piątek, 22 grudnia 2017

Na przekór czasom,Wężykiem,Kim nie zostałem,W wigilię o północy i Nowa kurtyna



Na przekór czasom

Przypominam sobie nasze nastroje świąteczne sprzed roku. Było niespokojnie, nerwowo, ale też na swój sposób podniośle. Kilka dni przed Bożym Narodze­niem z dziennikarskiego protestu przeciwko ogra­niczaniu dostępu mediów do Sejmu zrobił się potężny kryzys polityczny: poselska blokada mównicy sejmowej, potem sali plenarnej; przed Sejmem tłumy demonstrantów, w gmachu i na zewnątrz jednostki policji. Tak zaczął się „Kryzys grudniowy 2016” - pod tym tytułem wydaliśmy wtedy specjalny, przypo­minający formą samizdatową ulotkę, dodatek do części nakładu gotowego już numeru świątecznego POLITYKI. Dynamika zdarzeń była trudna do przewidzenia: tłum protestujący prze­ciwko „konstytucyjnemu zamachowi stanu” zablokował Sejm. To wtedy powstało pamiętne zdjęcie prezesa Kaczyńskiego, wymykającego się z oblężonego gmachu chronioną limuzyną, z jakimś dziwnym, stężonym grymasem twarzy. Władze chyba po raz pierwszy od przejęcia władzy na serio przestraszyły się „polskiego majdanu”. Protesty, które po drodze wchłonęły spo­ro bożonarodzeniowych tradycji (były choinki, opłatki, msza, kolędy), trwały do pierwszych dni stycznia. W oficjalnej propa­gandzie zostały nazwane puczem, a wielu uczestników tamtych zdarzeń, w tym także posłowie, do dziś są wzywani do prokura­tur i sądów.
   Dokładnie rok później jest tak, jakby czas zatoczył koło: w Sejmie posłom i senatorom opozycji władza znów odbiera głos; na Wiejskiej wielotysięczne tłumy protestujących. Wszę­dzie zasieki. Wściekłość rządowej propagandy. Oddziały Heroda otaczają i zatrzymują buntowników. Mamy kolejne polskie świę­ta stanu wyjątkowego.

Tym razem różnica taka, że przed rokiem dobijano Trybunał Konstytucyjny, a teraz Sąd Najwyższy. Wtedy dziennikarze protestowali przeciwko wyrzucaniu ich z Sejmu, teraz przeciwko (mówiąc skrótem) nałożeniu przez Telewizję Trwam, w majesta­cie pisowskiego prawa, drakońskiej kary finansowej na TVN24. Prasa światowa uznała to za bezprecedensowy atak na wolność słowa, a polscy niezależni dziennikarze za zapowiedź zmasowa­nego ataku na opozycyjne media. Obawialiśmy się wcześniej ja­kiejś ustawy dekoncentracyjnej czy repolonizacyjnej, ale widać, że władza sięgnie raczej po prostsze narzędzia: kary, mandaty, procesy o wielkie odszkodowania. Żeby złamać ekonomicznie, zastraszyć. Nawet jeśli będzie przegrywać w sądach powszech­nych, niemal każdą sprawę może doprowadzić do nowo powo­łanej izby odwoławczej w Sądzie Najwyższym, całkowicie już obsadzonej ludźmi PiS. Teraz jeszcze, w konkretnym przypadku kary dla TVN, wskutek ostrego protestu rządu USA zapewne nastąpi jakieś cofnięcie (bo i dla Mateusza Morawieckiego to niezręczny początek premierowania), ale po przejęciu sądów ta ścieżka została otworzona, a kije bejsbolowe pokazane całej niezależnej prasie. Przy okazji zobaczyliśmy, dlaczego rządowa propaganda kładzie zaporowy ogień przeciwko „wynoszeniu polskich spraw za granicę”. Międzynarodowa izolacja rządu, utrata reputacji kraju, możliwe formalne i nieformalne sankcje, zaczynają już być dla rządu kosztowne i niebezpieczne. Wbrew buńczucznym popisom nacisk naszych sojuszników i partnerów to dziś dla władzy o wiele większy kłopot niż akcje, bezradnej w sumie, opozycji parlamentarnej czy ulicznej.

Bo popatrzmy dookoła. Chociaż ostatnie demonstracje odby­wały się w kilkudziesięciu miastach, trudno oczekiwać, aby te święta miały być „zepsute przez politykę”. Prawdziwe tłumy nie gromadzą się na marszach i demonstracjach, ale w sklepach i galeriach handlowych. Wszędzie korki na ulicach, gorączka zakupów, choinki, efektowne rozświetlone dekoracje miast. Przy wtórze śpiewanych w Sejmie kolęd sądom obcina się głowę jak świątecznemu karpiowi, szybko - żeby zdążyć z wigilijnym daniem dla prezesa. Jeszcze zmiany w ordynacji wyborczej, pod­pisy prezydenta i władza będzie mogła już udać się gremialnie na pasterkę. To połączenie sentymentalnej, ciepłej, opłatkowej atmosfery Bożego Narodzenia z polityczną dintojrą zdaje się ab­surdalne, schizofreniczne; ale tak było przed rokiem, tak jest teraz.
   Ubiegłoroczne nadzieje, że już, zaraz, w obronie odbiera­nej wolności wyjdą nas miliony, a „moc struchleje”, rozwiały się jak dym po sztucznych ogniach. Parotysięczne grupy, pewnie w znacznej mierze tych samych ludzi, protestują, niosą transparenty, trąbią na wuwuzelach, a żadne mury się nie rozpadają. Władza robi, co chce, łamie konstytucję, kła­mie, obraża, a jej sondażowe notowania zbliżają się podobno do 50 proc. Dla wszystkich, którzy jakoś bardziej przejmują się polityką i w ogóle tzw. życiem publicznym, to głęboko frustrujące, depresyjne. Ciągła mieszanka nadziei i beznadziei. Bo niby son­daże pokazują, że ogromna większość Polaków nie popiera tego pełzajacego zamachu stanu, to jednak świetna sytuacja gospodarcza, spadek bezrobocia, podwyżki płac, dodatki socjalne, wzmocnione intensywną propagandą sukcesu, robią swoje: neutralizują niepokój o państwo, pozwalają jakoś scalić w głowie dwie kompletnie różne opowieści o współczesnej Polsce. Więc w sumie święta w większości polskich domów będą pewnie udane, „z dala od polityki”.

W różnych latach tego właśnie życzyliśmy naszym czytel­nikom i sympatykom - oderwania się w święta od szarej codzienności, zwłaszcza od politycznych napięć i konfliktów. Tym razem jednak, przewrotnie, namawiamy, żeby nie uciekać od polityki przy świątecznych stołach, bo kiedy jest i będzie lepsza okazja do ważnej rozmowy o nas samych, o naszym kraju, naszej przyszłości, niż wtedy, gdy mamy wreszcie czas, towarzystwo bliskich i znajomych, a przede wszystkim wyjścio­wą wzajemną sympatię? Różnice poglądów są ciekawe, jeśli się w nie wsłuchać, próbować zrozumieć, odkryć, gdzie się różnimy aksjologicznie, czego nie warto ruszać, a gdzie możemy się po­rozumieć. Zasypywanie podziałów na różne sorty Polaków nie będzie możliwe od góry (mimo pustych deklaracji prezydenta i premiera), bo ich szef zrobi wszystko (proszę odtworzyć sobie ostatnie wypowiedzi prezesa PiS z 10 i 13 grudnia), aby każdy podział pogłębić, wykopać między Polakami przepaść nieuf­ności, lęku, wzajemnej nieżyczliwości, pogardy. Ale to się może udać od dołu, jeśli damy sobie szansę.
Święta są może najlepszą okazją do takiej dywersji, bo wszystko, cała atmosfera, tradycja, nastrój skłaniają do pod­jęcia wysiłku bycia razem. „Ulica i zagranica” może jakoś mitygo­wać władzę. Ale najważniejszy front przebiega dziś przez nasze domy, rodziny, znajomych, środowiska; tu, na tym prywatnym, osobistym poziomie będą decydowały się wyniki wszystkich następnych wyborów. Więc nie odpuszczajmy świątecznej oka­zji zawarcia pokoju czy chociaż rozejmu między nami. Zaprośmy politykę do stołu. Na przekór „czasom i ludziom złym” musimy się uczyć bycia razem. Życzę Świąt lepszych, niż był ten rok!
Jerzy Baczyński

Wężykiem

Rękami i nogami popieram nagrodę Grand Press dla Wojciecha Bojanowskiego z TVN za reportaże o tym, jak zginął młody człowiek katowany na komisariacie policji i jak władze państwowe przez rok usiłowały to ukryć. Pomyślmy tylko, jakim skar­bem są wolność słowa i niezależne media. Przecież gdyby Bojanowski pracował w TVPiS, zapewne jego reportaże ni­gdy by nie powstały, a jeśli - to nie ujrzałyby światła dzien­nego. Ba, gdyby dowódcy policji, a także ministrowie Błaszczak i Zieliński dowiedzieli się o ich istnieniu, nie byliby zachwyceni i bezczynni. Konfetti z helikoptera milsze jest niż gorzka prawda. Ciekaw jestem, czy reporter otrzymał list dziękczynny od ministra Błaszczaka? Sądzę, że wątpię.
   Zamiast wyrazów wdzięczności ze strony władz TVN24 została ukarana przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji za sposób, w jaki relacjonowała wydarzenia w Sejmie i przed Sejmem rok temu, w czasie „puczu”, jak sytuację nazwał Błaszczak i inni. Warto zapamiętać skład tego szacownego grona: Witold Kołodziejski (prze­wodniczący), Teresa Bochwic, Janusz Kawecki, Andrzej Sabatowski i Elżbieta Więcławska-Sauk. Cała piątka bę­dzie miała święta zdechłe jak ten karp na półmisku, ze­psute przez wyrzuty sumienia. TVN24 ma zapłacić prawie 1,5 mln zł za to, że relacjonowała wydarzenia inaczej niż TVPiS Jacka Kurskiego, inaczej, niż tego wymagał Komitet Centralny partii. Decyzja KRRiT to pierwszy tak potężny pocisk wystrzelony w kierunku mediów prywatnych, tych, które są solą w oku partii i rządu. Autorka ekspertyzy spo­rządzonej dla Rady, dr Hanna Karp ze stajni Ojca Rydzyka, mówi, że ta (gigantyczna - D.P) kara „na razie wygląda jak delikatne napomnienie”. Wtóruje jej zachwycona dzien­nikarka i posłanka PiS Joanna Lichocka, która chciałaby, żeby kara nałożona na TVN „podziałała jak przysłowiowy kubeł zimnej wody również na inne telewizje”. Gdyby po­zostały tylko telewizje Trwam i TV Republika - o ileż świat byłby piękniejszy...
   Intencje władz wobec niezależnych mediów są jasne, a raczej ciemne. Rozprawa z nimi zapowiadana jest od dłuż­szego czasu, zaczęła się od odcięcia niepokornym reklam firm i instytucji publicznych, główne uderzenie spodziewa­ne po pacyfikacji sądów właśnie się zaczyna. Nowy premier Morawiecki będzie mógł pokazać, jakim jest oświeconym Europejczykiem, jak Polska PiS pasuje do europejskich puzzli. Na razie Europa pokazuje, jak nie pasuje do niej Polska PiS. „Karanie prywatnej telewizji za relacjonowanie protestów w parlamencie jest absolutnie niedopuszczalne. Rząd Prawa i Sprawiedliwości zakłada kaganiec wolnym mediom” - pisze Guy Verhofstadt, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, lider frakcji liberalnej.
   Nie po raz pierwszy odezwał się też Departament Stanu USA, od dawna już zaniepokojony tym, co wyprawia się w naszym kraju. Chociaż premier Morawiecki w swoim expose dwukrotnie wymienił Stany jako najważniejszego sojusznika, Waszyngton nie jest chyba zadowolony i nie po­może wdzięk oraz znajomość angielskiego (cóż za rzadkość w dzisiejszych czasach) panów Morawieckiego, Szczerskiego i Waszczykowskiego. Powstająca z kolan Polska doczekała się kolejnej reprymendy. „Wolne i niezależne media są nie­zbędne dla silnej demokracji” - przy­pomina oświadczenie Departamen­tu Stanu. „Ta decyzja wydaje się podważać wolność mediów w demokratycznej Polsce - na­szym bliskim sojuszniku”. Amerykanie są „zaniepokojeni” sytuacją, w której prywatna stacja telewizyjna (w dodatku amerykańska) zostaje ukarana za „domniemane stronnicze relacjonowanie demonstracji w parlamencie. Departament Stanu wierzy w siłę i w moc polskiej demokracji, które za­pewnią, że demokratyczne instytucje tego kraju będą mogły funkcjonować bez przeszkód i w poszanowaniu”.
   Zaledwie kilka miesięcy temu rzecznik Andrzeja Dudy zapewniał, że stosunki prezydent-minister obrony ukła­dają się poprawnie, a także, że czystka generałów nie nie­pokoi prezydenta. Ale dziś król jest nagi. Kłamstwo ma krótkie nogi.
   W ramach wspierania wolnego słowa polecam pasjo­nującą książkę „Generałowie” naszego redakcyjnego ko­legi Juliusza Ćwielucha. Są to rozmowy z czterema najważ­niejszymi generałami (sama elita), którzy jeszcze wczoraj dowodzili naszymi siłami zbrojnymi, a dziś są poza wojskiem. Oto próbki w krótkich żołnierskich słowach.
   Gen. brygady (rez.) Tomasz Drewniak, pilot I klasy, 34 lata służby, w 2016 r. wyznaczony na inspektora Sił Powietrz­nych. Po niespełna roku zwolniony bez podania przyczyn.
O swoim odwołaniu dowiedział się z esemesa, który prze­syłali sobie koledzy. „Czystki nie dotyczą kilku generałów, a setek oficerów. I wszyscy lecą z jednego klucza. Każdy, kto ośmieli się nie tyle skrytykować, co wyrazić własne zdanie, musi się liczyć z tym, że w nocy dostanie szarą kopertę, a w dzień jego karta wejściowa do pracy będzie już nieaktywna”.

Gen. broni (rez.) Mirosław Różański, były dowódca ge­neralny Rodzajów Sił Zbrojnych, 35 lat służby. „Mu­siałem odejść, bo nie mogłem i nie chciałem firmować tego, co działo się z polską armią i w polskiej armii. (. ) Program modernizacji leży. Kadra jest w rozsypce. WOT powstaje kosztem wojsk operacyjnych. Jak mogli (ge­nerałowie) ukończyć studia, skoro mianowania dostali kilka tygodni po rozpoczęciu nauki. O studiach general­skich w trybie zaocznym nigdy wcześniej nie słyszałem”.
   Gen. brygady (rez.) Adam Duda, były szef Inspektoratu Uzbrojenia. „Po 31 latach wzorowej służby, krótko po tym, jak minister Kownacki w ocenie rocznej pracy wystawił mi ocenę wzorową, zostałem zwolniony ze stanowiska przez telefon”.
   Generał w stanie spoczynku Mieczysław Cieniuch, lat 66, 43 lata służby, były szef Sztabu Generalnego. „Jaką większość może stworzyć kraj, który Francuzów chce ponownie uczyć jeść widelcem, od Niemców chce reparacji, Litwinów obra­ża nowym wzorem paszportu, a Włochów trzyma w szachu, nie odbierając zamówionych wcześniej samolotów. Gdzie pan nie spojrzy, tam zgliszcza. A proszę mi wierzyć, że tak dobrze się zaczynało”.
   Słowa generałów radzę podkreślić. Wężykiem.
Daniel Passent

Mętne łby

Antoni Słonimski, któ­rego zawsze podziwia­łem i adorowałem, pisał swoje felietony w „Cy­ruliku Warszawskim”.
W jednym z nich, „Mętne łby” (1928 r.), celnie i nieco szyderczo sklasyfikował 12 typów umysłowych ludzi żyjących w ówczesnej Polsce. Wypożyczam dziś tytuł od mistrza Antoniego - dostałem zresztą na to 45 lat temu jego zgodę.

1 Kobieta płci żeńskiej z najwyższym wykształce­niem, na jakie mogła sobie pozwolić. Ktoś, nie wiadomo już kto, dał jej do przeczytania powieść pt. „Konstytucja”. Trzyma ją w kieszeni swojego co­dziennego fartucha i czyta nawet dwa razy na dobę. Wie, że akcja dzieje się w Polsce, i tyle. Zawsze ma czyste ręce. Uczuciowa. Ma sentyment do Mozarta, bo pierwsze imię kompozytora przypomina jej męża.

2 Działacz polityczny. Łysy, ale się czesze, bo to przypomina mu młodość. Absolutnie ufa mądrości kierownictwa partii, w której kierownic­twie sam zresztą zasiada. Cichy jak mak zasiany, ale gdy krzyknie „komuniści i złodzieje”, to śmieje się z niego cała Polska. Jest dowodem na to, że można się świetnie utrzymać, znając na pamięć tylko pięć słów: hańba, bolszewia, zdrajcy, pogrobowcy Jaru­zelskiego. Samego prezesa wniósł na szczyt góry, choć mu się w śliskiej biało-czerwonej pelerynie z rąk wysuwał.

3 Zawsze wyprasowany niczym prosto z ma­gla. W przyszłym roku poświęci się dla ojczy­zny i w myśl knebla nazwanego nowym Kodeksem Wyborczym unieważni wybory, gdyby przegrał PiS. A tak zasy­puje podziały między Polakami, że już dna rowu nie widać. Tro­skliwie upomina opozycję, by nie podżegała w Sejmie do przestępstw i nie napuszczała bandytów na rząd.

4 Poseł opozycji. Ambitny, ale teraz choruje. Bakteria Imposibilis schetinalis nie została jeszcze dokładnie zbadana przez naukowców. Wiadomo jedynie, że cho­remu nic się nie udaje, tym bardziej że od dawna mu się nie chce. Już 20 razy ogłosił śmierć demokracji, bo tylko tyle może dla niej zrobić.

5 Niegdyś ksiądz, a teraz właściwie w dalszym cią­gu. Po ukończonych wyższych studiach polskiego katolicyzmu. Właściciel radiostacji i uczelni w jakimś mieście pod Bydgoszczą. Pierwszy odważny w Polsce, który dowiercił się do piekła i kradnie stamtąd Belze­bubowi gorącą wodę. Głęboko wierzy, że wiara przy­nosi góry - pieniędzy oczywiście.

6 Chłop w sile wieku, numer mózgu 44. Miło go spo­tkać, a jeszcze milej ominąć. Amator świeżego po­wietrza. Mieszka na wsi, śpi w stodole. Całymi dniami siedzi w Brukseli, gdzie tłumaczy ćwierćinteligen­tom, dlaczego siedzi w lesie. On go po prostu kocha aż do bólu. Dlatego rżnie, piłuje, depcze i zabija. Zbiera do słoików wszystkie owady i trzyma je w lodówkach, by z dobroci serca przedłużyć im krzepiący sen zimo­wy. Często się modli, także przed modlitwą i po niej.

7 Z wykształcenia trawnik. Co miesiąc pod okna­mi jego pałacu życzliwi urządzają mu tragifarsę na 14 fajerek. Położył się kiedyś krzyżem i przysięgał, że tak będzie leżał, dopóki sądy nie staną się w pełni niezależne. Cała Polska wie, że słowa dotrzymał. Wy­jątkowo utalentowany w sportach zimowych. Kiedyś pierwszy raz założył łyżwy figurowe i od razu na tafli wyrysował Matkę Boską Częstochowską. Schodząc z lodowiska, jeszcze na moment wrócił, by na jednej nodze się pod nią podpisać.

8 Wielki niwelator. Czegokolwiek się tknie, to mu się udaje. Muzeum zamienił w gabinet krzywych luster, by ekspozycja przedstawiała polski punkt wi­dzenia, czyli pozytywne, przyjemne aspekty drugiej wojny światowej. Uważa, że filmy takie jak „Ida” czy „Pokłosie” wynaradawiają nam dusze. Marzy mu się wielki patriotyczny obraz pt. „Jedliśmy czosnek na tyłach wroga”, wyreżyserowany w Hollywood, z Leonardo DiCaprio w roli tytułowej.

   PS Chciałbym przeprosić wszystkich właścicie­li mętnych łbów, które nie zostały tutaj omówione. Redakcja nie zgodziła się na wydanie wielotomo­wej encyklopedii.
Stanisław Tym

Kim nie zostałem

No, i się stało. A w zasadzie zaraz się stanie. Licz­nik przekręci się na 2018 i od tej pory, jeśli ja­kiś tabloid poświęci mi swą cenną uwagę, to obok informacji w stylu „Meller agresywnie obłapiał sta­ruszki w centrum handlowym” czy „Meller pluje na Pol­skę, nienawidzi Polaków, tańca polka i ulicy Poleczki”, w nawiasie pojawi się złowieszcze 50. Znaczy wiek gościa urodzonego w 1968 roku. Co każe mi zastanowić się nad miejscem w życiu. Cieszę się tym, co mam, zresztą jako wyznawca filozofii szklanki zawsze do połowy pełnej nie mam innego wyboru, ale przelatuję nad tym wszystkim, czego nie udało mi się osiągnąć, mimo że mi się marzyło.
   Nie pamiętam, kim chciałem być w przedszkolu. Stra­żakiem? Kosmonautą? Czołgistą? (Janek z „Czterech pancernych” się kłania). Rodziców już nie spytam, nie zostawili stosownych zapisków, więc odnotuję dla swo­jego potomstwa, że ty, Guciu, mając prawie sześć lat, chciałeś zostać podwodnym naukowcem, a ty, Basiu, zanim stuknęła ci czwórka - śpiewaczką.
   W podstawówce za sprawą książki o oceanach postano­wiłem zostać oceanografem, czyli „podwodnym naukow­cem”. Marzyłem, że będę nowym Jacques’em Cousteau, penetrującym zakątki kosmosu... Nie, wróć - to cytat z czołówki serialu rysunkowego o piątce młodych ludzi i diabolicznym Zoltarze, opowieści, która zawładnęła wy­obraźnią połowy kolegów ze szkoły. Chciałem badać Rów Mariański i nieznane gatunki podwodnych potworów. Ale cóż - poległem na egzaminie do klasy matematyczno-fizycznej upragnionego liceum. Zabolało, tym bardziej że potknąłem się na pytaniu o teoretycznie wymarzoną dziedzinę: jaka jest temperatura wody na dnie głębokich zbiorników wodnych? Później nieraz mi się śniły te cho­lerne 4 stopnie, ale wylądowałem w innej szkole i zdałem sobie szybko sprawę, że jeśli chodzi o przedmioty ścisłe, to z tej mąki oceanografa nie upieczesz, buuu.
   Równolegle z oceanami pokochałem romantycznych bojowników o wolność i demokrację - takich jak Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Adam Michnik, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk czy Henryk Wujec - i za ich sprawą postanowiłem, że zostanę rewolucjonistą, prze­śladowanym, więzionym, ale kochanym przez kobiety. Głupia sprawa, ale wtedy nie wiedziałem, że prawdziwy­mi i bohaterami walki są bracia Kaczyńscy, a prokurator Piotrowicz ryzykuje więcej niż wszyscy moi idole razem wzięci. Prawdę mówiąc, nikt o tym nie wiedział. Niestety, komuna upadła, kiedy miałem 21 lat, więc zdążyłem za­liczyć tylko takie rebelianckie przedszkole, a teraz, kie­dy ponownie otworzyły się ciekawe perspektywy, to już lata trochę nie te. To swoją drogą temat na inny felie­ton, teraz święta i ma być miło, ale jak rewolty nie ciągną 20- i 30-latkowie, tylko moi rówieśnicy i starsi, to dupa, nie rebelia i dopóki to się nie zmieni, jest jak jest.
   Zaraz na początku III RP wylądowaliśmy z rodziną w USA i tam jako wolny słuchacz chodziłem na zajęcia z nauk politycznych i historii Ameryki Łacińskiej. Za­fascynował mnie świat amerykańskiego uniwersytetu i (wiedząc, że mam szansę na stypendium) postanowi­łem skończyć studia i zostać poważnym specjalistą od stosunków międzynarodowych. Musiałem tylko wró­cić do Polski i dopełnić formalności na Uniwersytecie Warszawskim. Nie miałem kasy, więc szukając zaję­cia na wakacje, trafiłem do archiwum „Polityki”. Jakoś z przekładania gazet zrodziło się pisanie i nie wiem, kie­dy przeleciało mi 12 lat z życia reportera, a amerykańska kariera naukowa poszła się turlać.
   Przypadek i chęć przygody sprawiły, że zacząłem jeź­dzić na wojny, więc jak każdy młokos zapragnąłem zostać Kapuścińskim. Pomijając kwestię talentu, a raczej jego braku, nigdy nie miałem potrzebnej wytrwałości. Jeden reportaż na jakiś temat - proszę bardzo, ale dyscyplina potrzebna, by stworzyć większe dzieło - już nie bar­dzo. Zbyt ciągnęły mnie nowe bodźce, choćby telewizja, no i życie towarzyskie. Więc z zazdrością, ale łagodną, pa­trzyłem, jak startujący później, czasem proszący mnie na starcie o radę, pisali rzeczy, których ja bym nie potrafił.
   No, i ostatni mój pomysł: parę lat temu myślałem o dy­plomacji. Wbrew pozorom nie chodziło o pójście w śla­dy ojca. Mówiąc nieco wyniośle, zawsze uważałem się za patriotę, a od 1990 r. również za państwowca. Łatwo na­wiązuję kontakty, ciekawią mnie obce kultury/, lubiłem dyskutować za granicą, broniąc polskich racji i emocji
zbierając to do kupy, myślałem, że mogę zrobić coś po­żytecznego dla kraju. Co dzisiaj jest równie prawdopo­dobne jak to, że odnajdę zaginionych kosmitów na dnie Rowu Mariańskiego, a za książkę, którą o tym napiszę, dostanę literackiego Nobla. Wesołych Świąt!
Marcin Meller
W wigilię o północy

Zwinnie wskoczył na krzesło i kucnął, po czym spojrzał mi w oczy. Nikt na świecie tak nie potrafi. W czerwonej muszce wyglądał do­stojnie. Omiótł wzrokiem stół pełen niedojedzonych wi­gilijnych potraw, resztek na półmiskach z rybami, paterę z ciastem i michę z kapustą, pokręcił głową i powiedział:
   - Nie masz kabanosów?
   - Jest wigilia...
   - Już jest po północy - wpatrywał się w jajka w majonezie. - Weź no, skocz do lodówki i przynieś coś konkretnego.
Zrobiłem, jak kazał. Cienką kiełbaskę wciągnął ni­czym spanielka Lady nitkę spaghetti w „Zakochanym kundlu”. Oblizał się i zakomunikował: - Masz pozdro­wienia od konia.
   - Jakiego konia? - nie mogłem sobie przypomnieć żadnego konia, z którym miałbym bliższe stosunki.
   - Tegoż z Dusznik - podpowiedział.
   Przewinąłem szybko film. Miałem 13 lat, pojechali­śmy z rodzicami na zimowe ferie do Dusznik. Z dwor­ca do hotelu jechaliśmy saniami, które ciągnął koń. Co jakiś czas dostawał batem, kopyta mu się ślizgały, a ja nie reagowałem, interesowały mnie jedynie pomponiki podczepione do bata, które woźnica nazywał kutasami. W pewnej chwili postanowiłem przykozaczyć, zesko­czyłem z sań i gdy mnie minęły, chwyciłem je z tyłu, by pojechać kawałek na butach. Nie potrafiłem się utrzy­mać i po chwili sanie wlokły mnie jak kukłę. Dokładnie wtedy koń postawił kilka parujących kasztanów. Sa­nie przejechały nad nimi i - zanim się zorientowałem - wziąłem je na klatę i wysmarowałem nimi całą drogę.
   Kazał ci przekazać, że zrobił to celowo - powie­dział. Pochylił głowę i zaczął wąchać resztki kapusty. Byłem zdziwiony. To było 50 lat temu! Łypnął i wyjaś­nił: - Widzisz, konie są nieśmiertelne. Niby odchodzą, ale niezupełnie. Zresztą podobnie jak bizony, psy i całe to tałatajstwo, które wbrew waszej woli panoszy się po ziemi. My nie znikamy. Ale wy tak. Wy nie jesteście stąd. Ziemia nie jest wasza.
   Zlizał majonez z jajka na twardo. Zasmakował mu, więc chwycił całe jajko i połknął. Grdyka mu powędro­wała w górę i w dół.
   - Pamiętasz, kiedyś dorwałem kurę twojego sąsiada, rzuciłeś się na mnie i uratowałeś jej życie - przypomniał sobie. - Ta bidula ze strachu zgubiła wtedy takie jajko. Pamiętasz? Rozbiło się na asfalcie.
   Pamiętam doskonale. Białe pióra fruwały jeszcze następnego dnia.
To nie było fair, ale taką mam naturę. Nie powin­no się zabijać dla sportu. Niestety, nic na to nie poradzę. Tak samo z tą myszką polną. Pisnęła i już. Po wszystkim.
Wydawało mi się, że posmutniał. Wychodziło na to, że zamiast mi wygarnąć, wyliczał własne grzeszki. Podałem mu drugiego kabanosa. Podrzucił go niczym żongler, zła­pał w locie sprytnie, by go od razu przegryźć w połowie i pożreć. Oblizał się, sięgając językiem własnych brwi. Zawsze to robi, gdy mu coś smakuje. Zmrużył oczy.
   - Powiedz mi, dlaczego to ja mam mówić o półno­cy ludzkim głosem, a nie ty psim? - zapytał z nutą uszczypliwości.
   - Staram się nauczyć twojego, ale niewiele mó­wisz, więc... - próbowałem coś wymyślić. Przerwał mi krótkim skowytem. Zrozumiałem, że czas się kończy.
   - Widzisz, kiedy oglądasz telewizję czy siedzisz w internecie, nie widzisz moich oczu. A one mówią wszyst­ko. Gdy oczy mam wbite w ciebie, to jest znak, że czekam na sygnał. Też mam swoją telewizję, też chcę ją obejrzeć, mój ekran jest ukryty w trawie, mój internet fruwa w powietrzu. Czy wiesz, ile ważnych wieści mnie omija przez to, że nie zwracasz uwagi na moje spojrzenie? Ani na mój ogon? Szczekanie to ostateczność - westchnął i zaskowytał znowu. Chciałem go pogłaskać, ale odsunął głowę.
   - Poczekaj, coś ci wyjaśnię. Wiesz, co to Uluru?
   - Taka czerwona góra w Australii.
   - Tak i stamtąd się wszystko bierze. Wszystko, co żyje na ziemi, wyszło z tej góry. W niej jest cała przeszłość, wszyscy przodkowie... ten koń z Dusznik... I tam jest cała przyszłość, stamtąd wszystko przyjdzie. Tylko jed­nej rzeczy tam nie ma.
   - Jakiej? - zapytałem.
Szczeknął króciutko.
   - Ludzi - wbił we mnie wzrok. - Wy nie jesteście stąd. Was przywieźli Różowi z innej planety.
   Zeskoczył z krzesła i pobiegł do swoich zabawek. Po chwali usłyszałem odgłos psiej piszczałki.
Zbigniew Hołdys

Nowa kurtyna

Winston Churchill ponad 70 lat temu, w słynnym wystą­pieniu w Fulton w stanie Missouri, ogłosił, że od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapad­ła dzieląca kontynent żelazna kurtyna. Prawie 30 lat temu kurtyna zniknęła tyl­ko po to, by teraz, w nowej formie, zno­wu się pojawić.
   Churchill stwierdził rzecz oczywistą - Warszawa i Praga, Berlin i Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia znalazły się w sowieckiej strefie wpływów. Poza Bel­gradem wszystkie te miasta to dziś stoli­ce krajów Unii Europejskiej. Ale te kraje zdają się krok po kroku oddalać od Eu­ropy i zmierzać na Wschód. Tam, skąd dzięki uśmiechowi losu uciekły.


I
Kilka tygodni temu leciałem sa­molotem z Gdańska do Liverpoolu, a stamtąd do Pragi. Była to więc podróż z miasta, w którym narodziła się Soli­darność, do kraju, który z UE wychodzi, a potem do miasta, w którym doszło do aksamitnej rewolucji. Ale choć obskur­ne lotnisko w Liverpoolu wygląda tak, jakby Wielka Brytania do Unii nawet jeszcze nie weszła, a nowoczesne lotni­ska w Gdańsku i w Pradze, jakby Polska i Czechy były w niej od bardzo dawna, oba kraje byłego bloku wschodniego sprawiają wrażenie, że w Unii też im się nie podobało i chcą ją opuścić.
   Lotnisko w Gdańsku nosi imię Lecha Wałęsy, w Pradze - Vaclava Havla, ale dziś w swoich krajach obaj legendarni przywódcy zdają się być wśród przegra­nych historii. Wałęsa jest poniewierany przez nacjonalistyczne polskie władze, a populistyczne władze Czech o Havlu wolałyby zapomnieć. Bo też oba kra­je poszły drogą przeciwną do tej, którą wytyczyli byli prezydenci. Obaj widzie­li swe państwa jako prawdziwie demo­kratyczne, praworządne i europejskie, a ich społeczeństwa jako obywatelskie, otwarte i tolerancyjne. Havel przewo­dził aksamitnej rewolucji. Dziś w tym regionie Europy ma miejsce nie tak ak­samitna kontrrewolucja. W obu krajach dominują partie antyeuropejskie, na­cjonalistyczne lub antysystemowe. Oba rządzone są przez polityków autorytar­nych lub populistycznych, ewentualnie jedno i drugie. Podobnie jest od lat w Bu­dapeszcie. Podobnie w Belgradzie. Nowa kurtyna zapada.
   Choć kraje tej części Europy w ostat­nich dekadach dzieliły podobny los, są między nimi wielkie różnice. Katolicka Polska, agnostyczne Czechy, umiarko­wanie religijne Węgry. Warszawa przez stulecia była w orbicie Moskwy, Buda­peszt - Wiednia, Praga - Berlina. Różni są też przywódcy tych krajów. W Cze­chach prorosyjski oligarcha, który zdo­był władzę dzięki miliardom i mediom. Na Węgrzech były liberał i antykomunista, a dziś prorosyjski populista, który wzbogacił się dopiero u władzy. W Pol­sce germanofob i rusofob, który jednak częściej atakuje Niemcy niż Rosję i eu­ropejski liberalizm niż moskiewski de­spotyzm, a pieniądze go nie interesują, bo interesuje go wyłącznie władza. Ale mimo różnych tradycji z jakichś wzglę­dów mniej więcej w tym samym czasie trzy najbardziej prozachodnie niedaw­no kraje byłego bloku wschodniego od­wracają się w stronę autorytaryzmu i w stronę Wschodu, jakby ignorując geopolityczny fatalizm przeszłości. Z li­beralizmem im nie po drodze, z prawo­rządnością nie do twarzy, Europa im nie w smak. Co każe poszukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego?

II
Milan Kundera w eseju „Zachód po­rwany albo tragedia Europy Środkowej” uznał Polskę, Czechosłowację i Węgry właśnie za Europę Środkową, która cy­wilizacyjnie zawsze była częścią Za­chodu, pod koniec wojny została przez Zachód przehandlowana, a przez Mos­kwę zgwałcona, ale musi wrócić tam, gdzie jej miejsce - na Zachód. Jeśli więc dziś kraje te zgodnie odwracają się od Za­chodu, to może Kundera się mylił, twier­dząc, że są „genetycznie” zachodnie. Bo może są równie zachodnie co wschodnie. A może nie są ani takie, ani takie - są ja­kąś niedookreśloną hybrydą.
   W ostatnich dwóch latach w wiel­kie turbulencje popadł świat, za którym mieszkańcy naszej części Europy długo tęsknili i do którego desperacko próbo­wali dołączyć. Ludy tak zwanych krajów demokracji ludowej chciały demokra­cji prawdziwej. I prawdziwego dostatku. Okazało się jednak, że wyśniona ziemia obiecana nie jest rajem. A w każdym ra­zie niekoniecznie dla wschodnich Euro­pejczyków. Dla zachodnich zresztą też. Populizm i radykalizm przyniósł Wiel­kiej Brytanii brexit, a Ameryce - Trumpa. Fala była tak wysoka, że jeszcze kilka miesięcy temu poważnie pytano, czy nie zaleje położonych poniżej poziomu mo­rza holenderskich nizin, potem Fran­cji, a następnie Niemiec. Zachodnia część kontynentu ocalała, ale fala okaza­ła się wystarczająco wysoka, by podtopić Wschód. W czym pomogli uchodźcy z Bliskiego Wschodu i imigranci z Afryki, choć byli to uchodźcy wirtualni. A może właśnie dlatego, bo tym lepiej nadawali się jako straszak i narzędzie do obrzydza­nia wschodnim Europejczykom „słabego i ulegającego im Zachodu”.
   W czasach euforycznie odbieranych przez Polaków mistrzostw Europy w pił­ce nożnej, które zorganizowano w Polsce pięć lat temu, wydawało się, że cud na­stąpił, że pościg za Zachodem, choć trwa, w zasadniczych punktach się powiódł. Ale dokładnie w tym samym momencie na niebie pojawiły się chmury. Ćwierć wieku trwała pogoń za Zachodem, ale okazało się, że jedni chcą być naprawdę w Europie, ale inni tylko mieć tyle samo, co ci w Europie. Dla tych drugich demokracja i praworządność nie były towarami pierwszej potrzeby. Chcieli raczej upudrowanej wersji realnego socjalizmu. To miał być socjalizm narodowy? Pokropiony święconą wodą. Wschodnim Europejczy­kom nagle przestawała się podobać Euro­pa, w której są bogatsi, tak jak wschodnim Niemcom niepodobały się Niemcy, w których są bogatsi, a prawie połowie Polaków - Polska, w której są bogatsi. I nie miało znaczenia, że wschodnim Niemcom, po­dobnie jak Polakom, w ogromnej więk­szości żyło się lepiej niż kiedyś. Bo oto innym żyje się jeszcze lepiej.
   Przy okazji ujawniła się też i w Polsce, i w całej Europie Wschodniej przepaść kulturowa. Jedni chcieli być prawdziwy­mi obywatelami, inni głównie członka­mi wspólnoty narodowej, która nie lubi uchodźców, nie cierpi politycznej po­prawności, woli siłę niż debatę, woli wła­dzę silną od władzy mądrej.
   Wolność, która dla jednych jest darem, dla innych bywa pułapką. Może więc le­piej uciec od trudnych wyborów i odpo­wiedzialności. Może lepiej się schronić przed obcym światem w swojskości, za­pomnieć o czasem trudnych marzeniach, nie narażając się na ewentualną klęskę. I tak, po trwającej ćwierć wieku ucieczce od Wschodu, zamordyzmu, pogardy dla człowieka i nacjonalizmu, nastąpił zwrot i marsz do punktu wyjścia. Powrót do pie­kła ze strachu, że nie dojdzie się do raju.
Rosnący dystans, z jakim Zachód pa­trzy na nasz region, w tym na Polskę, jest lustrzanym odbiciem dystansu i nie­chęci, z jaką na Zachód, w tym na UE, patrzą rządzący dziś Polską i ci, którzy władzę im powierzyli. Mają oni poczu­cie - wzmacniane zresztą przez natręt­ną propagandę - że Zachód nas oszukał, że chciał z nas zrobić podwykonawców, petentów. Zachód z kolei ma poczucie, że został oszukany przez Polskę i Pola­ków, jakby chciał powiedzieć - udawali­ście, że należycie do Zachodu, a okazało się, że pod maską schowaliście wschod­nią twarz i wschodnią duszę.

III
W 1989 r. Polska była liderem wiel­kiej obywatelskiej i demokratycznej zmiany. Ale dziś obywatelska Polska każdego dnia tratowana jest przez Pol­skę nacjonalistyczną. Nacjonalizm potrzebuje wroga i z łatwością go znaj­duje. Paradoksalnie - na Zachodzie. Na Wschodzie zaś, co najważniejsze w Rosji, znajduje cichego sojusznika. Bo oto od­twarza się w tej części Europy przedziw­na pansławistyczna wspólnota wrogów - zły Zachód, zła demokracja, zły libe­ralizm, złe prawa kobiet, gejów i wszel­kich mniejszości, złe niezawisłe sądy, zła wolność słowa, zła wolność w sztu­ce, złe instytucje społeczeństwa obywa­telskiego. Lista cnót też jest tu wspólna i w swej istocie wschodnia - dobra cen­tralna władza, dobra kontrola państwa nad wszelkimi sferami życia, dobra re­glamentacja wolności słowa, dobre nisz­czenie samorządności, dobre grzebanie w prawie wyborczym, by władzy łatwiej było trwać, dobre tworzenie mitu oto­czonego przez wrogów, zawsze skrzyw­dzonego, ale dumnego narodu, który musi się skonsolidować, by wrogom dać odpór. Wszystko tu jest jak z podręcz­nika, będącego wspólnym dziełem Puti­na i Kaczyńskiego, Orbana i Erdogana. Nawet taki pozorny detal jak sojusz państwa i dominującego Kościoła. Nie przez przypadek władza Putina ma bło­gosławieństwo moskiewskiej Cerkwi prawosławnej, a władza Kaczyńskiego polskiego Kościoła. W Polsce ten ma­riaż władzy i ołtarza jest jednak szoku­jący, bo stanowi brutalne odrzucenie przesłania tak uwielbianego nad Wisłą Jana Pawła II, przeciwnika nacjonali­zmu, promotora tolerancji.
   Polska nie jest Rosją, a Węgry nie są Turcją, ale podobieństwa celów, jakie sta­wiają sobie rządzący tymi krajami, jest uderzające. Wszyscy oni tworzą podobny do modelu sowieckiego jednolity system władzy, w którym władza sądownicza nie jest już odrębna i niezależna. Wła­dzę sprawują rządząca partia i jej lider. Opozycja jest marginalizowana, a najle­piej sprowadzona, tak jak w Rosji, do po­ziomu opozycji systemowej, która nie kwestionuje totalnej dominacji władzy. Nieliberalna demokracja - takim eufemi­zmem opisuje się ten system, które to po­jęcie podoba się i Putinowi, i Orbanowi, i Erdoganowi, i Kaczyńskiemu.

IV
Żelazna kurtyna opadła 28 lat temu. To szmat czasu. Tych 28 lat to czas wielkiej euforii biegnących na Za­chód zwolenników liberalnej demo­kracji i wielkiej traumy tych, którzy w liberalizmie, w Zachodzie, w europej­skości i nowoczesności widzieli zagroże­nia dla swego dobrostanu materialnego, a przede wszystkim duchowego. Dziś ci ostatni mają poczucie, że Polska uwal­nia się od liberalnego najeźdźcy, wra­ca do źródeł, i może nie widzą nawet, że mentalnie oraz systemowo kraj idzie na Wschód. Liberalnym demokratom zała­muje się świat. Dla nich bowiem Polska idąca na Wschód jest w najlepszym ra­zie skansenem, a w najgorszym - dusz­nym więzieniem. Kiedyś rozpierała nas duma, bo Polska była na czele demo­kratycznej rewolucji. Dziś zastąpiło ją poczucie wstydu. Jeszcze niedawno pa­trzyliśmy z nieskrywaną wyższością nie tylko na Białoruś, ale i na coraz bar­dziej dyktatorskie Węgry. Dziś z przera­żeniem konstatujemy, że wprawdzie nie jesteśmy jeszcze Białorusią, ale drugimi Węgrami, owszem. Nasze poczucie upo­korzenia to źródło schadenfreude zwo­lenników autokratycznej władzy.
   Przez stulecia Polska padała ofiarą geo­politycznego tragizmu, wciśnięta między potężnych sąsiadów, w momencie naj­bardziej dramatycznym - między dwa to­talitaryzmy. Dziś naszym problemem nie są zewnętrzne sity, lecz wektory odśrod­kowe. Jeden wskazuje kierunek zachod­ni, drugi wschodni. Siły odśrodkowe są w jakiejś chwiejnej równowadze. Polska okazuje się bowiem za bardzo zachodnia, żeby być Wschodem, i za bardzo wschod­nia, żeby być Zachodem.
   Przed Polską stoi dziś dylemat bardziej dramatyczny niż ten z 1989 r. Wtedy nie­mal wszyscy chcieli po prostu Polski de­mokratycznej i dostatniej. Przez stulecia chodziło o to, żeby Polska była. Dziś klu­czowe jest pytanie -jaka Polska? Dylemat jest nie tylko polityczny, ale przede wszyst­kim cywilizacyjny i kulturowy. To kwestia ducha. Z jakiej tradycji ma Polska wyra­stać? Jakim powietrzem ma być wypeł­niona? Jakie idee mają nadawać sens jej istnieniu? Nowoczesność czy zachowaw­czość, otwarcie czy wsobność, tolerancja czy ksenofobia, praworządność czy auto­rytaryzm. W skrócie - Wschód czy Zachód. To najbardziej fundamentalny wybór od 1791 r., gdy Polska była tuż przed kolejnym rozbiorem, a niedługo później zniknęła z mapy świata. Przyjęta wtedy nowoczesna konstytucja była krzykiem rozpaczy i ak­tem desperacji umierającego państwa. Los Polski nie był już bowiem w rękach Pola­ków. Dziś jest. Wciąż jest.

V
12 grudnia 2017. Dzień przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, które­go autorzy w imieniu Moskwy spacyfikowali w Polsce Solidarność. W polskim Sejmie nowy premier, były szef zachod­niego banku, prezentuje wizję bogate­go kraju, ale nic nie mówi o demokracji deptanej przez siedzącego tuż obok czło­wieka, który na premiera go wyznaczył, bo to on jest w Polsce jedynowładcą. 150 metrów dalej, w siedzibie Senatu, kończą się prace nad ustawami, które ostatecz­nie podporządkują polskie sądy władzy wykonawczej, dokładniej partii rządzą­cej, zamykając czas podziału władz, pra­worządności i demokracji. Obaj ci ludzie może nie zdają sobie nawet sprawy, że ich marzenia są ze swej natury wschod­nie, ich wizja jest putinowska, a jej realizacja sprawi, że Polska na dobre za­kotwiczy się na Wschodzie. Wiedzą to ci, którzy przed siedzibą Senatu bronią sądów. Wiedzą to miliony tych, którzy w tych dniach mają poczucie, że właśnie odbierane jest im to, co uznawali za naj­większy dar losu i historii - wolność.
   W sensie mentalnym Wschód i Zachód będą w Polsce i w Polakach koegzystować. Ale w sensie politycznym kompro­misu nie będzie, bo być nie może. Polska bowiem może być albo zachodnia, albo wschodnia. Tu żadnej trzeciej drogi ni­gdy nie będzie. Albo kurtyny nie będzie i Polska pozostanie częścią Zachodu, albo będzie, a wtedy zawsze będziemy po stronie wschodniej.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz