niedziela, 10 grudnia 2017

Jedność kontra jedynowładztwo,Delegalizacja,Pinokio w Wietnamie,Dwie teorie,Cudzysłowy, Historia w więzieniu i Goń go do dziury



Jedność kontra jedynowładztwo

Na pytanie, co się teraz dzieje z Polską, odpowiedź jest brutalnie prosta. Polska staje się PiS-em.
   Lider PiS najpierw sprywatyzował swoją par­tię, teraz prywatyzuje państwo. Zgodnie ze statutem PiS Ka­czyński jest praktycznie nieodwoływalny. Zgodnie z prawami już przyjętymi i właśnie forsowanymi w parlamencie władzę absolutną będzie miał także w Polsce. W PiS jego słowo jest prawem. Czasem zresztą nie musi nic mówić, czynownicy do­myślają się jego życzeń i spełniają je, zanim je wypowie. PiS podejmuje decyzje według jego zachcianek, PiS-owski chór śpiewa według jego partytury.
   I tak samo za chwilę będzie w całym kraju. Sądy będą są­dami tylko z nazwy, a ten najważniejszy będzie najwyższy też tylko z nazwy, bo najwyższym prawem w praktyce będzie wola wodza. W sprawach o politycznym zabarwieniu sądy będą miały mniej więcej taką niezależność jak sąd partyj­ny w PiS, który przyklepuje wszystko, czego chce Kaczyński. Partia jest na usługach prezesa, a teraz na usługach jego i par­tii będzie całe państwo. Zrepolonizowane banki będą spon­sorowały (już sponsorują) liczne przedsięwzięcia wskazane przez władzę. Z państwowych spółek właściwie uczyniono fi­nansowe zaplecze partii, opłacając z ich pieniędzy partyjną telewizję i partyjne kampanie.
   Pośpiech w przepychaniu ustaw demolujących resztki de­mokracji jest zrozumiały. Wódz, który zapewne już za mo­ment obejmie funkcję premiera, musi mieć oczyszczone pole. Żadnego podziału władz - ma być jedynowładztwo. Żadnego głosu sprzeciwu, który mógłby go powstrzymać. Trzeba też, rewanżując się przy okazji za weta i wymuszo­ne wizyty w Belwederze, do końca ośmieszyć i zadrianizować prezydenta. Intronizacji pana i władcy towarzyszy bowiem abdykacja Andrzeja Dudy. Ostateczna.
   Mówienie o dyktaturze jeszcze niedawno narażało mówią­cego na zarzut braku umiaru, a może nawet ulegania histe­rii. Już nie. Autorytet na lewicy, Karol Modzelewski, mówi o państwie policyjnym. Autorytet dla konserwatystów, Alek­sander Hall - o zamordyzmie. Autorytet dla liberałów, Le­szek Balcerowicz - o państwie autorytarnym. Autorytet dla centrystów, Donald Tusk, sugeruje realizowanie przez władzę scenariusza kremlowskiego. Wspólnota myśli i od­czuć tych ludzi jest ważna. Reakcją na autorytarną władzę jest powstanie - podobnie jak w czasach PRL - demokra­tycznej opozycji. Czyli takiej, dla której celem naczelnym, definiującym i wspólnym jest przywrócenie demokracji.
   Biorąc pod uwagę wymontowanie niemal wszystkich bez­pieczników, jakimi dysponuje demokracja, osiągnięcie tego celu będzie szalenie trudne. W punkcie wyjścia najważniej­sza jest świadomość tego, co zdecyduje o wyniku tej batalii.
Rozstrzygnie się ona w politycznym centrum. Jego osłabie­nie zawsze zwiastuje kłopoty, widać to nie tylko po rozchwia­nej politycznie Wielkiej Brytanii czy bardziej podatnej niż kiedykolwiek wcześniej na wewnętrzne wstrząsy Ameryce, ale nawet po tak stabilnej demokracji jak niemiecka. Gdy de­mokracja pada, autokratyczna władza dąży do paraliżu, a po­tem demontażu centrum. Jarosław Kaczyński wie, że musi pilnować, by nic nie wyrosło mu na prawym skrzydle, ale śmiertelny wróg jest właśnie w centrum.
   Centrum może ocaleć wyłącznie pod warunkiem jednoś­ci wszystkich najważniejszych demokratycznych sił, od kon­serwatystów po ludzi lewicy. Operując skrótem - od Halla po Modzelewskiego, od Biedronia po Ujazdowskiego. Absolutnie nie bagatelizuję kwestii ważnych dla konserwatystów, libera­łów czy ludzi lewicy. Ale - z całym szacunkiem dla nich - dziś są one nieistotne. Za kilka miesięcy padną kolejne instytucje drogie konserwatystom, a już drakońska ustawa antyabor­cyjna może być skrajnie drakońska. Dopóki w Polsce będzie autorytaryzm/zamordyzm/państwo policyjne, nie zostaną zrealizowane żadne postulaty lewicowe, konserwatywne ani liberalne. Kto tego nie rozumie, nie rozumie absolutnie nic. Na podział przyjdzie jeszcze czas. Ale powinien on nastąpić po wygraniu ostatecznej bitwy, a nie przed nią. Dziś, przy wszel­kich różnicach między demokratami, jedno musi być dla nich oczywiste - wszystko, co ich dzieli, jest doskonale nieistotne w zestawieniu z tym, co ich musi łączyć: pragnieniem życia w normalnym, demokratycznym, europejskim kraju. Zamiast więc politykować pryncypialnie, tak jakbyśmy wciąż żyli w demokratycznym kraju, należy postępować racjonalnie, o mniej ważnych różnicach na jakiś czas zapominając.
   Zjednoczenie wszystkich demokratów jest niezbędne, by wygrać. Ale jest niezbędne także po to, by w razie porażki przegrać „przyzwoicie”. Kto wie, może 40 proc. z małym ha­kiem w wyborach parlamentarnych da szansę odwrócenia biegu wydarzeń w wyborach prezydenckich. Klęska w tych pierwszych doprowadzi do marginalizacji opozycji i kolej­nych klęsk w kolejnych wyborach. A wtedy era mroku potrwa nie kolejne dwa ani nie kolejne sześć lat, ale całe pokolenie. Szkoda Polski, szkoda naszych dzieci.
Tomasz Lis

Pinokio w Wietnamie

Trzeba przyjąć do wiadomości, że dla obozu nazywanego rządowym takie sformułowania jak: „fundamental­ne zasady”, „poszanowanie prawa” czy „kon­stytucja” po prostu nic istnieją i nic stanowią żadnych przeszkód dla osiągnięcia celu, jakim jest władza absolutna, a przy okazji demol­ka demokracji. Tu patrzę prosto w oczy tym wszystkim, którzy po lipcowych wetach mie­li nadzieję, że nasz Pinokio nawrócił się, przy­pomniał sobie Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i zacznie strzec konstytucji, służąc wszystkim obywatelom.
   Żenujące obrady komisji (o ironio, spra­wiedliwości i praw człowieka) wykazały kolej­ny raz, że PiS wszystkich, łącznic z niekłamaną bohaterką panią Zofią Romaszewską, nabija w butelkę. Prezydent przepytywany w wywiadzie przed ucieczką do Wietnamu zastosował manewr znany z ćwiczeń dla początkujących aktorów. Kiedy kłamał, opuszczał powłóczyste powieki, co przy tej liczbie kłamstw sprawia­ło wrażenie, że jest to rozmowa z niewido­mym. Nie widział problemu w tym, że składa niekonstytucyjne ustawy. Był spokojny, że jego przedstawiciele będą w stanic odpowiedzieć logicznie na zadane pytania, nic tylko z dzie­dziny prawa, ale też wtedy, kiedy okaże się, że wprowadzane poprawki np. wzajemnie sic wy­kluczają. Fajnie jest zajadać sajgonki, kiedy to, co się dzieje w kraju, woła o pomstę do nieba.
   Niebo na razie jest głuche i nic widzi, że jed­nocześnie poza sprawą niezawisłych sądów tli się lont w postaci kuriozalnych zmian ordyna­cji wyborczej, a tuż za rogiem fundamentali­ści, których PiS jest wyborczym zakładnikiem, próbują się przebić z kolejnymi zmianami w ustawie aborcyjnej. Już niedługo Boże Na­rodzenie i bydlątka będą mówić ludzkim gło­sem. Wyprzedziła Wigilię pewna krowa, która miała dość przebywania w pobliżu ludzi i po dwóch miesiącach odnalazła sic w stadzie wol­no żyjących żubrów. Tu też trzeba uważać, bo do Puszczy Białowieskiej minister Szyszko przenosi Łysą Polanę.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Delegalizacja

Kilka dni temu prof. Magdalena Środa napisa­ła felieton „Rozumiem wstyd, że należy się do PiS. Ale dlaczego wstydzicie się Platformy? Dlaczego Nowoczesnej?”. Rzecz była o charakterystycz­nym dla szeroko rozumianych środowisk opozycyjnych dystansowaniu się na każdym kroku od wszelkich partii, tak jakby partyjność była piętnem. Środa argumentuje: „Żyjemy w systemie politycznym, w którym partyjność stanowi niezbędny element skutecznego działania. To nie partie są złe, tylko ludzie, którzy - bywa - czynią z nich organizacje mafijne, rodzinne, układowe, zabor­cze lub kompletnie martwe. I to trzeba zmieniać”.
   Jak dotąd pełna zgoda, pani profesor. Ale dalej jest go­rzej i niestety niebezpiecznie, a na pewno przeciwskutecznie: „Rozumiem, że piętnem jest należenie do PiS. Gdy to ugrupowanie będzie już zdelegalizowane z po­wodu łamania konstytucji, faszyzacji kraju i zastępowa­nia demokracji innym ustrojem, przyznanie się do niego będzie prawdziwym wstydem”.
Zacznijmy od tego nieszczęsnego piętna. Może dla pani profesor i jej kręgu towarzyskiego przynależność do PiS jest powodem do wstydu, ale myślę, że nie spędza to snu z powiek członkom partii, którą popiera prawie po­łowa głosującego elektoratu, a kolejne kilkanaście, może dwadzieścia procent przygląda się na zasadzie: nie głosu­ję na nich, ale jak zrobią coś dla mnie, to w porządku.
   Rozumiem, że deklaracja o pisowskim piętnie popra­wia samopoczucie pani profesor i utwierdza ją w poczu­ciu wyższości. Proszę mi jednak uwierzyć - mimo żem prosty magister - iż każda taka wypowiedź jeszcze bar­dziej przywiązuje elektorat do partii matki, a tego i owego niegłosującego dotychczas na Jarosława Kaczyńskiego może do takiej decyzji popchnąć. Ten sam mechanizm działał z disco polo. Im bardziej światli i mądrzy piętno­wali kicz i tandetę współczesnej polskiej muzyki ludo­wej, tym bardziej rosła jej wśród ludu popularność. Aż triumfalnie wkroczyła do miast. Obrażanie pisowskiego ludu być może daje satysfakcję, ale jest kompletnie bez­produktywne, zwłaszcza jeśli liczymy na to, że coś ma się w naszym kraju zmienić na lepsze.
   No i wreszcie: delegalizować PiS? Serio? Pomijam już fakt, że jakby ktoś dzisiaj miał kogoś delegalizować, to ra­czej oni nas niż my ich. Ale dobrze, załóżmy, że stanie się to, o czym - jak rozumiem - wspólnie marzymy z profesor Środą, czyli PiS przerżnie wybory i jakaś opozycja przej­mie władzę. Pomińmy ten drobiazg, że na dzisiaj wiele wskazuje na to, iż za dwa lata obóz Kaczyńskiego przeciw­ników rozklepie. Ale owszem, wiadomo, kiedyś przegrają.
   Tak, kiedy demolują system demokratyczny, pcha­ją nasz kraj w stronę autorytaryzmu, atakują Zachód niczym komediowy dyktatorek, kokietują rodzimych faszystów, robią z Polski na arenie międzynarodowej obiekt specjalnej troski, to owszem - szlag mnie trafia i budzą się we mnie niedobre uczucia. Być może w takich emocjach prof. Środa rzuciła greps o delegalizacji.
   Reakcja prorządowych publicystów była oczywista i całkowicie zrozumiała: oto Środa ujawnia plan opozy­cji po przejęciu władzy. Na ich miejscu ciągnąłbym to jak najdłużej. Bo takie wypowiedzi to prezent od św. Miko­łaja. Proszę, co za demokraci, chcą delegalizować najpo­pularniejszą polską partię tylko dlatego, że wbrew ich oczekiwaniom wygrała wybory i realizuje złożone roda­kom obietnice wyborcze.
   Dobra, pomińmy propagandę władzy i przypo­mnijmy, że taka np. PZPR miała prawdziwą krew na rękach, setki zamordowanych i dziesiątki tysięcy uwię­zionych na sumieniu. Rządziła prawdziwie dykta­torsko. Została zdelegalizowana? A jej następczynie SdRP i SLD? Jak by mnie nie trwożyły poczynania PiS, to naprawdę daleko im do PZPR w jej najbardziej nawet liberalnej fazie. Znajmy proporcje.
   Ale najważniejsze jest co innego. PiS przegrywa wy­bory, zostaje zdelegalizowane i co robimy z miliona­mi popierających go ludzi? Do rezerwatów wsadzimy? Podkarpacie murem otoczymy i tam wszystkich prze­siedlimy? Może kogoś zaskoczę, ale nadal będziemy mu­sieli żyć razem w jednym kraju. Nawet jeśli PiS przegra, to zgarnie swoje kilkadziesiąt procent głosów oddanych przez ludzi, którzy utożsamiają się z tą partią jak żaden inny elektorat ze swoją. Co więcej, dla wahających się dzi­siaj po tamtej stronie gadki o delegalizacji to sygnał: ani kroku wstecz, bo tamci i tak zgotują nam rzeź.
   Wobec tego, co PiS dzisiaj wyprawia, chęć zemsty jest emocjonalnie zrozumiała. I jednocześnie jest naj­gorszym pomysłem na to, co potem.
Marcin Meller

Dwie teorie

Teorie są dwie. Jedna głosi, że w parlamen­cie danego kraju powinna zasiadać absolut­na śmietanka intelektualna społeczeństwa, najwybitniejsi prawnicy, historycy, filozofowie, spece od sztuk wojennych i edukacji, medycyny i spraw społecz­nych - tacy, co wiedzą więcej, wyobraźnią sięgają dalej niż zwykły szary człowiek. To konsylium lekarskie zło­żone z najwybitniejszych lekarzy, które potrafi ustalić diagnozę i metody leczenia pacjenta, jakim jest państwo.
   I teoria druga: w parlamencie powinni zasiadać zwy­kli obywatele, reprezentanci ludu - takiego, jaki on jest. W Polsce byłby to góral z Bieszczad, rybak z Wybrzeża, nauczyciel z powiatowej szkoły, muzyk z kapeli rocko­wej, chłop ze wsi, byle wyszczekany, jak Lepper spod wa­gonów z ziarnem, co zawalczy o nasze sprawy najlepiej, bo jest jednym z nas. Nie żadna śmietanka, kasta, elita - won z nimi. To my chodzimy po ulicach, do urzędów, widzimy co i jak, to nasze dzieci chodzą do szkoły, wiemy, czego powinny się uczyć, wiemy, czego nam trzeba, a nie jakieś wydumane profesorskie gremia.
   Jak wielka jest różnica między jednymi a drugimi, można dowieść empirycznie. Grupa pijaków wybrałaby niechybnie tego, co zaoferuje największą ilość alkoho­lu i na pewno nie tego, co picia zakazuje, bo uważa, że to wyniszcza społeczeństwo. Grupa biznesmenów tego, co obieca najniższe podatki i nie tego, co będzie żądał lep­szych warunków socjalnych dla pracowników. Grupa mieszkańców wsi najpewniej tego, co obieca im kawa­łek asfaltu, ale już niekoniecznie budowę lotniska, któ­re potrzebne jest całemu państwu. Tak to działa. Zęby w trybach się mijają, choć każdy ma swojego wysłannika, bo nikt nie widzi państwa jako całości, a do tego jest po­trzebna ogromna wiedza.
   Odstawmy sprawę konsylium lekarskiego, bo wiado­mo, że nikt nie chciałby, aby to sąsiedzi decydowali, czy mu amputować nogę - lepiej, żeby to omówili chirur­dzy. Ale wyobraźmy sobie rozmowę Tadeusza Mazo­wieckiego z dzisiejszym wybrańcem ludu Dominikiem Tarczyńskim. Z jednej strony człowiek o potężnym do­robku intelektualnym, wielkiej wiedzy i szerokich ho­ryzontach, z drugiej taki, który podczas egzorcyzmów pluł gwoździami, w trakcie rozmowy szydzi z rozmów­cy, przerywa, kłamie, w końcu może powiedzieć: „Dobra, bydlaku, chodź na solo!”. Otóż zakładam się, że ogrom­nym rzeszom polskiego narodu tenże Tarczyński móg­łby się spodobać - tacy jako naród jesteśmy, uwielbiamy nawalankę, imponuje nam chamstwo. Rozum jedno, bój­ka drugie. I teraz wyobraźmy sobie, że jakimś dziwnym splotem okoliczności tenże Tarczyński zostaje mini­strem spraw zagranicznych (a może się tak stać, czemu nie) i rozmawia z Putinem. Zamknijcie oczy i zobaczcie to. Tarczyński mówi do Putina: „Chodź na solo”. Kapuje­cie? I wyobraźcie sobie minę Putina.
   Zobaczcie oczami wyobraźni posłankę Pawłowicz jako członkinię Międzynarodowego Trybunału w Ha­dze. Poważną sędzię w todze. Akurat przesłuchują jakie­goś ważnego świadka, tenże mówi: „Myślę, że chcieliby państwo...” i wtedy ona woła: „Nie!”. Zdumienie. „Ale...”
ponownie zaczyna zeznający i znów wrzask Pawło­wicz: „Nieee!”. Gdy inni sędziowie usiłują ją przywo­łać do porządku, ona puszcza serię z kałasznikowa: „Zamknijcie swoje zdradzieckie mordy! Lewactwo, faszyści, wynocha, szmaty!”. Tak mogłoby być. Bo przecież tak jest tu, w Polsce, w naszym parlamencie. I nie oszukujmy się - wielu Polaków uznałoby: „Kurde, świetna jest, dowaliła im, jak należy, co nam będą pod­skakiwać!”. Na zarzut, że to, co robi Pawłowicz, jest nie­zgodne z prawem, równie wielu krzyknęłoby chórem: „Jesteśmy za niezgodnością z prawem!”. Nie chcę pisać: „tacy jesteśmy”, bo przecież nie wszyscy tacy jesteśmy, ale powiedzmy otwarcie: tacy bywamy i to w niemałym procencie. Gdybyśmy nie bywali, nigdy byśmy nie odda­li pół głosu ani na Tarczyńskiego, ani na Pawłowicz, ani na Piotrowicza, postać surrealistyczną.
   Siadanie do pokera z szulerem, który przed rozgryw­ką kładzie karty na stole, wybiera kilka asów i na naszych oczach wkłada je sobie do rękawa, zaś pozostałe karty znaczy scyzorykiem i uśmiechając się diabelsko, mówi: „To co? Zaczynamy!” - to zajęcie dla wariatów. A jednak członkowie opozycji siadają z tym oszustem i kłamcą, nie mając żadnego sposobu na niego i nie umiejąc so­bie z tym poradzić. I znowu nie mam pojęcia, czy naród w swej większości tą degrengoladą nie jest zachwycony. Przecież ów zachwyt wykazują rosnące sondaże. Tak jakbyśmy dno uważali za nasze ulubione środowisko.
Zbigniew Hołdys

Cudzysłowy

Pierwsze zdanie powinienem zapisać w taki sposób: w ubiegłym tygodniu „parlament” „obradował” nad „pro­jektami ustaw” o „reformie sądownictwa” i „reformie prawa wyborczego” Większość określeń, jakich używamy dziś w Polsce do opisu zdarzeń politycznych, coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości. Nie używając cudzysłowów, w jakimś stopniu auto­ryzujemy gwałt na słowach. Ale ile można? Niestety, brakuje katalogu znaków interpunkcyjnych, który sygnalizowałby, że używane pojęcie rozstało się ze słownikową definicją. Bo czy da się mówić o obradach lub debacie, jeśli oponentom odbiera się prawo głosu; albo napisać serio o projektach ustaw i poprawkach, jeśli ich tekstu nie znają nawet wnioskodawcy; jak używać słowa reforma, gdy zmiana psuje, a nie polepsza? Sejm, Senat, Trybunał Konstytucyjny, prezydent, premier, marszałek, za moment Krajowa Rada Sądownictwa, Państwowa Ko­misja Wyborcza - kolejne instytucje państwa są pozbawiane wagi, znaczenia, niezależności. PiS wygryza je od środka jak kornik drukarz. Zostają martwe fasady, wydrążone konstrukcje, dekoracje do teatrzy­ku marionetek.

Tym razem w sejmowych dekoracjach obejrzeliśmy jakieś przed­wczesne jasełka, gdzie (przepraszam za skojarzenie) w role gorli­wych apostołów nadchodzącego królestwa, nowego Piotra i Pawła, wcielali się państwo Piotrowicz i Pawłowicz. Cóż, jaka wiara i jaki pro­rok, tacy apostołowie. Ale ten spektakl, nawet jak na marne standardy, do których przywykamy, był wyjątkowo odstręczający. Można było współczuć posłom opozycji, że muszą w tym uczestniczyć, znosić arogancję, agresję, pogardę. Jed­nak dokładnie przed rokiem opozycja - najpierw decydując się na blo­kowanie mównicy sejmowej, a potem na zakończenie protestu - w za­sadzie zdefiniowała swoją rolę w tej grze: nawet jeśli PiS przepycha przez Sejm, co chce i jak chce, trzeba protestować, dawać świadectwo, nie odpuszczać. W tym sensie, mimo porażki we wszystkich głosowa­niach, tego tygodnia opozycja nie przegrała.

I co teraz? PiS sobie uchwali przejęcie formalnej władzy nad sądow­nictwem, prezydent pewnie podpisze, ale do faktycznej kontroli, zwłaszcza nad sądami powszechnymi, droga jeszcze daleka. Trzeba by wcześniej przeprowadzić kadrową czystkę na dużą skalę, złamać opór środowiska, a to wcale nie będzie łatwe, o ile w ogóle możliwe.
I musi potrwać. Widać zresztą, że partia nastawia się na długotrwałe oblężenie sądów. Tu będą używane głównie dwa narzędzia: obniżo­ny wiek emerytalny i postępowania dyscyplinarne. Wysyłanie w stan spoczynku sędziów, którzy ukończą 60 i 65 lat, to pozbywanie się ze składów orzekających osób najbardziej zawodowo doświadczonych, ustabilizowanych życiowo, zwykle już nienastawionych na awanse, przywykłych do sędziowskiej niezawisłości, politycznie nieelastycz­nych. Że obniży to jakość funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, nie ma znaczenia, bo od początku nie o to w tzw. reformie chodzi.
Także nowa Izba Dyscyplinarna w Sądzie Najwyższym jest ewidentnie projektowana jako instrument represji, usuwania z zawodu na poli­tyczny wniosek. Niemniej zanim te narzędzia przefiltrują,„oczyszczą” środowisko sędziowskie (Zofia Romaszewska podkreśliła, że„sędziowie nie mają prawa do obrony swojej niezależności”), pewnie skończy się kadencja tej władzy. Zresztą podobnie jest w innych obszarach (media, prywatna gospodarka, organizacje społeczne, zawodowe, a przede wszystkim samorządy); tego wszystkiego nie da się łatwo i szybko prze­jąć oraz przetrawić. Dlatego partia wszelkimi sposobami - przez wyko­rzystanie aparatu państwa, służb specjalnych, budżetowych pieniędzy (miliard na TVP), aż po zmianę ordynacji wyborczej - będzie próbowała zapewnić sobie wyborcze zwycięstwo. To kwestia elementarnego bez­pieczeństwa i przetrwania tej formacji.

Polecam w tym numerze rozmowę z węgierskim socjologiem Balintem Magyarem, który opisuje stan deprawacji i prywatyzacji państwa węgierskiego po 7 latach rządów Viktora Orbana, władzy już dobrze osadzonej, kontrolującej wszystkie elementy systemu państwo­wego. Dramatyczna przestroga dla nas. Z niedawnej podróży do Ame­ryki Łacińskiej, która ma wyjątkowo długie, różnorodne i bardzo bolesne doświadczenia z rządami rozmaitych dyktatur i populistów, przywiozłem jeszcze dodatkowy worek ostrzeżeń. Przy wszystkich odmiennościach społecznych i historycznych tamtego regionu meto­dy i techniki manipulacyjne stosowane przez autokratów wydają się odwieczne i uniwersalne (polaryzacja społeczeństwa, nieustanna mo­bilizacja do walki z wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi, zwłaszcza rozmaicie definiowanymi elitami, kombinacja przywilejów i represji, te same retoryczne kompozyty - religia, naród, dobro ludu, honor, wiel­kość). Doświadczenie Ameryki Południowej wskazuje, że dobrze zain­stalowane autorytarne reżimy mogą trwać po kilkanaście lat i zwykle upadają dopiero w warunkach głębokiego kryzysu lub po śmierci cha­ryzmatycznego caudillo. I wreszcie, uczy też, że każdy epizod rządów niedemokratycznych powoduje polityczne i gospodarcze konwulsje, które cofają w rozwoju państwa i społeczeństwa na wiele lat, na ogół na pokolenie.

Nie, na pewno nie jesteśmy skazani na taki scenariusz. Tu jednak wciąż jest inna historia, inny kontekst. Zresztą w tym paskudnym politycznie i klimatycznie tygodniu dostarczamy Państwu, wraz z tym numerem POLITYKI, sporą dawkę optymizmu. Proszę przeczytać nasz okładkowy raport z badań„Jakiej Polski chcą Polacy?”. Okazuje się, że pogardzana, wyśmiewana„liberalna demokracja” jest w Polakach nadspodziewanie mocno zakorzeniona, a PiS bynajmniej nie sprawuje jeszcze w Polsce rządu dusz. Mamy - cała polityczna, etyczna, estetyczna, mentalna opozycja wobec PiS - rok do pierw­szej wielkiej bitwy o władzę w samorządach i dwa lata do wyborów sejmowych. Jeśli PiS nie pójdzie na jawną awanturę z odwołaniem, skrajnym zmanipulowaniem lub jednostronnym ogłoszeniem wyni­ków wyborów, wciąż może przegrać. Ale raczej tylko teraz. Jeśli wygra, będziemy tu mieli jeszcze więcej „demokracji'; „pluralizmu” „dobrobytu” i „wolności”
Jerzy Baczyński

Historia w więzieniu

Ustawa o jawności życia publicznego przewi­duje wprowadzenie sy­gnalistów, którzy będą informować o korupcji - prawdziwej lub domniemanej - w zakładach pracy. Nie można wykluczyć, że sygnalista będzie miał pokusę złożenia donosu na zamówienie, będzie reagował na to, czego oczekuje „góra” albo że ktoś mu podpadnie. Jak się chce psa uderzyć... Świadczy o tym przypadek prof. Paw­ła Machcewicza, byłego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
   Gdyby profesor był posłuszny i wyrobiony politycz­nie, to od początku szykowałby wystawę w duchu Polski niezłomnej (wszak prezydent Duda zapewniał, że jest niezłomny), nieskazitelnej, niepokonanej, niewinnej, bohaterskiej i tak dalej, w duchu obowiązującej polityki historycznej, która zawsze obsadza nas w roli ofiar, broń Boże sprawców. Dobrze to czuje pani Maria Szonert-Binienda, zamieszkała w USA, która pisze w „Sieciach Prawdy”, że to właśnie my, Polacy, jesteśmy „najwięk­szymi ofiarami niemieckiego faszyzmu i sowieckiego komunizmu”. Niestety, ubolewa autorka, przemilczanie doznanych krzywd stało się już naszą cechą narodową. Milczymy z wyrachowania, z powodu dbałości o przy­szłość, o nasze bezpieczeństwo. W ten sposób Polacy - zdaniem pani zamieszkałej bezpiecznie za oceanem - zostali wtrąceni „w przepaść nicości moralnej tak, aby się już nigdy z tej przepaści nie wydostali”.
   Ledwo pod muzeum podłożono kamień węgielny, pre­zes Kaczyński z góry ostrzegał przez budowaniem instytu­cji antypolskiej (inicjatywa była Tuska, więc polska być nie mogła). Prof. Machcewicz nie wziął sobie tych ostrzeżeń do serca, zamarzyło mu się muzeum światowe, a nie pro­wincjonalne, więc nowa władza, duet PP. Gliński-Sellin, powołała swoich recenzentów, którzy zgodnie z oczekiwa­niami stwierdzili, że wystawa za mało uwzględnia polski punkt widzenia, za mało eksponowane są straty Kościoła, że tego nie ma, tamta jest za słabo widoczna itd. Mimo że chór wybitnych historyków z najlepszych uczelni świa­towych wychwalał muzeum pod niebiosa, zdaniem wy­działu ideologicznego KC Partii muzeum wymaga zmian, zwłaszcza zmiany dyrektora. Machcewicz został zdjęty, tak jak zdjęci zostali generałowie (około 30), ambasadorowie (62 w ciągu dwóch lat), sędziowie, dyrektorzy Instytutów Książki, Adama Mickiewicza, Sztuki Filmowej - ktokolwiek zrobił coś dobrego, coś godnego uwagi, ten został wyrzu­cony, a na jego miejsce przyszedł człowiek zaufany. TKM pędzi przez Polskę z szybkością pendolino.
   Mieściłoby się to jeszcze w kategoriach głupoty, gdyby nie fakt, że do drzwi Machcewicza zapukało CBA. To już nie jest głupota - to świństwo. Bo nawet jeśli służby szykują coś lub uważają, że mają coś na Machcewicza, to na miłość boską - nie teraz! Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że państwo polskie szuka kija na niezłomnego profesora, żeby go do końca zdyskredytować. Przerobić historyka na kryminalistę. Machcewicz będzie miał dla kogo wygłaszać pogadanki z historii Polski, najlepiej w najnowocześniejszym więzieniu.
   Właśnie poseł ziemi opolskiej, wiceminister Patryk Jaki, chwalił się, że w okolicach Brzegu Opol­skiego Polska zbuduje największe i najbardziej nowoczesne więzienie w Europie. Jest to bez wątpienia inwestycja celowa, gdyż w zakładach karnych panuje przeludnienie. Znajdzie się tam na pewno nie tylko okazała kaplica, ale i sala wy­kładowa. Przypomina mi to, jak około 20 lat temu, kiedy byłem ambasadorem w Chile, wizytę złożył wicepremier i minister spraw wewnętrznych Janusz Tomaszewski (AWS), ówczesny Błaszczak. Dosłownie kilka dni przed przyjazdem ministra w Chile otwarto „najnowocze­śniejsze więzienie w Ameryce Łacińskiej”, nic dziwnego, że gospodarze chcieli się pochwalić. Faktycznie, zwie­dzając nowoczesny obiekt, można było sądzić, że oglą­damy jakieś SPA - ośrodek rekreacyjno-edukacyjny, wszystko to sterowane komputerowo i obserwowane przez setki kamer. Centrum dowodzenia przypominało wieżę kontrolną lotniska w Chicago. Żaden więzień nie mógł się nawet podrapać bez wiedzy dyżurnego oficera. Ciepło, widno, bezpiecznie - chętnie bym tam został na dłużej i umacniał współpracę najlepszych więzień, ale służba nie drużba. Odjechaliśmy pod wrażeniem, ale niedaleko, bowiem zaledwie kilka dni po otwarciu powiodła się pierwsza ucieczka z wzorowego więzienia.

Donosicielstwo, intryganctwo, nieufność, surowa dyscyplina (dyscyplinowanie sędziów i innych za­wodów prawniczych) - to wszystko cechy obecnego reżimu. W Sądzie Najwyższym ma powstać izba dys­cyplinująca sędziów, adwokatów, radców i prokura­torów - na pewno największa w Europie. Dotychczas naszą specjalnością były izby wytrzeźwień, teraz będą izby dyscyplinujące.
    „Wracam właśnie z rady nauczycielskiej, na której dowiedziałem się, że wkrótce do placówek oświato­wych zostaną wprowadzeni tzw. sygnaliści, którzy mają na celu sprawdzanie, czy nauczyciele wypełniają swoje obowiązki »moralnie« i »bez zewnętrznych wpływów« czytamy na Facebooku. - Pani wprost nam powiedzia­ła, że niektórzy nauczyciele w rozmowach z rodzicami podważają dobre imię Ministerstwa Edukacji (szczegól­nie po ostatnich reformach). Zadaniem sygnalisty jest być wtedy na miejscu, by »pouczyć« niesfornego belfra i służyć »pomocą« rodzicom, którzy chcą się zapoznać z reformą oświaty. Nauczyciele i rodzice będą zobowią­zani w razie zauważenia »niemoralnego« zachowania innego nauczyciela do poinformowania dyrektora pla­cówki albo sygnalisty”.
   Załóżmy, że jakiś nauczyciel zechce dzieciom wpajać niechęć do wojen, będzie utrzymywał, że wojna to najgorsze nieszczęście, śmierć, cierpienie i zniszczenie. Na to odezwie się jakiś sygnalista, jeden z recenzentów Muzeum II Wojny, i zapyta: - A męstwo? Dzielność? Patriotyzm? Braterstwo? Solidarność? Czyż wojna nie jest kolebką tych cnót? Sygnalista nie przepuści.
Daniel Passent

Goń go do dziury

Sytuacja w ringu jest nastę­pująca: prezydent w na­rożniku kurczowo trzy­ma się lin, by nie upaść.
Można zatem powiedzieć, że obie ręce ma zajęte. Przed nim stoją dwaj, którzy go leją - z lewej pan Zbyszek, a z prawej pan Anto­ni. O, prezydent właśnie zrobił unik! Widzi to sędzia ringowy siedzący w wygodnym fotelu, bo boli go nóż­ka. Ostro łaje reprezentanta, że uniki to szyderstwo z dumy narodowej niegodne prawdziwego Polaka.
- Taki zawodnik może być dożywotnio zdyskwalifi­kowany - przestrzega arbiter. Prezydent na to: - Pa­nie sędzio, przecież ja od tego zacząłem, że w służbie ojczyzny zszargałem konstytucję. To ja nadżarłem trzecią władzę, ułaskawiając ministra, który nie miał prawomocnego wyroku.
   - Antek, goń go do dziury! - krzyknął ktoś z tłumu zgromadzonego wokół ringu. Przez liny zaczął się przedzierać naczelny „Gazety Polskiej”. Zgrzytając zębami, syczał: - Nie ma pan szans na reelekcję. Nie będę na pana głosował, nawet jeśli miałby wygrać Do­nald Tusk. Z wielkiego fotela wychynął czubek głowy sędziego: - Zostawcie go w spokoju, chcę sprawdzić, czy mi jeszcze raz coś zawetuje. Pan Zbyszek się skrzywił, ale posłusznie opuścił ręce. Patrząc w oczy prezydentowi, przekazał mu wiadomość: - Nie bę­dziesz mi tu podstawiał nogi, gwałcąc demokrację, bo tylko ja mam do tego moralne prawo. A fotel za­skrzypiał: - I sprawiedliwość.
   Błysk fleszy otoczył na chwilę parę siedzącą w pierwszym rzędzie. To Zofia Romaszewska, więziona w PRL za działalność opozycyjną, i poseł PiS Sta­nisław Piotrowicz, pezetpeerowski prokurator oskar­żający oponentów ówczesnej władzy, uścisnęli sobie ręce. - Powiem prezydentowi, że jest dobrze. Chapeau bas, myślałam, że będzie gorzej - skomentowała do­radczyni głowy państwa przyjęcie przez komisję sej­mową ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym w wersji PiS. A prościej mówiąc - zupełne zgruchotanie aparatu
sprawiedliwości przez cynicz­nych polityków. Fotel tylko ra­dośnie jęczał sprężynami.

Ale naprawdę radośnie było w tzw. toruńskiej alejce, czyli głównej drodze prowadzącej z geotermalnych odwiertów na ring. Tu właśnie fetowała 26 lat obec­ności w eterze wielka grupa rodziny Radia Maryja. Wiła się niczym uroczysty soliter, składając hołd skromnemu zakonnikowi. Każdemu, kto wręczył ko­pertę, wdzięczny gospodarz ofiarowywał w zamian imienną przepustkę do nieba. Rozkoszą było patrzeć na już zbawionych. Na pierwszym miejscu - prof. Jan Szyszko, anioł stróż polskiej fauny i flory, który podarł na strzępy rodowód Puszczy Białowieskiej, uznając, że nie jest to dziedzictwo przyrodnicze, tylko dzie­ło rąk ludzkich. Teraz drze kolejne metryki: Puszczy Bukowej pod Szczecinem i Karpackiej na pogórzu. Na miejscu drugim - anioł stróż porządku publicz­nego Mariusz Błaszczak. Zawsze z żelazkiem w ręku, bo właśnie skończył prasowanie garnituru. Każdego wieczoru zapisuje sobie na kartce: „Ważne! Wyjaśnić sprawę Igora Stachowiaka”, ale następnego dnia kart­ka mu ginie. W sumie zginęło ich już 520. Za to co mie­siąc minister jest obecny na Krakowskim Przedmie­ściu, by sprawdzić, czy wszyscy funkcjonariusze przyszli pod płot. Trzecie miejsce zajęli ex aequo pan Zbyszek i pan Antoni, ale o nich już pisałem.
   W naszej polskiej hali widowiskowo-sportowej sy­tuacja w ringu się nie zmienia. Fotel wciąż stoi w cen­trum kwadratu, a wspomniany na początku naroż­nik jest bacznie obserwowany. Halę zamiata się dość często, ale nieporządnie, więc pośrodku rośnie góra śmieci, połamanych krzeseł i życiorysów. To zaczyn wyspy wolności i tolerancji, którą kiedyś otoczy się kolczastym różańcem. Żadna mysz się stąd nie wy­ślizgnie i żadna myśl się tu nie dostanie.
Stanisław Tym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz