sobota, 2 grudnia 2017

Geny i historia,Ja bym takich gnoi, Duda - koniec złudzeń, Mentalność służebna, Gest Belki, gest Kozakiewicza, Bez trybu,Przemówienie do narodu i Wędrujący ośrodek władzy



Geny i historia

Długi dystans pokonał Donald Tusk. Od „to tylko PiS” 16 miesięcy temu do „alarm!” i sugestii, że je­śli polityka PiS nie jest sterowana przez Kreml, to w swej istocie jest prokremlowska.
   Z drugiej strony to ten sam dystans, który przebyły mi­liony Polaków Najpierw poczucie, że ta władza to tylko epi­zod. Że to niemożliwe, by o naszym życiu długo decydowała ta grupa dziwacznych postaci. A potem poczucie bezsilno­ści i zimna konstatacja, że to jednak nie „Ucho prezesa”, że wszystko dzieje się naprawdę, że to nie żaden epizod, ale po­tencjalnie narodowe samobójstwo.
   Co o tym wszystkim będą czytać w podręcznikach historii nasze wnuki i prawnuki? Przecież nawet reforma Zalewskiej nie zafunduje całemu narodowi lobotomii, więc nie będą czytać o ludziach wybitnych i mężach stanu, którzy po dzie­sięcioleciach smuty wprowadzili Polskę na szerokie wody. Przeczytają raczej o jakiejś makabresce i o tym, jak grupa dziwaków, miernot i szaleńców, postaci mrocznych i kaba­retowych, odwróciła losy Polski i zaprzepaściła wielką naro­dową szansę.
   Co przeczytają o polityku, który roił sobie, że jest Piłsud­skim? Nawet ci z jego otoczenia wiedzieli, że nikim takim nie jest - wciąż jednak na każde jego skinienie robili rzeczy pod­łe i pozwolili mu całkowicie zawładnąć prawie 40-milionowym narodem, który potraktował jak króliki doświadczalne w klatce na własnym podwórku.
   A co o tym wszystkim powiedzą tym wnukom i prawnu­kom mama, tata i nauczyciel historii? Powiedzą, że straszne błędy mniej więcej w tym samym czasie popełniali Amery­kanie czy Brytyjczycy, bo coś takiego było w powietrzu - ja­kiś wirus krążył straszny, że odbijało całym narodom. Będą się jednak musieli zmierzyć z pytaniem - dlaczego my, Po­lacy? Przecież nie było okupantów, zaborców, Sowietów, nazistów, nic takiego, byliśmy sami ze sobą. I może w tym ostatnim odnajdą przyczynę.
   Metafory bywają ryzykowne. Porównania też. Szczególnie historyczne. A już zestawienia z latami 30. są niebezpiecz­ne wyjątkowo. Nie mamy pod ręką Stalina, Franco, Hitlera i Mussoliniego, w innym miejscu jest światowa gospodarka, inne są sieci zależności, kosmicznie inna jest technologia. Ale jedno podobieństwo jest uderzające. Wciąż nieposkro­miony, krążący po obu stronach Wielkiej Wody wirus, który potrafi zatrząsnąć życiem narodów i budzi uzasadniony nie­pokój setek milionów ludzi.
   Spójrzmy na Zachód. Oto Niemcy - jeszcze przed chwi­lą będące fundamentem stabilności w Europie - popadają w niespodziewany polityczny chaos. Coraz więcej partii, te - największe tracą poparcie, pozycja kanclerz kreowanej na liderkę wolnego świata szybko słabnie, na horyzoncie nowe wybory i niepewność. Nie, to oczywiście wciąż nie Weimar, ale to już nie Niemcy sprzed kilku miesięcy.
   Spójrzmy na Wschód. Trzeciorzędny kiedyś oficer KGB okazuje się bardziej skuteczny w destabilizowaniu świata niż Stalin. Stoi na czele państwa, które jest całkowicie nie­zdolne do modernizacji, ale okazuje się zdolne do zachwia­nia zachodnimi demokracjami, całym Zachodem. I to przy pomocy chyba największego wynalazku technologicznego od czasu koła. Niewykluczone zresztą, że były agent innego agenta zainstalował - uwaga! - w Białym Domu!!! O czymś takim Stalin i NKWD nawet nie marzyli.
   Gdzie w tym wszystkim jest Polska? Jaką historię piszemy my sami? Jaki obraz samych siebie teraz malujemy? Histo­rię ludu, który twardo i z determinacją maszerując, chciał się ukryć w cieniu drzew i na chwilę zgubił drogę? Który może poszedł za daleko w autokorekcie, pozwalającej podciągnąć tabory, które zostały z tyłu?
   Ale może to coś zupełnie innego - historia wpadania w tę samą pułapkę natury, przyzwyczajeń i dziedzictwa. Historia krępujących naród genetycznych więzów, które sprawiają, że choćby koniunktura była tak dobra jak nigdy, choćby okoliczności i szczęście sprzyjały, choćby-co więcej - na drodze do nowego, lepszego naród nieraz sobie i innym udowadniał, że można, że potrafi, że „yes we can”, to za chwilę znowu jest jak zawsze. Znowu porażka, a może klęska. Znowu jest stra­cona szansa i stracone pokolenia.
   Jest więc wariant o niebo gorszy niż „to tylko PiS”, a na­wet o wiele gorszy niż „to wszystko PiS”. To wariant: „to nie żaden PiS, to tylko my” - pozostawieni sami sobie, niezdol­ni do uniesienia odpowiedzialności i szansy, niezdolni przede wszystkim do uniesienia błogosławionej, dobrej normalności.
   Ale to jeszcze nie czas na ukłon przed fatalizmem. To, jaki wariant historii napiszemy, wciąż zależy od nas. W ostatnich kilkuset latach naprawdę żadne pokolenie Polaków nie mia­ło tego komfortu. I tej odpowiedzialności. Tym razem alibi nie będzie. Żadnego. Tak - alarm!!!
Tomasz Lis

Ja bym takich gnoi

Przetrząsałem kartony spakowane jeszcze w la­tach 90. i trafiłem na wyblakły egzemplarz wy­danego na początku 1989 roku w podziemiu „Kuriera Akademickiego” - pisma nielegalnego wów­czas Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Spojrzałem na pierwszą stronę i doceniłem ironię losu, widząc nazwi­ska dwóch osób wymienionych jako „naziemne” kontak­ty do redakcji. Pierwszym był wasz ulubiony felietonista. Drugim - Piotr Skwieciński, dzisiaj wicenaczelny „Sieci Prawdy” braci Karnowskich.
   W tym numerze, który składaliśmy w piwnicy domu moich rodziców, wydrukowaliśmy dwa (spośród wie­lu otrzymanych) anonimy, jakie przyszły na Uniwersytet Warszawski. Były reakcją na wyemitowane w TVP spot­kanie ówczesnego sekretarza KC PZPR Leszka Millera ze studentami UW, na którym licznie stawiliśmy się my - młodzi działacze NZS. I pyskowaliśmy, w tym Skwiet i ja.
   A co pisali anonimowi autorzy? Pisownia oryginalna: „Jeżeli wy nazywacie się studentami, to politowania je­steście godni, w moim odczuciu to jest zgraja chołoty. (...) Wy łobuzy, bo tak tylko was można nazwać, (...) pracuje­my na was, a wy jakimi samochodami jeździcie, w jakich kożuchach itp itd (...). Domagamy się pozamykać uczelnie, uczelnie chołoty a przyjmować ludzi, którzy chcą się uczyć. Co wam się milicjant nie podoba, potrzebna na was pała. Wszyscy są oburzeni waszym chuligaństwem. Wy łobuzy”.
   I drugi: „Student Meller, obejrzałem dzisiaj w TVP spot­kanie Studentów Uniwersytetu Warszawskiego z Sekreta­rzem Leszkiem Millerem i Ciebie gnoju i Tobie podobnych. (...) Wasze argumenty to bumelowanie, wiecowanie, trans­parenty, kamienie i inne akcesoria - niegodne studentów PRL. Wy gnoje! (...) Czego wy gnoje chcecie? Wolności? Ja­kiej? Żebyście mogli robić co chcecie i żeby manna leciała z nieba? (...) Robicie burdel! Chcecie NZS? No ja dzięku­ję za taki »niezależny związek studentów« co to tylko chce burzyć, siać niepokój i pyskować! (...) Ja bym takich gnoi jak Ty powyrzucał z uczelni państwowej. Jedź na Zachód i tam płać za studia, zobaczysz czy tam pozwolą Ci tak roz­rabiać gnoju! (...) Pokazujecie swoim zachowaniem tylko zło, warcholstwo i ciemnotę, terroryzm polityczny i głu­potę! (...) I nie występujcie w imieniu społeczeństwa, bo społeczeństwo takich warchołów nigdy nie zaakceptuje!”.
   Wracamy do 2017 roku. W niedawnym wywiadzie o narastających w Polsce tendencjach autorytarnych specjalizująca się w psychologii społecznej i politycznej prof. Krystyna Skarżyńska przytaczała dane: „15 proc. do­rosłych Polaków uznało za dopuszczalne, by władza »nazywała zdrajcami i złodziejami obywateli, którzy legalnie protestują przeciwko decyzjom władzy«, 15 proc. - by »używała policji lub wojska dla spacyfikowania legalnych manifestacji«, 14 proc. - by »usuwała z kierowniczych sta­nowisk w państwowych instytucjach osoby myślące ina­czej niż władza«. Gdy pytano ogólnie o zgodę na przejawy łamania zasad demokracji, aprobata dla nich była nie­co wyższa. Starsi i lepiej wykształceni byli mniej skłonni do popierania autorytarnych działań władzy niż młodsi i gorzej wykształceni. (...) Aż 74 proc. zgadzało się zdecy­dowanie i raczej się zgadzało, że »to, czego najbardziej po­trzebuje nasz kraj zamiast praw obywatelskich, to solidna dawka prawdziwego prawa i porządku«”.
   Zajrzałem do komentarzy pod relacjami o protestach opozycji. Parę przykładów. Pisownia - tradycyjnie - ory­ginalna: „Min. Błaszczak - proszę pałować te szemrane to­warzystwo podszywające się pod obywateli RP, którzy to szukają tylko zadym by zaistnieć w mediach!”. „Trzeba was traktować nie jako obywateli tego kraju a jak emigrantów.
Mam nadzieję że policja w Polsce nie będzie się z wami pieścić jak ta niemiecka z lewactwem w Hamburgu”. „Za mordę całe to towarzystwo Frasyniuków itp! Koniec byd­ła w Polsce! Ja chce spokoju! PIS idzie w pokojowej mie­sięcznicy i wara innym od tego! Nikt nikomu nie broni mieć inne poglądy! Ale nie będzie mi tu banda oszołomów urządzać paniki”. „Władziu, wasze (generałów Solidarno­ści) miejsce jest w kryminale”. „Pis powinien dogadać się z kibicami Legii i dać tym łobywatelom Rozwalania Pol­ski taki łomot by zapamiętali do końca życia”. „Zapakować ich i wysłać na Kaukaz!!!”. „O złoczyńcach szkoda się roz­pisywać ich trzeba pozamykać jak pospolitych śmierdzieli chcących obalić jedyną demokratycznie wybraną władzę, pozłaziło się to z ukrainy i skąd indziej i chcą rozrabiać”. „Chciały blokować. Dobrze, że tych pluskiew nie rozdep­tano. Palcie się wściekłe macice”. „Nie ma się co z nimi ca­ckać! Jak wejdą na teren Parlamentu, pałować, aresztować i do pierdla!”. „Kiedy wreszcie policja zrobi porządek z tą chołotą?”. „Reaktywować ZOMO i po kłopocie”.
   I tak to się nam kołem toczy.
Marcin Meller

Duda - koniec złudzeń

Gdyby brać pod uwagę aktywność prezydenta, jego urzędnikowi ogólny szum wokół Pałacu, wydawać by się mogło, że Andrzej Duda to gracz nad gra­cze, tama dla partii rządzącej, równorzędny partner Jarosława Kaczyńskiego, bicz na Ma­cierewicza, niezłomny obrońca konstytucji, nadzieja „niepisu”. Ale ta marketingowa kon­strukcja, wymyślona przez nowych doradców głowy państwa, zaczyna się sypać. Za dużo się tu nie zgadza, co wyraźnie pokazały choć­by ostatnie wywiady prezydenta.
   Andrzej Duda zawetował sądowe ustawy PiS nie dlatego, że niekonstytucyjna wydała mu się sama, narzucana przez PiS, zasada, że to posłowie mają wybierać sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa. Według prezydenta wszystko jest tu w porządku, wy­starczy tylko, żeby każde ugrupowanie mo­gło mieć swoich sędziów. Próbując w swoim mniemaniu naprawić projekty PiS, Duda jedynie dodatkowo obnażył ich głęboko niekonstytucyjny charakter. W rzeczywistości zaś chodziło (co mówimy od początku) nie tyle o ratowanie systemowego trójpodziału władzy, ile o podział władzy konkretnej: po­między Dudę i Ziobrę.
   Prezydencka doradczyni Zofia Roma­szewska, która tak wzruszająco dla niektó­rych mówiła latem o tym, że źle się jej kojarzy zbyt duża władza prokuratora generalnego, potem w jednym z wywiadów dość bezcere­monialnie pospieszała ministra-prokuratora Ziobrę, twierdząc, że mógłby szybciej wymie­niać prezesów sądów, a się ociąga (ostatnio nadrabia „zaległości”). W końcu prezydent mu to umożliwił, bo jednej z trzech ustaw nie zawetował. Wyrzucanie prezesów sądów
przez prokuratora generalnego w trakcie ich kadencji Zofii Romaszewskiej nie uwiera.

Podobnie w swoim konflikcie z Antonim Macierewiczem prezydent nie spiera się o kształt sił zbrojnych, o sensowność zakupów dla wojska, o politykę kadrową, doktrynę obronną. Znowu chodzi o czysty prestiż.
O jednego generała z własnej kancelarii Duda jest skłonny kruszyć kopie aż do rękojeści, ale już los kilkudziesięciu innych, którzy za Ma­cierewicza musieli odejść z armii, nie zajmuje go za bardzo, żeby nie powiedzieć - w ogóle. Od kiedy zresztą zaczęła krążyć pogłoska (nie wiadomo, na ile prawdziwa) o słabnącej pozycji kontrowersyjnego szefa MON, wyraź­nie wychłodziła się sprawa sądów i teraz już „wszystko jest na dobrej drodze”. Jeśli nawet w sprawie Macierewicza Duda znalazł się, wyjątkowo, po„jasnej stronie mocy”, to mecha­nizm napędzający jego działania na tym polu jest taki sam jak w przypadku konfliktu osądy - personalny.

Prezydent Duda nie uczestniczy w żadnej wielkiej grze o praworządny system; bierze udział w małej gierce wewnątrz obozu władzy. Choć powinien być ostatnim bezpiecznikiem państwa obywatelskiego, stał się jedynie elementem ekipy rządzącej i został w niej ob­sadzony w roli koncesjonowanej opozycji. Jest to zgodne z aktualną strategią PiS, aby zająć całą polityczną przestrzeń. Maksimum nie­zgody na propozycje partii rządzącej to mają być wątpliwości i hamletyzowanie prezydenta Dudy, a „totalne” ekstrema nadają się do obser­wacji policyjnej. Na ten plan wciąż nabierają się nawet ludzie generalnie niechętni PiS.
   Wiele wskazuje na to, że Andrzejowi Dudzie pasuje ten układ: jeśli nikt nie będzie wchodził mu w paradę w sprawach kompe­tencyjnych i personalnych, będzie firmował kolejne pomysły Kaczyńskiego, może czasami przy paru rutynowych grymasach. W lipcu, po wetach, niektórzy sądzili, że Duda walczy o pozycję niezależnego arbitra, że sprzyjając ogólnie tzw. dobrej zmianie, postawi granicę, kiedy władza zbyt się za pędzi. Jednak coraz wyraźniej widać, że sprawa toczyła się jedynie o wymuszenie szacunku (choćby udawanego) wewnątrz własnej grupy. Nie o korygowanie jej, ale o więcej udziałów. Paradoksalnie, wła­śnie dlatego, że Duda wciąż pozostaje w kręgu PiS, powoduje większe zgrzyty w machinie władzy, niż gdyby stanął na zewnątrz i wygła­szał krytykę z czysto demokratycznych pozycji. Wtedy byłby po prostu ogłoszony wrogiem dobrej zmiany. Ale ostatnie perturbacje we­wnątrz władzy to nie tyle zasługa prezydenta, co cecha politycznego stylu Kaczyńskiego, gdzie każdy pojedynczy sprzeciw jest postrze­gany jako zagrożenie dla całości.

Wywiady telewizyjne z prezydentem, szczególnie ten przeprowadzany przez Telewizję Trwam i osobiście o.Tadeusza Rydzy­ka, co wyglądało miejscami na egzaminowanie ucznia przez nauczyciela, ujawniają stan ducha prezydenta Dudy. Widać, jakie czuje ograni­czenia, wie, że nie może się za bardzo wychylić. Dlatego nie jest żadnym bezpiecznikiem dla demokratycznego systemu, nie stał się ostat­nią instancją obywateli, tak istotną przy roz­montowanym (także przez niego) Trybunale Konstytucyjnym. To były lipcowe złudzenia, które przyniosły mu niezasłużone sondażo­we wzrosty.
   Ale przede wszystkim brakuje Dudzie niezależnego, „prezydenckiego”- z góry i pew­nego dystansu - spojrzenia na sprawy kraju. Przecież prezydent też musi słyszeć opinie eks­pertów od prawa, wojska, przyrody, ochrony zdrowia, edukacji i wielu innych dziedzin. Nie każdy z nich jest członkiem„totalnej opozycji”. Duda wie doskonale, co się dzieje z pozycją Polski w Unii Europejskiej, z prestiżem natow­skiego państwa, z kuriozalną, prowadzącą do osamotnienia państwa, polityką zagranicz­ną. Jeżeli zgadza się na to (a nie słychać, aby się nie zgadzał), to znaczy, że mentalnie nie jest w stanie wychynąć poza horyzont swojej ideologicznej formacji. Jeżeli się nie zgadza, a mimo wszystko nie protestuje, znaczy, że na­wet w tak ważnych dla kraju kwestiach nie jest skłonny poświęcić swoich udziałów w obozie władzy. W obu przypadkach sytuacja jest głęboko niepokojąca. Ale może z tego płynąć chociaż jeden pożytek: Duda przestanie wresz­cie być postrzegany jako nadzieja „niepisu”.
I ci, którzy kiedyś w prezydenta, jako przynaj­mniej arbitra, uwierzyli, zaczną rozglądać się za prawdziwą opozycją.
Mariusz Janicki

Mentalność służebna

W tym tygodniu sejmowa komisja sprawiedliwości pod przewodem Stanisława Piotrowicza rozpo­czyna prace nad prezydenckimi projektami reformy Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego. Jak powiedział poseł Piotro­wicz, prezentując projekty w Sejmie, „chodzi o to, żeby doszło do przemiany jakościowej sędziów, którzy będą ludźmi o mentalności służebnej wobec państwa i narodu”. Jak za­uważył (na Facebooku) prezes Izby Karnej SN sędzia Stanisław Zabłocki, „służebni wobec państwa”- to byli sędziowie w PRL. Konkret­nie mieli być służebni wobec władzy PZPR. Część miała nawet partyjne legitymacje (w projekcie konstytucji PiS z 2010 r. sędziom nie zakazuje się przynależności do partii). Postulat „służebności wobec narodu” też jest znamienny. Co bowiem, jeśli przed polskim sądem swoich praw zechce dochodzić cu­dzoziemiec albo„nie-Polak” (wedle nomenklatury „prawdziwych Polaków”)? Wobec kogo, czego„służebny” będzie sąd? Do tej pory jego misją była służebność wobec pra­wa i sprawiedliwości (małymi literami).
   A czymże dla Prawa i Sprawiedliwości (dużymi literami) jest„naród”? Dwa tygodnie wcześniej prezydencki doradca prof. An­drzej Zybertowicz podczas zorganizowanej w Gdańsku debaty w ramach „Areny Idei” ograniczył pojęcie narodu do„patriotów”. Zdefiniował „minimum patriotyczne”
(to, m.in., docenianie historycznej roli Kościo­ła katolickiego). I stwierdził, że ci, którzy nie spełniają jednego warunku tego„minimum”, „wykluczają się z narodu”.

Nowe sądy mają - według PiS - służyć władzy i patriotom. Żeby to osiągnąć, trzeba rozpędzić dzisiejszych sędziów, człon­ków KRS i sędziów Sądu Najwyższego. Pro­jekty pisowskie robiły to po swojemu, prezy­denckie - po swojemu. Różnica jak między dżumą a cholerą. Chociaż projekt prezydenc­ki w pakiecie zawiera bonus: partia rządząca będzie mogła - za pomocą posłusznej sobie KRS - dobrać sędziów do nowej Izby SN:
Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Pu­blicznych. Owa izba zdecyduje o ważności wyborów, finansach partii politycznych, a także będzie mogła kasować prawomocne wyroki (na 20 lat wstecz) wobec osób wska­zanych m.in. przez posłów PiS (zapewne sprawdzanych przedtem za pomocą „te­stu Zybertowicza”?).
   Teraz projekt jest w komisji posła Pio­trowicza. To samo w sobie jest symboliczne, zważywszy na działalność posła w czasach PRL. Podobnym symbolem jest też obraz demiurga „dobrej zmiany” Jarosława Ka­czyńskiego, demonstracyjnie studiującego „Atlas kotów” podczas obrad nad projekta­mi o SN, KRS i Kodeksem Wyborczym. Prze­kaz jest jasny: władza PiS może wszystko, a społeczeństwo może się tylko przyglądać.
   Poseł Piotrowicz nie zdradził, jakie PiS przygotował poprawki do prezydenckich projektów. Ani czy są uzgodnione z prezy­dentem. Prawdopodobnie nie. Rozpoczę­cie prac nad nimi ma być formą nacisku na prezydenta, by prędzej uległ. Zresztą możliwe, że prezydentowi w ogóle nie cho­dzi o KRS i SN, a weta do tych ustaw były li tylko walką o wzmocnienie jego pozycji politycznej. Już otrzymał od Jarosława Ka­czyńskiego ofertę, że w zamian za akcepta­cję pisowskich warunków dostanie wpływ na MSZ i reprezentowanie polskiego rządu za granicą.

Nie jest wykluczone, że dostanie też gło­wę Antoniego Macierewicza. Szef MON tak urósł w siłę, że stał się dla prezesa PiS groźny. W dodatku nie znalazł dowodów na spisek smoleński, czym skompromito­wał mit, wokół którego PiS przez ostatnie siedem lat organizował wyznawców. Jest okazja, by Antoniego Macierewicza utrącić w ramach rekonstrukcji rządu. Szczególnie gdyby Jarosław Kaczyński rzeczywiście miał tym rządem pokierować.
   Minister Macierewicz coś może prze­czuwa, bo MON wycofał złożone u prezy­denta wnioski o nominacje generalskie, jak głosi komunikat MON „w trosce o dobro Sił Zbrojnych RP i harmonijne współdzia­łanie organów konstytucyjnych w zakresie obronności”. Zobaczymy, czy mu to pomoże.
Dopóki toczy się spór prezydenta z prezesem, KRS i SN jakoś trwają, ale jeśli panowie się dogadają (na jakich warunkach - to dla wymiaru sprawiedliwości jest bez znaczenia), dni tych instytucji w konstytu­cyjnym kształcie będą policzone. I otwiera się droga do zarysowanej przez posła Piotro­wicza przebudowy wymiaru sprawiedliwo­ści na służebny wobec„państwa i narodu”.

Część społeczeństwa (niekoniecznie aspirującego do miana patriotów z defi­nicji prof. Zybertowicza) protestowała pod Sejmem w czasie obrad nad prezydenckimi projektami. A dzień później poszła pod Pa­łac Prezydencki i sądy w ponad stu miastach i miejscowościach pod hasłem: „Wolne sądy, wolne wybory, wolna Polska”. Ci „obywa­tele gorszego sortu” przyszli na wezwanie 28 organizacji pozarządowych, w tym Akcji Demokracja - organizatora wielkich lipco­wych protestów.
   Protesty nie były aż tak liczne, jak latem. Ani jak marsze KOD sprzed blisko dwóch lat. Ale były. A zatem opór społeczny trwa mimo przemocy prawnej i fizycznej stosowanej przez władzę. Całkiem spora część społe­czeństwa pozostaje odporna na odwrócony język PiS, którym ta partia usiłuje przewartościować i zniekształcić takie pojęcia, jak wolność, prawo czy demokracja.
Te demonstracje nie zatrzymają PiS. Ale na razie chodzi o przechowanie wartości. Temu służyć ma też działające od ponie­działku „Archiwum Osiatyńskiego” . Coraz wyraźniej widać, że obok Polski władzy powstaje Polska obywatelska.
Ewa Siedlecka

Gest Belki, gest Kozakiewicza

Czy mamy kwitować to, co „dobra zmiana” robi dobrego, czy też z powodu zasadniczej do niej awersji - odrzucać wszystko, co jest made by PiS? Moim zdaniem, chociaż „dobra zmiana” jest odrażająca (a jest), to trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, żeby nie tracić wiarygodności. Nawet jeśli prezes ma ludzi w głębokiej pogardzie i bez żadnego trybu w Sejmie krzyczy lub ogląda atlas kotów, podczas gdy jego minister stara się jak może na mównicy.
   Kiedy kilka dni temu profesor Marek Belka w progra­mie Moniki Olejnik chwalił Mateusza Morawieckiego, mówiąc, że ten ma „imponujące” wyniki, poczułem się uspokojony, że (w odróżnieniu od dyplomacji, wojska czy sądownictwa) gospodarki jeszcze nie rozwalili. Nie je­stem zwolennikiem zasady „im gorzej dla Polski, tym le­piej dla opozycji”. Podobało mi się, że wybitny ekonomi­sta i człowiek lewicy potrafi wznieść się ponad podziały powiedzieć dobre słowo o kimś z całkiem innej parafii.
   Poglądy polityczne Mateusza Morawieckiego są mi obce, tym bardziej że jest on za zburzeniem Pałacu Kultury, ale jeżeli chodzi o gospodarkę, to wierzę Bel­ce. W stosunku do „dobrej zmiany” potrzebny jest za­równo gest Kozakiewicza (znacznie częściej), jak i gest Belki. Niestety, kilka dni później w tej samej TVN24 inny wybitny ekonomista prof. Balcerowicz nie zostawił na „dobrej zmianie” suchej nitki, dając do zrozumienia, że to wszystko deficyt i prototyp. Zostałem zdezorien­towany. Kto ma rację - Belka czy Balcerowicz? Kimże ja jestem - że powtórzę za papieżem Franciszkiem - żeby oceniać takie autorytety? Mogę tylko wyciągnąć średnią: nie jest tak dobrze, jak mówi Belka, ani tak źle, jak ostrzega Balcerowicz.
   Niestety, na innych frontach bijemy rekordy wstydu głupoty. Od miesięcy trwają sekretne targi Duda-Kaczyński, podobno w sprawie sposobów niszczenia wy­miaru sprawiedliwości, ale być może również w sprawie Macierewicza. Kto to wie? Nie jesteśmy traktowani nawet jako publiczność, w ogóle nie wpuszczono nas na targ. Może ten bazar, na którym handlują prezydent z preze­sem, jest zgodny z prawem, ale na pewno nie z dobrym obyczajem, z jawnością życia, z przejrzystością. Zapowia­dali, że będą się słuchać Polek i Polaków, a traktują nas jak uczniaków, którzy czekają pod drzwiami pokoju na­uczycielskiego, co też dyrektor i wychowawca zdecydują na radzie pedagogicznej. Jeżeli ważne dla ustroju usta­wy trafiają do Sejmu przebrane za „projekty poselskie”, żeby nie było uprzednich konsultacji i dyskusji, to znaczy, że traktuje się społeczeństwo jak dzieci, które mają prze­strzegać regulaminu uczniowskiego i kropka. Zjednoczo­na Prawica kpi z procesu ustawodawczego, a potem jest oburzona, że Unia Europejska to widzi i potępia.
   Czekając na wywiadówkę, zbieram kwiatki z polskiej łączki. Oto minister Macierewicz, który co tydzień robi nowe odkrycie, byle tylko pozostać w rządzie, tym razem odkrył i ujawnił w „Gazecie Polskiej” „bunt generałów złotego funduszu”. Byli to podobno wyselekcjonowani w czasach Jaruzelskiego młodzi oficerowie, otoczeni specjalną troską, żeby w przyszło­ści - czyli teraz - dowodzić polską armią. Wyprowadziliby nasze siły zbrojne na manowce, gdyby nie - kto? Oczywiście Antoni Maciere­wicz. Udaremnił spisek „złotych generałów” i tym samym znalazł wytłumaczenie, dlaczego najlepszych wyrzucił lub odeszli sami. Złoci generałowie atakują rzekomo Woj­ska Obrony Terytorialnej, podsycają nieufność wobec NATO i USA, podważają celowość budowy kanału że­glugowego na Mierzei Wiślanej. Nawet na „najwyższych szczeblach władzy w Polsce” (chodzi o BBN czy o prezy­denta? - D.P.) istnieje podatność na ich argumentację, a są wśród nich ludzie „niegodni noszenia munduru”. Uprawiają „prostacką propagandę” strachu przed Putinem, gotowi są oddać bez walki tereny na wschód od Wi­sły. „I nikt - poza ministrem obrony narodowej - na to nie reaguje” - dodaje skromnie Macierewicz. Inwencja i fan­tazja tego człowieka są niewyczerpane - bajki o okrętach sprzedanych Rosji za dolara, o cudownych helikopterach - wszystko to świadczy, że minister obrony jest trzecim ze słynnych bajkopisarzy - braci Grimm. To oni odkryli, że dzieci lubią być straszone, lubią się bać.
   Generałowie do pozłoty marnują się poza armią, ale mogą sobie postrzelać na jednej z kilkuset strzelnic, które wznoszone są jak Polska długa i szeroka. Podobno na cze­le każdej strzelnicy ma stać zwolniony z wojska generał. Wychowanie obronne w szkole, strzelanie po pracy, re­konstrukcje zwycięskich bitew w pełnym umundurowa­niu i uzbrojeniu, filmy batalistyczno-dydaktyczne, wysta­wy i przedstawienia - wszystko to przejawy militaryzacji naszego kraju, który co prawda jest członkiem najpotęż­niejszego sojuszu w dziejach ludzkości, ale jednocześnie ogłasza na cały świat, że jeszcze dwa lata temu był bez­bronny. Nic dziwnego - minister obrony i zwierzchnik sił zbrojnych toczą żałosny pojedynek na oczach zdez­orientowanego społeczeństwa, NATO i Kremla. Obce wywiady i dyplomaci mają w Polsce pełne ręce roboty. Agenci wywiadów, w tym amerykańskiego i rosyjskiego, mają obraz chaosu w polskiej armii podany na tacy. Dla nich Polska to złota żyła.

Natomiast polscy dyplomaci głównie się pakują. Mi­nister - poganiany przez prezesa, który strzela z bata z powodu złogów - w ciągu dwóch lat odwołał ponad 60 ambasadorów. Z braku miejsca wymienię tylko pań­stwa, gdzie dokonała się „dobra zmiana”, a których na­zwa zaczyna się na „A” (Albania, Algieria, Argentyna, Ar­menia, Australia, Austria) oraz na „I” (Indie, Indonezja, Irak, Iran, Irlandia, można by jeszcze dopisać Italię...). „Dobra zmiana” idzie przez świat. Na włosku wisi los ministra Waszczykowskiego, którego prezes torturuje i poniża, pozwalając na trwające miesiącami spekulacje na temat jego losu po sławetnej rekonstrukcji. Jak on musi się czuć, gdy każdy jego rozmówca wie, że polski minister od miesięcy siedzi na walizkach? Kaczyński konstruuje swój gabinet dłużej, niż Gaudi budował ka­tedrę w Barcelonie.
Daniel Passent

Bez trybu

Polityka prorodzinna rządu odniosła kolejny sukces. Minister Ziobro odwołał prezes Sądu Okręgowego w Krakowie i jej zastępców. Widocznie zapomniał zwolnić całą trójkę wcześniej, więc zrobił to w ostatniej chwili. W ostatniej, bo 30 listopada (co wywęszył Tomasz Skory z RMF FM) krakowski sąd będzie rozpatrywał skargę apelacyjną w sprawie rodziny pana ministra. Ten proces ciągnie się już 11 lat, zatem najwyższa pora, by zakończył się wygraną państwa Ziobrów. Potrzebni są tylko sędziowie, którzy załatwią to w kilka godzin. Stawiam całą herbatę Chin przeciwko zgniłemu jajku, że wystarczy poprosić o pomoc posła Piotrowicza, a ten bezbłędnie wskaże stupro­centowo pewnych. Oczywiście domagać się sprawiedliwości każdy ma prawo, ale tak zuchwała prywata zdarza się chyba już tylko w bananowych republikach. Dla porządku przypomnę, że na od­wołanie prezesów sądów przez ministra sprawiedliwości pozwa­la niezawetowana w lipcu przez Andrzeja Dudę ustawa o ustroju sądów powszechnych.
   Prokurator generalny Ziobro tyra jak Herkules. Tu stajnię wy­czyści, tam kodeks napisze, prześpi się dwie godzinki, łeb urwie hydrze, a potem 7 mln zł z budżetu minister­stwa tak mądrze rozdzieli, że jest o czym pisać. Pieniądze te zwykle wspierały instytucje od wielu lat pomagające ofiarom przestępstw oraz byłym więźniom. W tym roku dostały je przede wszystkim liczne - i dziwne - organi­zacje katolickie. Choćby dwuosobowa Fundacja Wyrwani z Niewoli, która wypuściła na rynek koszulki z napisa­mi: „W imię Jezusa, zamknij mordę diable” czy „Prosi­łem Boga o anioła, zesłał mi moją żonę”. Wyrwanej nam sumy pieniędzy na wszelki wypadek nie podano, ale cel dotacji jest znany i szeroki - pogadanki dla dzieci i mło­dzieży o zagrożeniu narkotykami. Fundacja wydała nawet książkę, która zaczyna się tak: „Dawno temu żyło sobie dwóch chłopaków. Byli do siebie trochę podobni, mimo że nie znali siebie
mieszkali w zupełnie innym miejscu. Łączyło ich pragnienie bycia wyjątkowym i niepowta­rzalnym. Szukali tego w narkotykach, alkoholu, przemo­cy, pornografii i w innych złudnych przyjemnościach tego świata. Wydawało im się, że są wolni i pełni życia, ale tak naprawdę byli w niewoli i żyli w śmierci. Byli zakuci w kajdany i obwiązani ogromnymi, żelaznymi łańcuchami, które pozostawiały ogromne rany na ich ciałach i duszy”. Z żalem przerywam ten idiotyczny cytat, ale nie dener­wuj się, kochany czytelniku, bo potem chłopcy spotkali Pana Jezusa i wszystko dobrze się skończyło. Panie Ziobro - brawo! Tę ideologiczną szmirę porównałbym z „Historią WKP(b)”, bolszewicką opowieścią o szczęściu ludzkości.
   Ministerstwo Sprawiedliwości zasiliło też finansowo Lux Veritatis o. Rydzyka, fundację, która „wspo­maga Kościół Katolicki w szerzeniu dobrej nowiny”. Wzięli 640 tys. zł, ale nie wiadomo na co. I ta informa­cja musi nam wystarczyć. Nikt prze­cież nie będzie żądał od rodziny Radia Maryja faktur ani rachunków.

Jeszcze jeden przykład korci - pół miliona zgarnęło Stowarzyszenie Twoja Sprawa na opracowanie „konkluzji dotyczących negatywnych skutków, jakie pornografia wy­wiera na dzieci i młodzież”. Związek tej pracy z pomocą byłym więźniom jest chyba oczywisty. OKO.press podało zresztą, że na 36 nagrodzonych finansowo organizacji aż 24 nie wspomina w swoich statutach o przeciwdziałaniu przestępczości czy wsparciu pokrzywdzonych.
   Dziennikarze spytali zatem ministra Ziobrę, czym się kieruje, przyznając dotacje. Odpowiedział: Nie znam do­kładnie trybu, w jakim to się odbywa.
Stanisław Tym

Przemówienie do narodu

Zastanawiam się, co by robili politycy, gdyby nie było internetu ani telewizji. Jak by kon­taktowali się ze społeczeństwem? W jaki sposób pozyskiwaliby autentyczne poparcie wielkich rzesz ludzi?
   Jest takie zdjęcie Roberta Kennedy’ego, senatora ze stanu Nowy Jork, kandydującego w 1968 roku na urząd prezydenta USA: stoi na dachu osobowego samocho­du, wokół tłum mężczyzn i kobiet, dotykają go, on coś mówi, odpowiada na pytania, ma rozwiane bujne włosy. Żadnej wartej miliony dolarów scenografii, technicz­nie bliżej mu do Pawła Kasprzaka protestującego przed Sejmem przeciwko gwałtowi na polskim prawie z uży­ciem co najwyżej szczekaczki niż do wypastowanego Dudy, obwożonego autokarem na wypasione wiece.
   Gdy 10 lat temu mało znany senator ze stanu Illinois wystartował do amerykańskiej prezydentury, chodził od domu do domu, od drzwi do drzwi, pukał, a gdy mu otwierano, mówił: „Cześć, nazywam się Barack Obama, kandyduję na urząd prezydenta USA, czy mogę wam za­brać chwilę? Chciałbym pogadać, powiedzieć, o co mi chodzi, dowiedzieć się, czego oczekujecie”. Wszystko w stylu, który uwiódł miliony Amerykanów. Miał wiel­ki argument: jako społecznik stworzył wiele ośrodków dla trudnej młodzieży, przez lata pomagał ludziom, nie był cwaniaczkiem kandydującym z listy wodza. Inter­net stał się jego wielką zdobyczą nie dzięki wielkim pie­niądzom: większość początkowych grafik, akcji wideo i znakomitych piosenek na jego cześć to były sponta­niczne kreacje fanów, niekiedy sławnych. Sztabowi po­zostawało koordynować ruchy i budować strategie, gdy przeciwnicy wykruszali się jeden po drugim. Obama samym sobą zjednywał tłumy i wzbudzał sympatię jak mało kto.
   Bywając w różnych telewizjach, często mijałem się z polskimi politykami. Czasem było nas kilku, siedzie­liśmy razem w poczekalni, wymienialiśmy zdawkowe uwagi. Ich rozmowy zawsze brzmiały tak: „Gdzie jedziesz potem?”. „Do Polsatu, potem jeszcze do TVP”. „O, to świetnie, do Polsatu zabiorę się z tobą, bo w TVP byłem rano”. Na chwilę przed skoczeniem sobie do gardeł albo tuż po straszliwej młócce, jaką właśnie odbyli, byli jak trupa teatralna udająca się na kolej­ne widowisko. Wtedy zrozumiałem, że telewizja to ich żywioł, jedyna metoda funkcjonowania. Bez tego tra­cą tlen i umierają. Dziś dodatkowo piszą na Twisterze i to uważają za pracę u podstaw. Tak się komunikują z ludem.
   Mam pewną cechę i uwierzcie mi, że jest naturalna. Podczas spotkań z ludźmi, na które bywam zapraszany, zawsze czuję niezręczność, gdy dostaję do ręki mikro­fon. Urządzenie, bez którego nie mógłbym nagrywać muzyki i występować jako artysta, bez którego bym po prostu nigdy nie zaistniał, w trakcie takich spotkań pa­rzy mi ręce. Mam nieodparte wrażenie, że dostaję do ręki narzędzie, które mnie oddziela od ludzi. Gdy pytam przez głośniki: „Co chcecie wiedzieć?” - odpowiada mi cisza. Tak działa władza mikrofonu. Zawsze pytam naj­pierw, czy mnie słychać bez niego, bo jeśli tak, to wolę bez. Chętnie też schodzę z podestu i siadam wśród nich - wtedy rozmawia się najlepiej.
   Polskich polityków ten problem nie dotyczy. Nie zna­ją innej formy zjednywania ludzi niż przemawianie do kamer. Nie stają na ulicy, jak Kennedy, nie pukają do ob­cych drzwi, jak Obama. Nie mówią ludziom w oczy z bli­ska, co już zrobili i co chcą robić dalej - mówią, co inni zrobili źle, i obiecują, że zmienią świat, jak na nich za­głosujesz. Nie słuchają. Las mikrofonów przed nosem - to jest ich naturalne środowisko. Nie rozmawiają, wy­głaszają oświadczenia, które fruną hen, hen, ponad na­rodem. Wskakują na scenę podczas wieców, nawet jeśli to nie jest ich wiec, i pchają się w kolejce do mikrofonu. Gdy się dorwą - nie mogą przestać mówić. Jakby dzię­ki temu stawali się bardziej kochani. A jest odwrotnie - oddalają się od ludzi w kosmos, niczym Clooney od kapsuły w filmie „Grawitacja”. I najważniejsze: nie za­uważają, że nie mają tłumów oddanych wielbicieli.
   W internecie grasują miliony aktywistów, którzy nie ruszają tyłka z domów. Walczą z bezprawiem PiS, py­tając: „Dlaczego nikt nie walczy?!”. Schetyna obiecy­wał im „Marsz miliona” i szybko zorientował się, że na jego apel nikt nie przyjdzie. Petru ogłosił: „KOD czeka na nasz sygnał!” - nie powiedział „tłumy naszych zwo­lenników czekają”, bo ich po prostu nie ma. Arłukowicz woła ze studia: „Ludzie, obudźcie się!”. Nie mówi tego z drabinki na ulicy, jak człowiek, którego i on, i ja mamy dość.
Zbigniew Hołdys

Wędrujący ośrodek władzy

Uchwalenie przez Sejm ustaw sądowniczych będzie można uznać za domknięcie nowego systemu w Polsce. Jaki system domyka Jarosław Kaczyński?

Prezydent Duda nie doznał „łaski stanu” i nie podjął z dużym opóźnieniem roli, jaką wyznaczyła mu konstytucja. Nie przeobraził się w jej obrońcę, chociaż - być może - okaże się cał­kiem zręcznym i twardym graczem w walce o poszerzenie swych wpływów w obozie władzy. Z jakim systemem będziemy mieć do czynienia po złamaniu niezależności władzy sądowniczej i podporządkowaniu jej władzy politycznej? Ja używam określeń „system autorytarny” lub „demokracja fasadowa”, ale może rację ma Karol Modzelewski, że mówić trzeba dobitnej. Twierdzi, że w Polsce powstaje państwo policyjne.
   Takie państwo nie musi wcale uruchamiać całego swe­go instrumentarium. Może posługiwać się nim wybiórczo oszczędnie, ale wystarczy, że je posiada, aby zatruwać życie ludziom, których weźmie na cel, i wywołać w szerokiej społecz­nej skali przybieranie przez ludzi postaw konformistycznych oportunistycznych.
   Jarosław Kaczyński okazał się skuteczny w niszczeniu in­stytucji III Rzeczpospolitej. Niektórzy formułują z tego powodu zarzuty pod adresem obecnej konstytucji, w którą - rzekomo nie wmontowano mechanizmów zabezpieczających przed jej łamaniem i naginaniem do potrzeb rządzących. Te zarzuty nie są trafne. Dobrze odpowiedział na nie Adam Strzembosz, stwier­dzając w autobiografii, która niedawno się ukazała, że jeśli ktoś stosuje zasadę „siła ponad prawem”, to żadna konstytucja nie jest w stanie się obronić.

Jaki ład instytucjonalny ma się wyłonić po unicestwieniu III RP? Wcale nie jest to oczywiste. Do niedawna uważałem, że PiS bę­dzie dążył do wprowadzenia nowej konstytucji, która usankcjo­nuje nadrzędne miejsce, zajmowane w państwie przez centralny ośrodek władzy politycznej, trochę na wzór konstytucji kwiet­niowej z 1935 r. Gdy 3 maja 2017 r. prezydent Andrzej Duda zapo­wiedział referendum, w którym miałyby paść pytania dotyczące kierunkowych rozwiązań dla przyszłej konstytucji, początkowo myślałem, że mamy do czynienia z planem ściśle uzgodnionym z prezesem PiS. Przecież w projekcie konstytucji z 2010 r., firmo­wanym przez to ugrupowanie, przewidywano znaczne wzmoc­nienie ustrojowej pozycji prezydenta. Przykuwało w nim uwagę radykalne zwiększenie możliwości rozwiązywania parlamentu przez głowę państwa.

Można było sądzić, że centralny ośrodek władzy państwowej zostanie ulokowany w Pałacu Prezydenckim. Dziś wiadomo, że były to nadzieje i oczekiwania Andrzeja Dudy, ale wcale nie podzielane przez prezesa Kaczyńskiego. Po lipcowych wetach prezydenckich dowiedzieliśmy się, że w obozie „dobrej zmiany” toczy się ostra walka o wpływy, w której Andrzej Duda bardzo naraził się człowiekowi, który otworzył mu drogę do prezy­dentury. Jarosław Kaczyński niedawno w jednym z wywiadów jednoznacznie wypowiedział się przeciwko wprowadzeniu w Polsce systemu prezydenckiego czy istotnemu wzmocnieniu uprawnień głowy państwa. Motywował to ryzykiem znalezienia się wielkiej władzy w nieodpowiedzialnych rękach. Wydaje się, że Kaczyński nie podjął jeszcze decyzji, gdzie w instytucjonalny sposób ulokować centralny ośrodek władzy państwowej, lub nie widzi potrzeby takiej instytucjonalizacji.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy kluczowe decyzje ustrojowe i polityczne podejmuje człowiek, który w oficjal­nej strukturze państwa zajmuje skromne miejsce. Jest szerego­wym posłem. Jego faktyczna pozycja wynika z roli odgrywanej w rządzącej partii. Z władzy i z autorytetu, jakim się w niej cieszy. Model, w którym pierwszy sekretarz rządzącej partii jest numerem jeden sceny politycznej, a rząd jest instrumentem „kierowniczej siły narodu”, dobrze znamy z czasów PRL. Wspomi­nam go bardzo źle. Czy to jest model docelowy w wizji prezesa PiS? To także niewiadoma. Jarosław Kaczyński może przecież w każdej chwili, gdy uzna to za stosowne, objąć urząd premiera. Wówczas centralny ośrodek władzy przeniesie się do siedziby premiera w Alejach Jerozolimskich i będzie gościł tam tak długo, jak długo w fotelu premiera będzie zasiadał Jarosław Kaczyński. Nie wykluczałbym jednak zupełnie ewentualności, że centralny ośrodek władzy może jednak zostać usytuowany w urzędzie pre­zydenta, gdyby PiS - „prawem i lewem”, a raczej „lewem” - udało się uzyskać w przyszłym parlamencie większość konstytucyjną zlikwidować powszechne wybory prezydenckie, powracając do wyboru głowy państwa przez Zgromadzenie Narodowe. Zapewne Jarosław Kaczyński pozwoliłby wybrać się na urząd prezydenta i tam wówczas powędrowałby centralny ośrodek władzy państwowej.

Niszczenie naszej demokracji jest bez wątpienia najpoważ­niejszą przewiną PiS, ale dezynwoltura, z jaką traktowane są instytucje i urzędy przejmowane przez to ugrupowanie, także wystawia mu złe świadectwo. Prezesowi Kaczyńskiemu zależy, aby kluczowe urzędy i stanowiska były obsadzone powolnymi mu ludźmi. Nie dba jednak o prestiż instytucji i autorytet ludzi, których wprowadził na urzędy. Tak było z prezydentem Dudą, któremu publicznie okazywał lekceważenie i humory, co za­pewne przyczyniło się do podjęcia przez niego próby politycz­nej emancypacji.
   Wydawać by się mogło, że po trwającej ponad rok zwycię­skiej walce o podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego partii rządzącej, zostanie podjęta jakaś próba budowania jego autorytetu. Nic takiego nie nastąpiło. Partia rządząca nawet specjalnie nie ukrywa, że traktuje ten konstytucyjny organ jako instrument swego panowania, a obsada personalna jego kierow­nictwa i sposób zachowania się tych ludzi nie dają żadnych szans na to, że Trybunał Konstytucyjny będzie samodzielnie odbudo­wywał własny autorytet w opinii publicznej.
   Może więc po zniszczeniu III Rzeczpospolitej nie chodzi o ustanowienie jakiegoś nowego zinstytucjonalizowanego porządku, ale po prostu o utrzymanie możliwie jak największej władzy w jednych rękach, tak długo, jak się da?
Aleksander Hall

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz