sobota, 23 grudnia 2017

Do przodu, ale tyłem



Drony, samochody elektryczne, wielkie inwestycje, a jednocześnie apteka dla aptekarza, sklep dla sklepikarza, ziemia dla drobnego rolnika, zaś niedziela dla Kościoła. Z takiej mieszanki ogłoszony premierem Mateusz Morawiecki będzie budować gospodarkę IV RP. Deklaruje, że jest konserwatywnym modernizatorem.

Kiedy w centrali PiS trwały narady, czy trzeba wymieniać premiera i kto nim zostanie, w kancelariach prawnych nie ustawała praca. Zalew nowych aktów prawnych zmieniających sytuację w gospodarce jest tak wiel­ki, że trudno nadążyć. Każdą ustawę trzeba rozłożyć na czynniki pierwsze, zbadać, co się za nią kryje i jakie groźby niesie dla firm. Bo większość niesie. Tak jak naj­nowsza ustawa o ograniczeniu handlu w niedziele i święta oraz niektóre inne dni. Jest masa wątpliwości interpretacyjnych, wiele rozmaitych furtek (ustawa przewiduje aż 30 wyjątków) zamykających jedne, a otwie­rających nowe możliwości prowadzenia biznesu w dni przez ustawę wyłączone z handlu. Każdą trzeba sprawdzić, czy nie prowadzi na ma­nowce i czy skorzystanie z niej będzie opłacalne.
   Wicepremier Morawiecki początkowo nie krył zastrzeżeń wobec po­mysłu zakazu handlu w niedziele. Przeciągał sprawę, sugerował rozwią­zania alternatywne, w tym skrócenie czasu pracy sklepów. Jednak presja Solidarności i Kościoła groziła wewnętrzną destabilizacją PiS, dlatego rząd musiał pójść na kompromis.
   Dla Morawieckiego problemem jest to, jak niedzielna ustawa wpłynie na konsumpcję. W końcu to dziś główny silnik wzrostu gospodarczego. Nie po to do społeczeństwa trafiają potężne transfery socjalne, by ogra­niczać ludziom możliwość wydawania tych pieniędzy. Także ekonomiści łamią sobie nad tym głowę. Czy ucierpi na tym wzrost PKB i o ile?
   - Z pewnością ucierpi. Polacy bardzo dużo czasu spędzają w pracy, dlatego niedzielne zakupy nie są kaprysem, ale wynikają często z koniecz­ności - uważa prof. Robert Gwiazdowski, przewodniczący rady Centrum im. Adama Smitha.
   Politycy partii rządzącej z większym napięciem będą śledzili słupki poparcia, bo ustawa o handlu w niedziele to pierwszy w tej kadencji przeprowadzony na tak masową skalę test reakcji elektoratu na bodźce negatywne. Na Węgrzech ten test wypadł kiepsko, na zakazie handlu wzmocniła się opozycja, dlatego pragmatyczny Orban uznał, że to mu się nie opłaca, i otworzył w niedziele sklepy. Miał jednak łatwiej, bo na Wę­grzech Kościół nie ma takiej pozycji politycznej jak w Polsce. Dlatego u nas wprowadzanie nowej ustawy będzie rozłożone na etapy, by elek­torat powoli się z tym oswajał. Zobaczymy, czy się oswoi.

Bitwa o dusze
Ustawa powstała na podstawie obywatelskiego projektu Solidarności firmowanego przez Przymierze na rzecz Wolnej Niedzieli. OPZZ było przeciw, przekonując, że lepiej ustawowo zapisać prawo do dużo wyż­szych wynagrodzeń za pracę w niedzielę. Jednak Solidarność wspierana przez Konferencję Episkopatu Polski uzasadniała, że tu nie chodzi o pie­niądze, bo „fundamentalne znaczenie dla ustanowienia niedzieli dniem wolnym od handlu ma doktryna Kościoła katolickiego". Na dowód tego przytoczono dużą część listu apostolskiego papieża Jana Pawła II do bi­skupów, kapłanów i wiernych o świętowaniu niedzieli.
   Biskup Skworc przekonywał, że obok programu 500+ polska rodzina potrzebuje programu Niedziela+. Kościół zdecydował się na wojnę w tej sprawie w mniejszym stopniu ze względu na sytuację pracowników han­dlu. W końcu kilkanaście procent zatrudnionych Polaków przepracowuje przynajmniej jedną niedzielę w miesiącu, a lista grup zawodowych pra­cujących w ten dzień jest wyjątkowo długa.
   - Nie rozumiem, dlaczego pracownicy handlu muszą mieć zagwaran­towaną wolną niedzielę, podczas gdy pracownicy restauracji, kawiarni albo kina mogą mnie obsłużyć i nikomu to nie przeszkadza - dziwi się prof. Robert Gwiazdowski. Dla Kościoła większym problemem niż los hipermarketowych kasjerek jest troska o dusze klientów. Niedzielny handel sprawił, że wierni zamiast dzień święty święcić w kościele, chęt­niej wędrują do świątyń konsumpcji. 75 proc. Polaków robi zakupy w niedziele. Jedni, bo tylko wtedy mają czas, inni, bo dzięki temu mają czym wypełnić niedzielną bezczynność. Kościół, szu­kając przyczyn malejącej frekwencji na niedzielnych mszach, wini konkurencję otwartych sklepów.
   Ustawa o handlu w niedziele i wojna z zachodnimi sieciami handlowymi jest elementem większego projektu gospodarczego PiS. Chodzi o przebudowę polskiej gospodarki, realizację narodowo-katolickiego modelu gospodarczego. To koncepcja stworzo­na przez Jarosława Kaczyńskiego, która ma łączyć przywracanie tradycyjnych wartości, konserwatywnego modelu społecznego, z gospodarczą ucieczką do przodu, wejściem Polski w etap czwar­tej rewolucji przemysłowej.
   Problem jest tylko taki, że Kaczyński to ideolog i zawodowy polityk, który z gospodarką nigdy nie miał styczności. Zatopiony w historię, tka swoje koncepcje z mitów II RP i fantazji na temat IV RP. A więc, wielkie państwowe inwestycje - stocznie, gigan­tyczny port lotniczy, koleje dużych prędkości - w większości niepotrzebne i nierealne, ale będące współczesnymi odpowied­nikami budowy portu w Gdyni, Central­nego Okręgu Przemysłowego czy Wielkich Budów socjalizmu. Zaś wojna z zagranicz­nymi firmami handlowymi to współczesna odsłona przedwojennej akcji „kupuj tylko w chrześcijańskich sklepach” i wspierania małego handlu.

Nie rzucim ziemi
Podobnie rzecz wygląda w rolnictwie, gdzie pod hasłem „obrony polskiej ziemi” wprowadzono ustawę o obrocie gruntami rolnymi, radykalnie ograniczając możli­wość zbywania gruntów. Na tej samej za­sadzie jak apteka dla aptekarza wprowa­dzono zasadę - ziemia tylko dla drobnego polskiego rolnika. Ustawa jest niebywale rygorystyczna, dotyczy działek już od 0,3 ha powierzchni, a grupa osób uprawnionych do nabycia jest bardzo wąska.
   To sparaliżowało handel ziemią, uderzając przy okazji w sa­mych beneficjentów ustawy. Jednocześnie zostało zabloko­wanych wiele inwestycji powstających w miastach i na tere­nach podmiejskich.
Podcina to szanse nie tylko rolnictwa, ale także przemysłu, który cierpi coraz bardziej na brak rąk do pracy. Politycy widzą jednak doraźne korzyści, bo ludna wieś korzystająca z transfe­rów finansowych to wierny elektorat akceptujący konserwatywne wzorce. PiS ma ambicję odbicia wsi z rąk PSL i jest na prostej drodze do realizacji tego celu.
   Nowy model gospodarczy PiS nazwany jest „konserwatyzmem modernizacyjnym”. Tłumaczył to Mateusz Morawiecki podczas kongresu „Polska wielki projekt”. Czyli repolonizacja, renacjonalizacja, tworzenie państwowych monopoli w gospodarce. „Wol­ność dla państwa, wolność w ramach państwa, wolność, gdzie państwo nie jest elementem opresji” - wyliczał jeszcze wówczas wicepremier. Przekonywał: „państwo jest elementem budowy skutecznych procedur i skutecznych regulacji”.
   Jest w tym także sporo modelu gospodarczego PRL, czyli wielki przemysł w rękach państwa, zaś drobny handel i przedsiębior­czość w rękach małych polskich przedsiębiorców. Towarzyszy temu też dążenie do przywrócenia tradycyjnego modelu rodziny wielodzietnej, w której kobieta zajmuje się domem. Propozycja radykalnego podniesienia opłat sądowych w sprawach rozwo­dowych to pomysł, jak przy pomocy bodźców ekonomicznych cementować związki małżeńskie.
   Budowie nowego konserwatyzmu towarzyszą też rozma­ite działania w sferze moralno-obyczajowej. Tym zajmuje się Ministerstwo Finansów, które zaostrza walkę z hazardem. Co prawda opozycja i Jarosław Gowin, który bywa wewnętrzną koncesjonowaną opozycją wewnątrz PiS, krytykują te rozwią­zania, twierdząc, że tu chodzi nie o hazard, ale o walkę państwa z prywatną konkurencją. Bo hazard jest dobry, jeśli obejmuje go monopol państwa.
   Ochroną społeczeństwa przed zgubnymi nałogami zajmuje się szczególnie Ministerstwo Zdrowia. Promuje prokreację w stylu króliczym i martwi się, że wszystko może popsuć alkohol. Dlatego najnowsze pomysły dotyczą ograniczenia dostępności alkoholu, a także pozbawienia browarów prawa do reklamy telewizyjnej. Powód: od piwa zaczyna się inicjacja alkoholowa młodzieży. Browary oponują, powołując się na badania, z których wynika, że młodzież nie ogląda dziś telewizji, więc żadną reklamą piwa się ich nie skusi. Zaś inicjacja alkoholowa ma najczęściej miejsce w domu w towarzystwie rodziny.
   I znów, jak w każdym przypadku, toczy się wojna pod szczyt­nymi hasłami, a na zapleczu trwają zakulisowe przepychanki lobbingowe. Podczas każdej rewolucji są ofiary i wygrani. W przypadku piwa sy­tuacja trochę przypomina wojnę o handel. Państwo stara się wspierać małe browary, które z reklamy w TV nie korzystają, prze­ciwko dużym. Bo duże są w rękach zachod­nich koncernów.

Czwarta rewolucja IV RP
Realizacja modelu konserwatyzmu mo­dernizacyjnego wprowadza do gospodarki kolejny element ryzyka, którego boją się przedsiębiorcy. Bo Morawiecki jako mini­ster finansów jest konserwatywnym i bez­względnym poborcą podatkowym, a jako minister rozwoju to modernizator kokie­tujący biznes. Udało mu się poprawić ściągalność podatków i ograniczyć karuzele vatowskie, ale dziś żaden przedsiębiorca nie może czuć się bezpieczny, nawet jeśli wszystkie zobowiązania re­guluje co do grosza. Skarbówka zyskała dodatkowe uprawnienia kontrolne i egzekucyjne, których nie waha się używać, a na sądy można liczyć coraz mniej. Morawiecki obiecuje biznesowi nowe przywileje, a nawet biznesową konstytucję, a jednocześnie całe branże (jak np. energetyka odnawialna) dostają ciosy, które pod­cinają ich byt. Radykalizm PiS w gospodarce, renacjonalizacja całych branż i otwarte wspieranie państwowych firm sprawiło, że wielu przedsiębiorców wstrzymuje się z inwestycjami, choć koniunktura jest dobra. Nie wiedzą, co jeszcze przyniesie przy­szłość, więc wolą nie ryzykować. A inwestycje mają być elemen­tem realizacji modernizacyjnego planu.
   Plan Morawieckiego jedni uważają za całkiem udany sce­nariusz modernizacji Polski, a inni za publicystykę oderwa­ną od rzeczywistości, za to próbującą ją zaklinać. Zapisano w nim obok siebie wiele celów ogólnych, takich jak m.in. bu­dowę polskiego kapitału, wyjście z pułapki średniego rozwoju, zrównanie przeciętnego dochodu Polaka ze średnią europejską do 2030 r. itd. Jednocześnie jest tam wiele zadań bardzo szczegó­łowych, a czasem groteskowych, jak np. „stworzenie Beskidzkiego Centrum Narciarstwa”, czy ideologicznych, np. „kształtowanie postaw patriotycznych”.
   Wiele punktów pozostaje na papierze, inne są na różnym, najczęściej dość wczesnym, etapie realizacji, dlatego autor już jako premier będzie mógł się zabrać za przyspieszanie realizacji. Bo dotychczas wiele spraw utykało na skutek konfliktów między rywalizującymi ministrami i politykami.
   W niektórych przypadkach opinia publiczna miała już oka­zję zajrzeć za kulisy, by dostrzec potiomkinowski charakter całego przedsięwzięcia. W Stoczni Szczecińskiej, gdzie ma zo­stać przywrócona budowa statków, uroczyście położono stępkę pod nowy wielki prom pasażersko-samochodowy (oczywiście dla państwowego armatora PŻM). Morawiecki wziął udział w tej uroczystości, która inaugurowała realizację programu „Batory”. Nie powiedziano mu jednak, że nie istnieje jeszcze nawet projekt promu, a stępka, którą zobaczył (niewielka kon­strukcja z blachy), to dekoracja zamówiona w zewnętrznej firmie. Ponoć awantura, jaką miał zrobić, była jedną z więk­szych w jego karierze. Tyle że niewiele mógł na to poradzić, bo za wszystkim stał szczecinianin Joachim Brudziński, druga osoba w PiS.
   Podobnie jest z wieloma innymi punktami planu, które nieźle wypadają na papierze, a gorzej wychodzą w rzeczywistości, jak np. program elektromobilności, w którego realizację (mi­lion samochodów elektrycznych w 2025 r.) mało kto już wierzy. Inny przykład to program „Luxtorpeda 2.0” (większość nazw branżowych programów nawiązuje do II RP), którego celem jest wsparcie rozwoju technologii i produkcji polskich pojazdów szynowych. W Polsce mają powstawać najnowocześniejsze pociągi dużych prędkości, a może nawet superszybki hyper­loop. Wspieranie na siłę Pesy zamówieniami dla państwo­wych kolei i wymuszanie realizacji zadań ponad możliwości doprowadziło bydgoskiego producenta, kwitnącą niedawno firmę, na skraj bankructwa. Dziś Mateusz Morawiecki musi organizować akcję ratowania Pesy. Zapewne skończy się to jej nacjonalizacją, co być może było jednym z elementów jego planu. I tak światowe modernizacyjne projekty nieustannie mieszają się z siermiężną, konserwatywną realizacją w sty­lu PRL.
   Rozczarowani są już nawet prawicowi publicyści, którzy widzieli w PiS szansę na unowocześnienie gospodarki i szcze­gólne nadzieje wiązali z Mateuszem Morawieckim. Łukasz Warzecha pisze w tygodniku „Do Rzeczy”: „Dzisiaj posypu­ję głowę popiołem - być może powinienem był przewidzieć, że partia, która wolności osobistej nigdy na sztandarach nie niosła, zawsze ubóstwiała państwo, a której niekwestiono­wany lider od początku III RP jest wyłącznie zawodowym politykiem - że ta partia pójdzie w naturalny sposób w stro­nę ostrego etatyzmu. Takich dokonań w tej dziedzinie w tak krótkim czasie nie miał dotąd żaden rząd w III RP, a postko­muniści z SLD z okresu swoich rządów jawią się dziś przy PiS jako ugrupowanie w zasadzie liberalne. W dobrym tego słowa znaczeniu. PiS dzisiaj nie wydaje się już po prostu niezainteresowane kwestią szeroko pojmowanej wolności, ale wręcz żywo zainteresowane w jej ograniczaniu w jakimś szaleń­czym przekonaniu, że tędy właśnie prowadzi droga do napra­wy państwa”.
   Beata Szydło miała z uśmiechem na ustach przeprowa­dzić konserwatywną część rewolucji PiS. Teraz Mateusz Mo­rawiecki ma stać się twarzą części modernizacyjnej. Czyli ma IV RP wprowadzić w erę czwartej rewolucji przemysłowej. Cyfryzacja, robotyzacja, najnowsze technologie. Drony, sa­mochody elektryczne, sprzęt kosmiczny - obiecywane w pla­nie Morawieckiego. W konserwatyzmie modernizacyjnym chodzi bowiem o to, by polska wielodzietna rodzina mogła w wolną niedzielę pojechać swoim nowym samochodem elektrycznym, wyprodukowanym przez państwową fabrykę, do kościoła.
Adam Grzeszak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz