sobota, 16 grudnia 2017

Nasza Beata

Przez dwa ostatnie lata Polki i Polacy szczerze polubili swoją panią premier. Po jej dymisji uznali, że Beatę Szydło spotkała wielka krzywda. I że jest to ten sam rodzaj krzywdy, którą sami od niepamiętnych czasów cierpieli za sprawą elit.

Ludzie czują się oszukani. To nie Morawiecki wygrał wybory, a Szydło z pomocą PiS”. „Jedno trzeba przyznać: w komitecie politycznym PiS jest tylko jedna osoba z nabiałem, za którą warto sta­nąć. To Beata Szydło. Reszta to eunuchy, kastraci polityczni i przydałoby się ich przewietrzyć”. „PiS i Duda potraktowali p. premier Szydło jak śmiecia. Moja ro­dzina nigdy więcej nie pójdzie na żadne wybory”. „A może czas założyć nową partię prawicową i pożegnać się z JK? Przemyślmy to...”. „Beata, zrób partię nową, a pójdziemy za tobą wszędzie”.
   Podobne komentarze zaczęły zalewać prawicowy internet zaraz po ogłosze­niu decyzji o rezygnacji Beaty Szydło; a jeszcze przed dymisją pełno było ha­seł typu: „Murem za Szydło”, „ręce precz od naszej Beaty” itp. Tak zmasowanej kontestacji decyzji Jarosława Kaczyń­skiego w elektoracie PiS do tej pory nie widziano. Nawet karkołomny brukselski atak na Tuska, zakończony niesławnym „27:1”, cieszył się większym zrozumie­niem ludu pisowskiego. Bo tamtą klęskę polityczną jeszcze można było przecież sprzedać jako godnościowe zwycięstwo. A tym razem okoliczności łagodzących zabrakło. Kibice „dobrej zmiany” naj­wyraźniej doświadczyli ze strony obozu rządzącego tego, czego druga strona pol­skiego konfliktu nieustannie doświadcza od dwóch lat. Ostentacyjnej pogardy dla ich wrażliwości.
   Bo „naszą Beatę” potraktowano nie­sprawiedliwie, po ludzku skrzywdzono, wyrządzono świństwo. Na domiar złego wymieniono ją na z gruntu podejrzanego i niepewnego Mateusza Morawieckiego. Bankiera z milionami na koncie, byłego doradcę Tuska. Takich jak on w najtwardszym pisowskim rdzeniu nazywano zwykle przebierańcami. Nawykowo podejrzewano o agenturę, związki z WSI i innymi mrocznymi siłami tłumnie wypełniającymi prawicową wyobraźnię. Tolerowano tylko do pewnego stopnia, jako fachowców wynajętych do konkretnych zadań, którym należy uważnie patrzeć na ręce. Pod żadnym pozorem nie wolno jednak dopuszczać przebierańców do politycznego jądra, gdyż większość z nich chce się tylko dobrać do źródeł prawicowej mocy i poddać ją wpływom obozu zdrady narodowej.
   Dla czytelnika „Gazety Polskiej” takie sprawy są oczywiste. Mniej zideologizowanemu elektoratowi wystarczy zaś to, że Morawiecki jest po prostu przedstawicielem elit.

Jak hejnał mariacki
Ostatnią deską ratunku, której uczepili się do tej pory zdyscyplinowani, a teraz wyraźnie skonsternowani i strapieni pu­blicyści „dobrej zmiany”, było odwołanie się do geniuszu strategicznego Kaczyń­skiego. Pisano więc po dymisji Szydło, że skoro prezes podejmuje ważną decy­zję, to bezwzględnie należy mu zaufać. Bo widać miał istotne powody albo dys­ponował informacjami, o których głośno mówić nie należy. Jeden z komentatorów ze stajni braci Karnowskich nawet posu­nął się do zakwestionowania sensu swej profesji, cytując słynne porzekadło Bi­smarcka o tym, że polityka jest jak kiełba­sa i lepiej nie wnikać, jak się ją robi. Oby­watel w państwie PiS nie powinien więc zadawać zbędnych pytań, tylko przyj­mować do wiadomości wolę przywód­cy i oklaskiwać. Nawet jeśli coraz mniej z tego rozumie.
   Tyle że lud pisowski tym razem odmó­wił klaskania. Przywództwo Kaczyńskiego po raz pierwszy w takiej skali zostało więc zakwestionowane. Dogmat o jego nie­omylności postawiony pod znakiem za­pytania. Chyba jeszcze nigdy prezes aż tak nie nagrabił sobie we własnym elektora­cie. I czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że stanie się to za sprawą tekturowej damy Beaty Szydło?
   Była najbardziej niesuwerennym pre­mierem po 1989 r. Spośród jej poprzedni­ków nawet Jan Krzysztof Bielecki, Hanna Suchocka, Jerzy Buzek i Kazimierz Mar­cinkiewicz - choć tak samo wyciągnięci z kapelusza przez potężnych patronów - po objęciu stanowiska prowadzili już mniej lub bardziej samodzielną politykę. Zresztą również peerelowscy premierzy, choć skuci wytycznymi Biura Polityczne­go, raczej cieszyli się większym zakresem osobistej władzy.
   Beata Szydło miała całkowicie spęta­ne ręce. Nie mogła podejmować decyzji personalnych we własnym gabinecie. Ani choćby skomentować własnym słowem postawę tego czy innego ministra, zresz­tą jej oceną nikt by się i tak nie przejął. Monopol w tej sprawie należał do prezesa. Do tego, wbrew oczekiwaniom Kaczyń­skiego, pani premier nie była też w stanie rozstrzygać wewnętrznych konfliktów. Aby zrównoważyć wpływy formalnie jej podlegającego wicepremiera Morawiec­kiego, musiała zawiązać nieformalny sojusz z kolejnym jej podwładnym, mi­nistrem Ziobro. W istocie pani premier była politycznie słabsza od wielu swo­ich ministrów.
   Prezes publicznie wyznaczał jej cele i rozliczał z realizacji. Dyktował, jak ma głosować na unijnych szczytach. Marsz­czył brwi, gdy próbowała się chować za programami społecznymi rządu. Zawsze musiała być na pierwszej linii i atakować wrogów (opozycję parlamen­tarną, organizacje obywatelskie, Komisję Wenecką, Brukselę), choć przecież jeszcze niedawno jej atutem miało być względne umiarkowanie i kobieca łagodność. Pod koniec urzędowania sama z siebie wy­chodziła już przed szereg, coraz mocniej radykalizując wypowiedzi, była chmurna i brutalna; nic już nie zostało z jej pogod­nego oblicza, jakie pokazywała w czasie wyborczych kampanii w 2015 r. Jakby miała nadzieję, że gorliwością uchroni się przed ścięciem.
   A przede wszystkim wzięła na siebie odmowę publikacji wyroków Trybunału Konstytucyjnego, co zapewne zaprowa­dzi ją w przyszłości przed Trybunał Sta­nu. Trudno o wyrazistszy przykład oso­bistego poświęcenia w służbie „dobrej zmiany”. Beata Szydło zrobiła absolutnie wszystko, aby zadowolić wielkiego pana z Nowogrodzkiej.
   Osobliwość tego premierostwa dodat­kowo podkreślały publiczne wystąpie­nia Szydło. Bardziej wyrobionej publice z czasem musiało się robić niedobrze na dźwięk sloganów o „biało-czerwonej drużynie”, „zwykłych Polakach”, „bez­piecznej Polsce”. Nawet gdy z marsową miną straszyła zachodnich przywódców islamską zarazą bądź groźnie zaciskała pięść na okładce tygodnika „Sieci Praw­dy”, raczej była śmieszna niż groźna. Sztuczność tych kreacji biła po oczach.
   Nużyła powtarzalność garsonek, bro­szek i gestów. Irytował płaczliwy ton i retoryczna drętwota. Dwa lata przemów i ani jednej interesującej myśli. Już po dy­misji ktoś napisał w internetowej dyskusji, że porywała Polaków mniej więcej tak jak hejnał mariacki.

Zwykła dziewczyna
Po Millerze, Kaczyńskim i Tusku przywykliśmy analizować osobowość premierów, ich charyzmę i władczość, umiejętność dyscyplinowania własnych szeregów i prowadzenia gry politycznej z przeciwnikiem, wreszcie wizerunko­wą sprawność. Już premierostwo Ewy Kopacz było poniżej wyśrubowanych standardów, choć rzucona na głęboką wodę sukcesorka Tuska mimo wszystko była figurą suwerenną i do końca walczy­ła o utrzymanie władzy. Dopiero Beata Szydło okazała się krańcowym zaprze­czeniem kanclerskiego ideału.
   Zresztą nawet politycznie wyrobiona część elektoratu „dobrej zmiany” popie­rała swoją premier raczej warunkowo, ciesząc się sondażowymi efektami tego premierostwa. Szydło mogła być użytecz­na, lecz prawdziwej ideowej esencji reali­zowanego projektu oraz intelektualnej podbudowy dostarczał wyłącznie prezes. Każdy, kto choć trochę interesował się po­lityką, musiał mieć przecież świadomość, że premier miała być przede wszystkim wizerunkiem „dobrej zmiany”. Adreso­wanym do ulubionego suwerena PiS, czyli „zwykłych Polek i Polaków”.
   W strategiach marketingowych to wy­borcy niezbyt zainteresowani polityką i słabo rozumiejący jej mechanizmy, ogar­niający najprostsze jej wymiary, a zatem podatni na najbardziej trywialne bodźce. To oni są bowiem głównym celem wiel­kich kampanii politycznych. Beata Szydło, trochę nieporadna, obrażająca inteligenc­kie wyobrażenia o dobrym premierze, lecz nadrabiająca deficyty chłopskim uporem w kurczowym trzymaniu się stanowiska, wypadała wiarygodnie.
   Z samego założenia była elementem podrzędnym układu, w którym funkcjo­nowała. Przedmiotem politycznej roz­grywki, bez szans wejścia w podmiotowe role. Zderzakiem, którego nikt przesad­nie nie szanuje, bo zużyty nadaje się tylko do wymiany. Nie przewidziano tylko jed­nego: że owi „zwykli Polacy” potraktują swoją premier jak najbardziej podmio­towo. I nawet staną w jej obronie. Bo fe­nomen Szydło polegał na tym, że idealnie wpasowała się w przeciętne gusta kon­serwatywnych Polaków, zwłaszcza poza dużymi ośrodkami. Jako swojska, trady­cyjnie rodzinna, głęboko wierząca, z sy­nem księdzem, wyglądająca jak miliony kobiet w jej wieku, trafiła w jakąś czułą nutę wielu wyborców.
   Ktoś napisał, że kiedy była premierem, czuł się wreszcie w kraju po raz pierw­szy „jak u siebie w domu”. I nawet jeśli „matka narodu” czy „nasza dziewczy­na” to określenia nieco egzaltowane, Kaczyński mógł poczuć pewne zagro­żenie. Szydło nie była w stanie ukraść mu partii, ale zaczęła wyraźnie pod­kradać elektorat, przejmowała emocje. Jej charyzma nie wykraczała poza lud pisowski, ale nie to było istotne. Stała się po prostu bliższa przeciętnemu wybor­cy PiS niż żoliborski inteligent Kaczyń­ski. Być może i to miało znaczenie dla decyzji o pozbyciu się premier.

Inteligent patrzy na zwykłego Polaka
To nic nowego, że liderzy polityczni wywodzący się z inteligenckiej for­macji rozminęli się z ludem. Z reguły tak przecież było. Czy to inteligencja ludem pogardzała, czy się nim fascy­nowała, nigdy nie była w stanie zbliżyć się do prawdziwego poznania natury „zwykłego Polaka”. Nawet doświad­czenie Solidarności, gdy na krótką chwilę wreszcie spełniony został ideał „z szlachtą polską - polski lud”, tylko pozornie zmieniło ten stan rzeczy. Po zniszczeniu wielkiego ruchu inte­ligencja znów bowiem straciła orien­tację, bezradnie pytając, gdzie się po­działy te miliony.
„Bo inteligent uważa, że sobie szare­go człowieka wychował” - pisał w poło­wie lat 80. opozycyjny publicysta Piotr Wierzbicki. „Inteligent wierzy w ma­giczną moc własnej swej twórczości i działalności. Inteligent pisze, głosi, naucza. Kto jest jego odbiorcą? Szary człowiek, ma się rozumieć. (...). Ale nie wymagajmy od inteligenta zbyt wiele. Świadomość, że przerobił duszę szare­go człowieka na modłę własną, jest mu potrzebna jak powietrze. Więc inteligent posiada naturalną skłonność, aby zakła­dać, że szary człowiek rozumuje i prze­żywa tak jak on”.
   Trzeba było dopiero demokracji i szo­ku pierwszych wolnych wyborów, aby elity dostrzegły swój błąd. W 1990 r. szary człowiek pokazuje swym prze­wodnikom monstrualną figę, wyno­sząc ponad premiera Mazowieckiego dziwacznego przybysza z Peru Stana Tymińskiego. Nauczka była celna. Od tej pory nie można już było pozwolić sobie na ignorowanie pragnień ludu w strate­giach politycznych.
   Tylko po czym je rozpoznać? W gło­śnej „Prześnionej rewolucji” sprzed trzech lat Andrzej Leder wskazy­wał na poczucie krzywdy. Głęboko zakorzenione, choć niekoniecznie uświadomione. Będące efektem ubocz­nym wielkich rewolucyjnych procesów minionego stulecia. I odpowiadające za wielką skazę naszego życia publicz­nego - brak zaufania. Do instytucji państwa, do elit, ale i do bliźnich. Nie sposób więc - dowodził Leder - trwa­le i skutecznie mobilizować zwykłe­go Polaka na gruncie wspólnotowego sukcesu. Czerpie on bowiem najgłębszą rozkosz z niepowodzenia innych, z cu­dzego bólu i cierpienia. Jest to jego re­kompensata za doznane w poprzednich pokoleniach krzywdy.
   Co wykorzystuje zwykle prawica, po­chlebiając tej nienawiści. Z niezwykłą wprawą nauczyła się podsuwać ludowi obrazy wroga, aby miał na kim wyłado­wać swój gniew. Niby to wskazuje źródła społecznego bólu, lecz je instrumentalizuje, poprzestając na wezwaniu do od­wetu. Nie ma zresztą interesu w tym, aby poczucie krzywdy kiedykolwiek zanikło. To przecież najważniejsze polityczne pa­liwo prawicy.
   Strategia krzywdy i pochlebstwa sta­nowi podstawę metody politycznej Jaro­sława Kaczyńskiego. Ale przypadek Szy­dło okazał się bardziej skomplikowany, niż prezes mógł przypuszczać.

Kim prezes gardzi?
„Jesteśmy rządem zwykłych Polaków. Nie jesteśmy rządem elit” - niemal krzy­czała Beata Szydło podczas ostatniej sejmowej debaty nad wnioskiem o wo­tum nieufności dla jej gabinetu, zło­żonym przez Platformę Obywatelską. Raptem kilka godzin dzieliło ją wtedy od posiedzenia Rady Politycznej PiS, gdzie tylko dwóch partyjnych towarzy­szy odważyło się stanąć po jej stronie.
   W Sejmie posłowie partii rządzącej oczywiście jeszcze jej klaskali, całe wy­stąpienie szefowej rządu sprowadzało się zresztą do wygrażania opozycji. Choć w słowach Szydło: „Jestem do­kładnie taka jak miliony Polaków. Nie stoi za mną żaden układ”, równie do­brze mógł się przecież przejrzeć Jaro­sław Kaczyński. Będąc bowiem patro­nem owego rządu zwykłych Polaków, a nawet faktycznym jego zwierzch­nikiem, osobiście nigdy przecież nie należał do zbiorowości, którą miał ambicję reprezentować. Zawsze stał ponad nią. Jedynie jej używał w swych politycznych manewrach. A zwykła Polka na czele rządu służyła mu jedynie za kamuflaż.
   Prezes jednak się zagalopował. Traktując Szydło w ostatnim okresie z niezrozumiałym okrucieństwem, odmawiając jej prawa głosu na partyj­nym kongresie, osaczając przez długie miesiące plotkami o dymisji, wreszcie bezpodstawnie zmuszając do złożenia rezygnacji, Kaczyński zaprzeczył sa­memu sobie. Tocząc swą widowisko­wą wojnę ze „stronnictwem liberalnej pogardy”, sam okazał głęboką pogardę tej, która przez dwa lata z niezwykłym oddaniem świadczyła o jego ludowej wiarygodności. Tym samym zdradził się, obnażył pieczołowicie rozwija­ną uzurpację, przypomniał o swoim salonowym rodowodzie. Cóż z niego za ludowy mściciel, skoro tyle w nim pogardy dla „naszej Beaty”? Może więc znacznie bliżej Kaczyńskiemu do tych, których gorliwie zwalcza? Może nawet jest jednym z tamtych, tylko umiejętnie to dotąd ukrywał?
   Wskazanie Morawieckiego na nowe­go premiera dodatkowo potwierdza tę intuicję. Zadufany w sobie Kaczyński najwyraźniej nie zauważył, że suweren upodmiotowił swoją premier i ani myślał redukować jej do roli zderzaka. Inteligent z Żoliborza, jak wielu jego poprzedników, uległ złudzeniu, iż jest w stanie „przerobić duszę szarego czło­wieka na modłę własną”. Tymczasem dymisjonując Szydło, przebił kołkiem własną legendę.
   Jeśli w kalkulacjach pisowskich marketingowców Beata Szydło miała robić za wierzbę płaczącą na rozstajach pol­skich dróg, za jej ścięcie przyjdzie teraz PiS sporo zapłacić. Być może więcej niż za wykarczowane hektary Puszczy Bia­łowieskiej i zrównane z ziemią instytu­cje państwa prawa.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz