środa, 6 grudnia 2017

Pozamiatane



PiS domyka przejmowanie instytucji demokratycznego państwa prawa. Powstaje fasadowy ustrój monopartyjny.

Na najbliższym posiedzeniu Sejmu posłowie przyjmą ustawy oddające partii rządzącej wła­dzę nad Krajową Radą Sądow­nictwa i Sądem Najwyższym. Domknie się przejmowanie systemu wy­miaru sprawiedliwości. Za chwilę dokona się też przejęcie procesu wyborczego. Po­dobno prezes Kaczyński ma ustawy sądo­we i Kodeks wyborczy dostać „na Gwiazd­kę”. Przed dwoma laty na Gwiazdkę dostał pierwszą pisowską nowelizację ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, która zapo­czątkowała, zakończone właśnie, przejmo­wanie tej instytucji.
   W sprawie KRS i SN opinię publiczną interesuje, kto wygrał: prezydent czy pre­zes? Zakłada się, że projekt prezydencki jest lepszy, bo „mniej niekonstytucyjny”. Z punktu widzenia konstytucyjnej zasady podziału władzy i niezależności sądów nie ma znaczenia, czy Sądem Najwyższym rządzi prezydent czy minister. Widocznie jednak nadeszły czasy, gdy zastanawiamy się, czy lepiej oberwać cegłą czy łopatą, za­miast upierać się, że bić nie wolno w ogóle.
   Prezydenckie projekty realizują wszyst­kie cele PiS, łącznie z faktyczną wymia­ną sędziów. W KRS wprost przerywa się ich kadencję. W SN różnymi trikami eliminuje się poszczególne kategorie sę­dziów (o czym niżej). Do tego prezydent wbudował w ustawę o Sądzie Najwyż­szym mechanizm, który zapewni partii rządzącej kontrolę nad wyborami - nie tylko przyszłymi, ale nawet tymi, które już się odbyły. Przy lekkiej modyfikacji - przy pomocy poprawek PiS - mecha­nizm ten może posłużyć do unieważ­nienia wyboru samego Andrzeja Dudy.

60 milionów wyroków
Możliwe, że prezydentowi wcale nie chodzi o kształt jego projektów. Możliwe, że są one jedynie kartą przetargową w walce o głowę Antoniego Macierewicza, reprezentowanie Polski w Brukseli czy demonstrowanie większego szacunku dla prezydenta przez prezesa Kaczyńskiego i polityków jego ugrupowania. Świadczyć może o tym zachowanie prezydenckich przedstawicieli podczas prac w komisji sejmowej. Starali się nie wypowiadać na te­mat poprawek, co było dość kuriozalne, bo projektodawcy zawsze to robią. Wyglą­dali, jakby nie mieli instrukcji. Albo mieli polecenie, aby niczego nie przesądzać. Pre­zydencki minister Paweł Mucha przyzna­je, że niektóre z przyjętych poprawek „nie były objęte porozumieniem”, ale jedno­cześnie sugeruje, że prezydent gotów jest do ustępstw. Oczywiście po negocjacjach.
   Zofia Romaszewska, doradczyni pre­zydenta, która uczestniczyła w posiedze­niach komisji, komentując efekty jej prac, nie wspomniała o tym, że minister sprawiedliwości-prokurator generalny dzięki poprawkom PiS uzyskał część władzy, którą prezydencki projekt rezerwował dla prezydenta. Nie ostrzegała już, jak w lipcu, że to groźne dla państwa. Wyraziła za to ra­dość, że PiS zgodził się na „skargę nadzwy­czajną”, którą będzie można wzruszyć pra­womocne wyroki wydane wiele lat temu. Podkreśliła, że o to jej i jej zmarłemu mężo­wi Zbigniewowi Romaszewskiemu zawsze chodziło: żeby przywrócić rewizję nad­zwyczajną. Widać uznała za ważniejsze jej przywrócenie niż niezależność sądu, który będzie te nadzwyczajne skargi rozstrzygał.
   Poprawki PiS przyjęte przez sejmową komisję wprowadzają pewien element politycznej kontroli i równowagi między prezydentem a partią rządzącą. Otóż pre­zydent będzie wybierał spośród pięciu kan­dydatów i mianował Pierwszego Prezesa SN (teraz robi to Zgromadzenie Ogólne Sę­dziów SN). Ale nie jest to jego konstytucyjna prerogatywa, co oznacza, że potrzebna będzie kontrasygnata premiera. Podobnie jak wydanie przez prezydenta regulami­nu Sądu Najwyższego (dziś przyjmuje go Zgromadzenie Ogólne). A więc prezydent Duda będzie tu kontrolowany przez preze­sa Kaczyńskiego.
   Ukłonem PiS w stronę prezydenta, a wła­ściwie w stronę Zofii Romaszewskiej, bądź co bądź legendy podziemnej opozycji, jest wspomniana skarga nadzwyczajna. PiS wcale nie jest nią zachwycony, bo zdaje sobie sprawę, że może to być katastrofa dla pewności obrotu prawnego - w tym gospodarczego, zatka organy uprawnio­ne do jej wnoszenia i wymiar sprawiedli­wości. Prezydent chce, by w ciągu pierw­szych trzech lat od wejścia ustawy można było wzruszać wyroki na 20 lat wstecz. Wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł podał, że od 2001 r., a więc przez ostatnich 16 lat, wydano 60 mln wyroków.
Zakładając, że tylko co tysięczny z nich zo­stanie zaskarżony, będzie to 60 tys. spraw. A do tego dochodzą postanowienia sądów kończące postępowanie (z projektu nie wynika, że są wyłączone z możliwości za­skarżenia), wyroki nakazowe...
   No więc PiS skargą nadzwyczajną za­chwycony nie jest. Ale w ramach ustępstw pozostawił ją w ustawie, ograniczając moż­liwość jej wnoszenia do pięciu lat wstecz.

Prezenty prezydenta
Skarga nadzwyczajna i nowa izba w SN, która się nią zajmie, to jednak prawdziwy prezent dla partii, która chciałaby rządzić do końca świata i dzień dłużej. Ta nowa izba to Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Można ją nazwać Izbą Polityczną, bo oprócz skarg nadzwy­czajnych będą do niej trafiały wszelkie sprawy natury politycznej: rozpoznawa­nie protestów wyborczych i protestów przeciwko ważności referendum ogól­nokrajowego i referendum konstytucyj­nego, stwierdzanie ważności wyborów, referendum i „inne sprawy z zakresu pra­wa publicznego, w tym sprawy z zakresu ochrony konkurencji, regulacji energetyki, telekomunikacji i transportu kolejowe­go”. A do tego możliwe będą odwołania od decyzji przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii.
   Izba będzie też miała kontrolę nad orzecznictwem Sądu Najwyższego: jeśli SN będzie chciał w jakiejś sprawie odejść od dotychczasowej linii orzeczniczej, zgodę na to musi wydać Izba Kontroli Nadzwyczajnej.
   Będzie to izba w pełni partyjnie kontro­lowana, bo PiS poprawkami zagwaranto­wał sobie, że zostanie obsadzona od zera. I że trafią tam - przynajmniej w pierwszym okresie - wyłącznie nowi sędziowie, z od­powiadającym PiS ideowym kręgosłupem. Rekomendować ma ich nowo wybra­na - przez pisowską większość w Sejmie - Krajowa Rada Sądownictwa. Ani Kole­gium SN, ani Pierwszy Prezes SN nie będą mieli prawa wyrazić opinii. Mało tego: mi­nister sprawiedliwości może do niej skie­rować prokuratorów, których wcześniej KRS przerobi na sędziów. Ten sam me­chanizm ma obowiązywać przy obsadzie Izby Dyscyplinarnej.
   Do nowych izb SN mogą przyjść także sędziowie-urzędnicy pracujący dziś w Mi­nisterstwie Sprawiedliwości. A minister sprawiedliwości może, do czasu wyboru prezesów nowych izb SN, delegować tam każdego sędziego z minimum 10-letnim stażem. Nawet sędziego sądu rejonowego. Jego kompetencje oceni samodzielnie. Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Dyscyplinarna mają też mieć ławników wyznaczanych przez większość parlamentarną.
   Tak obsadzona i wyposażona Izba Kontroli Nadzwyczajnej osądzi wybory. Nie tylko przyszłe, ale i te do pięciu lat wstecz. A to dzięki skardze nadzwyczajnej. Bo prezydencko-pisowski projekt nie wy­łącza orzeczeń o ważności wyborów spod możliwości zaskarżenia skargą nadzwy­czajną. A co niezakazane, to dozwolone. Zwłaszcza jeśli będzie na rękę partii rzą­dzącej. Więc jakaś grupa obywateli - np. z Ruchu Kontroli Wyborów - może za­skarżyć, powiedzmy, legalność ostatnich wyborów samorządowych w konkretnych okręgach. A Izba Kontroli Nadzwyczajnej może je zakwestionować. Podobnie z wy­borami prezydenckimi, gdyby prezydent np. nadal wetował pisowskie ustawy.
   Mówi się, że na czele jednej z nowych izb stanie obecny wiceminister sprawiedliwo­ści Łukasz Piebiak. Prawdopodobnie bę­dzie to Izba Dyscyplinarna. Jej prezes ma mieć własną kancelarię, budżet i będzie niezależny od Pierwszego Prezesa SN.
   Może Izbę Kontroli Nadzwyczajnej PiS szykuje dla wiceministra Marcina Warchoła? Najpierw musiałby zostać sę­dzią, a do tego potrzebna mu habilitacja. Otworzył już na UW przewód habilitacyj­ny. Ustawa ma wejść w życie trzy miesiące po ogłoszeniu - więc habilitować się zdąży. W dodatku wiele wskazuje na to, że to pod kierownictwem wiceministra Warchoła przygotowywane były w ministerstwie poprawki do prezydenckich projektów. A więc może to wiceminister Warchoł i jego ludzie decydować będą o ważności przyszłych wyborów. Albo i tych przeszłych.

Wybory do wygrania
Przyjmowany właśnie nowy Kodeks wyborczy eliminuje sędziów zarówno z Państwowej Komisji Wyborczej, jak i z funkcji komisarzy wyborczych. Zastą­pią ich osoby wybrane przez Sejm, czyli przez PiS. Komisarze m.in. wyznaczą okręgi wyborcze, a od ich decyzji nie bę­dzie odwołania do sądu. Jak wiadomo, granice i wielkość okręgu wyborczego mogą zdecydować o wyniku wyborów. A można te okręgi wyznaczyć pod okre­śloną partię, dzięki analizie komputero­wej danych z przeszłych wyborów i ak­tywności wyborców w internecie, która pokaże ich poglądy (niekontrolowany wgląd w tę aktywność dostały służby spe­cjalne i policja na początku rządów PiS).
   Wydaje się, że tak przygotowane wybo­ry nie mogą się partii rządzącej nie udać. Ale zawsze jest margines ryzyka (pokazały to choćby wybory 4 czerwca 1989 r.), więc lepiej oprócz własnych organów wyborczych mieć też własny sąd do rozpatrywania protestów wyborczych i stwierdzania ważności wyborów. PiS chciał, by z dniem wejścia w życie ustawy usunąć z KRS i SN wszystkich sędziów i wybrać ich na nowo - za pomocą kontrolowanych przez partię organów. Prezydent zgodził się tylko na „wyzerowanie” KRS. W Sądzie Najwyższym zaproponował obniżenie wie­ku stanu spoczynku z 70 do 65 lat.
   Teraz PiS z prezydentem poszli da­lej. Do „uzysku emerytalnego” - około 40 miejsc w SN - trzeba doliczyć miejsca uzyskane dzięki zwiększeniu liczby sędziów w SN z dzisiejszych 87 do co najmniej 120. To daje PiS minimum 33 miejsca. Dalej sie­dem miejsc zwolnionych dzięki przymu­sowemu przeniesieniu w stan spoczynku sędziów Izby Wojskowej, która zostanie rozwiązana. A więc PiS umieści w Sądzie Najwyższym co najmniej 80 sędziów, czy­li 66 proc. Ale sędziów w SN może być - np. dwustu. A wtedy procent pisowskich szabel odpowiednio wzrośnie.

Piotrowicz nie ma potrzeby
To nie koniec sposobów na pozbycie się dotychczasowych sędziów SN. A także sę­dziów sądów powszechnych. Otóż stracą prawo do orzekania sędziowie, którzy mają poza polskim jakieś inne obywatelstwo. Takiego rozwiązania nie ma żadna grupa funkcjonariuszy publicznych: ani prokura­torzy, ani urzędnicy, ani członkowie rządu czy parlamentarzyści. Ale kto by się dziś przejmował konstytucyjną równością?
   Do tego dochodzą przepisy dyscy­plinarne, które zadziałają wstecz i po­zwolą - na wniosek ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego o na wznowienie procesów dyscyplinar­nych w sprawach już prawomocnie roz­strzygniętych, np. jeśli „ujawnią się nowe okoliczności faktyczne lub dowody”. O tym, czy się ujawniły, zdecyduje minister-prokurator Ziobro, wyznaczony przez niego rzecznik dyscyplinarny i wyznaczeni przez PiS do Izby Dyscyplinarnej sędziowie.
   Na pierwszy ogień może pójść rzecznik KRS sędzia Waldemar Żurek za przema­wianie w lipcu podczas „łańcucha świateł” pod Sądem Najwyższym. Dotychczasowy rzecznik dyscyplinarny uznał, że sędzia nie mówił ani nie robił wtedy nic, co uchy­białoby godności sędziego. Nowy rzecznik może być innego zdania. Do tego minister-prokurator generalny może ustano­wić Nadzwyczajnego Rzecznika Dyscypli­narnego do zajęcia się konkretnym sędzią.
   I jeszcze: w postępowaniach dyscypli­narnych można będzie wykorzystywać materiały operacyjne - np. z podsłuchów. Więc jeśli sędzia będzie klął podczas pod­słuchanej (na jakiej podstawie prawnej?!) rozmowy telefonicznej - można go będzie wydalić z zawodu za uchybienie godności sędziowskiej. Immunitet sędziemu można będzie uchylić w 24 godziny, także zaocz­nie. I pod nieobecność obrońcy i samego sędziego. Również w przypadku, gdy jest usprawiedliwiona!
   Obrady nad projektami były karykaturą parlamentaryzmu. Słowo „parlament” po­chodzi od słowa „parle”, czyli mówić, dysku­tować. PiS uniemożliwił dyskusję, a nawet przedstawienie poprawek przez opozycję.
   Ustawa o KRS przygotowana zosta­ła do drugiego czytania w jeden dzień, o Sądzie Najwyższym - w dwa. Kodeks wyborczy w chwili zamykania tego nu­meru jeszcze się „procedował”. Z udziału w obradach zrezygnowali przedstawicie­le Państwowej Komisji Wyborczej, bo byli notorycznie obrażani przez posłów PiS oskarżeniami, że manipulowali wyborami.
   W pracy nad ustawami sądowymi prze­wodniczący komisji sprawiedliwości Sta­nisław Piotrowicz wzniósł się na szczyty „sprawności”. Posłowie opozycji mieli po jednej minucie, potem przewodniczący wyłączał mikrofon. Najczęściej w połowie zdania. Także wtedy, gdy odczytywał tekst poprawki, która miała być za chwilę głoso­wana. Przewodniczący Piotrowicz wyłączał też mikrofon przed upływem minuty, gdy mu się wypowiedź nie podobała. Część zgłaszających się do wypowiedzi wycinał na pniu, bo nie włączał im mikrofonu, a gdy po wywołaniu nazwiska nie było ich słychać, oświadczał, że „poseł/posłanka X rezygnuje z zabrania głosu”. I wywoływał kolejne nazwiska. Do tego wybierał sobie, które wnioski formalne podda pod głoso­wanie. Na pytanie, dlaczego wniosku nie poddaje pod głosowanie, odpowiadał: „bo nie widzę potrzeby”. Nie widział też potrzeby, by pytani przez opozycję o kon­kretne przepisy wnioskodawcy odpowia­dali na te pytania.
   Biuro Legislacyjne Sejmu zgłosiło wątpli­wości konstytucyjne, czy można przerwać kadencję Pierwszego Prezesa SN z powodu zmiany wieku emerytalnego, czy prezy­dent, ewentualnie minister sprawiedliwo­ści mogą decydować o regulaminie Sądu Najwyższego i o tym, który sędzia może w nim pozostać po osiągnięciu wieku eme­rytalnego. Piotrowicz stwierdził: „wątpli­wości konstytucyjne komisja rozstrzygnie w głosowaniu”.
   Przy dzisiejszym Trybunale Konstytu­cyjnym ta droga rozstrzygania o konsty­tucyjności prawa jest równie wiarygodna, za to tańsza, ale nikt dotąd tak wprost i szczerze nie przedstawił paradygmatu rządzenia PiS. Trzeba przewodniczącego Piotrowicza za to docenić.
   Zdaniem RPO Adama Bodnara sytuacja w Polsce zmierza do stworzenia ustroju konkurencyjnego autorytaryzmu. To opisy­wany w literaturze system, w którym dzia­łają wszystkie instytucje demokratycznego państwa prawa, ale grupa rządząca wbu­dowała w nie mechanizmy, dzięki którym może „naprawiać” dowolną sytuację, jeśli idzie ona nie po jej myśli.

Nowy-stary ustrój
Są wolne wybory, ale na ich wynik wpły­wają mianowani przez partię urzędnicy. A w razie gdyby coś poszło nie tak - wy­nik skoryguje specjalnie utworzona izba w Sądzie Najwyższym. Jest parlament, ale opozycja nie odgrywa w nim roli, bo jest wyeliminowania z dialogu. Są sądy, ale dzięki przejęciu ich kierownictwa i no­minacji sędziowskich przez partię rzą­dzącą, i daniu władzy dyscyplinarnej nad sędziami członkowi rządu, partia minimalizuje ryzyko, że sędziowie będą orzekać nie po jej myśli. Jest sąd konsty­tucyjny, ale współdziała z władzą partyj­ną w realizacji jej planów. Jest konstytu­cyjna zasada subsydiarności i samorząd lokalny, ale jego kompetencje i środki fi­nansowe są systematycznie ograniczane.
   Jest wolność zgromadzeń, ale pierw­szeństwo w korzystaniu z niej mają grupy popierające władzę. A grupy jej niepopierające nie są chronione przed atakami. Są też prześladowane za pomocą aparatu ścigania (wielogodzinne „legitymowania”, zatrzymania, akty oskarżenia i wnioski o ukaranie). Są organizacje społeczeństwa obywatelskiego, ale władza wspiera wybra­ne, a te, których nie lubi, odcina od finan­sowania, zastrasza i dezawuuje, używając aparatu propagandy, kontroli i represji.
   Konstytucja gwarantuje równość i swo­bodę przekonań, ale władza tworzy podział na obywateli lepszego i gorszego sortu, gdzie kryterium podziału jest światopo­gląd. A kadrowe przejęcie instytucji demo­kratycznego państwa chroni władzę przed tym, by obywatele skutecznie dochodzili swoich praw i wolności za pomocą prawem przewidzianych gwarancji. Dużo musiało się zmienić, by znowu było po staremu.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz