięta, kiedy rodzice zanieśli do kościoła Krystynę. Monika Płatek, femi­nistka, prawniczka, z którą Krystyna pod koniec lat 70. przygotowywała się do apli­kacji sędziowskiej, pamięta, że jej ówczesna koleżanka była obojętna w sprawach wia­ry, a jej poglądy były zbliżone do socjalde­mokracji. Mówi, że wtedy Krystyna miała cięte riposty i poczucie humoru, ale nigdy nieprzekreślające ludzi. Dziś potrafi powie­dzieć do posła w Sejmie „Spie...aj”, kiedyś o Annie Grodzkiej, że ma twarz boksera, a o swoich krytykach, że to „przedstawicie­le środowisk lewacko-genderowo-feministycznych znanych z opluwania Kościoła”.
Dla Krystyny świat stał się czarno-biały.
   Elżbieta prawdziwe nawrócenie prze­żyła w czasie komuny, kiedy pojechała na pielgrzymkę do Medjugorje, z kilkoma dolarami w kieszeni i z paszportem cu­dem wyrobionym w kilka dni. Tam bliżej poznały się z Hanną Gronkiewicz-Waltz.
- Ja jestem konserwatystką i katoliczką.
I to te wartości nakazują mi pomagać i być odważną w sprawach, w które wie­rzę. Nakazują nie oceniać nikogo pochop­nie i pomagać innym, tak jak Mateuszo­wi Kijowskiemu. Ja nie chcę dzielić ludzi na dwa wrogie obozy i skupiam się bar­dziej na tym, co może nas połączyć.
   Dodaje, że z ich rodzinnego domu pa­mięta szacunek, z którym mówiło się o mniejszościach. Matka opowiadała, że chodziła do szkoły z dziewczynkami żydowskimi i że to były fantastyczne ko­leżanki. Elżbieta pokazuje tomik wierszy księdza Jana Twardowskiego z dedykacją dla niej. Był jej spowiednikiem. Praca ma­gisterska Elżbiety nosiła tytuł: „Intensyw­ność postaw religijnych a sposoby radzenia sobie ze stresem”. - U wielu osób obserwu­ję religijność zewnętrzną, instrumentalną, to znaczy, że usta są pełne Boga, a co innego jest w sercu - zauważa.
   Elżbieta opowiada, że z tej pielgrzymki do Medjugorje wróciła wyciszona, że nie ma w niej nienawiści, nikogo nie odrzuca, ma dystans do wielu trudnych sytuacji. Tak, ta sytuacja z Krystyną jest dla niej trudna, ale są przecież siostrami, i ona też się za nią modli, tak jak siostra za nią.
Anna Dąbrowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz