sobota, 25 listopada 2017

Uprzejmie donoszę,Nad Wisłą bez zmian, Piszmy do siebie,Królik z kapelusza, Nuda łamania demokracji,Prezes Gersdorf wychodzi naprzeciw,Telenowela i Co by tu jeszcze zburzyć?



Uprzejmie donoszę

Donoszenie na własny kraj jest oczywiście czymś strasznym. Specyfika epoki PiS polega na tym, że za donosicieli uznawani są obrońcy demokracji, a donosicielstwo piętnują donosiciele. Pardon - sygnaliści.
   Cała sprawa jest w zasadzie prosta. W państwie coraz bar­dziej autorytarnym i de facto pozbawionym polityki zagra­nicznej wszystko, co dzieje się poza granicami Polski i ma do niej jakiekolwiek odniesienie, staje się częścią polityki we­wnętrznej. Opozycja to nie oponenci, ale wrogowie, nie wła­dzy, lecz państwa, a ponieważ walczą z państwem, walczą też z Polską, bo Polski nie lubią i są zdrajcami, a ponieważ są zdrajcami, trzeba ich zniszczyć.
   I tu można by skończyć opowieść o napaści PiS na europosłów PO, szczególnie tych, którzy mieli czelność głosować za rezolucją, całkowicie słusznie piętnującą antydemokratycz­ne praktyki PiS-owskiej władzy. A jednak sprawa zasługuje na coś więcej, bo cała ta historia rozświetla istotę pewnych rzeczy i zjawisk.
   Otóż, po pierwsze, nie jest wykluczone, że zarzut zdrady Polski politycy PiS stawiają całkiem poważnie, a ich oburze­nie jest autentyczne. To z kolei jest możliwe ze względu na ich mentalność i horyzonty.
   Zacznijmy od Unii Europejskiej. Wszystko, co mówią o niej politycy PiS, wskazuje, że myślą o niej nie jak o „na­szej Unii”, ale jak o strukturze wrogiej i opresyjnej. Ponie­waż dialogu w żadnej formie i z nikim nie tolerują, a wrogów z założenia zwalczają, są skazani na konflikt z Unią. Zwłasz­cza gdy zajmuje się ona łamaniem zasad praworządności przez nich samych.
   Ponieważ Unia jest wrogiem i ciałem obcym, z założe­nia jest pozbawiona prawa zajmowania się Polską. W tym sensie władza PiS ma do Unii takie samo nastawienie jak Rosja Putina czy Turcja Erdogana. Oczywiście to podo­bieństwo wskazuje na aberracyjność stanowiska kraju, któ­ry jest członkiem wspólnoty i bierze z niej całkiem niezłe pieniądze. Aberracyjność nie jest jednak paradoksalna, bo władzy w Polsce obce jest pojęcie jakiejkolwiek wspólnoty. Może poza narodową, w której panuje jednak, tak jak w PRL, jedność moralno-polityczna.
   Potępianie opozycji wynika nie tylko z antypatii do niej. Politycy PiS oczywiście nie wierzą w żadne sankcje wobec Polski, ale w to, że przez opozycję mają za granicą fatalny wi­zerunek, wierzą absolutnie. No bo niby skąd ten Zachód wie, co się w Polsce dzieje? Liderzy PiS nie rozumieją, że Euro­pa, by to wiedzieć, naprawdę nie potrzebuje antypisowskiej opozycji, ponieważ informacji o tym, co się dzieje, nie czer­pie z TVP Info. Nie rozumieją, że jak się o czymś nie powie, to nie przestaje to istnieć, ani tego, że zachodnich dziennika­rzy i polityków nie można odciąć od informacji, tak jak pre­zesa Kaczyńskiego, do czego wystarczy niedrukowanie mu internetu. Zdają się szczerze wierzyć, że to nie rzeczywi­stość jest ważna, ale jej obraz. Przecież kilka dni temu mar­szałek Karczewski całkiem serio deklarował, że zajmie się tym, co zachodnie media mówią o Marszu Niepodległości.
   Szczere pretensje polityków PiS do europosłów opozy­cji wynikają też z kompletnego niezrozumienia, jak totalnej demolki wizerunku Polski dokonuje obecna władza. Żad­na mutacja KGB, żadna operacja czarnego PR w wykona­niu najlepszych agencji na świecie nie doprowadziłaby w tak krótkim czasie do takiego zniszczenia wizerunku Polski, do takiego jej ośmieszenia i sponiewierania w oczach innych. Nie jest wykluczone, że ludzie PiS naprawdę nie rejestrują, jak potworną krzywdę wyrządzają własnemu krajowi.
   Stawiane europosłom opozycji zarzuty są też skutkiem szczególnie pojmowanego przez PiS charakteru tej władzy, pozycji naczelnika i lojalności wobec kraju. PiS nie uważa, że jest władzą w Polsce, lecz że jest kwintesencją polskości, Ka­czyński zaś jest nie tylko najważniejszym politykiem w Pol­sce, lecz także błogosławieństwem dla niej. Krytykowanie władzy i Kaczyńskiego traktują więc jak narodową zdradę. Nie pojmują, że w takiej wersji lojalność to raczej obowią­zująca w mafii omerta. Nie pojmują także tego, że ani PiS nie jest Polską, ani władza PiS państwem polskim, ani tego, że lojalność wobec demokracji i konstytucji RP z założe­nia wymaga nie lojalności wobec autorytarnej władzy, ale sprzeciwienia się jej.
   PiS wypowiedziało narodowi umowę, jaką jest konstytu­cja. Tym samym na tych, którzy demokrację rozumieją, a pa­triotyczne obowiązki traktują poważnie, nałożyło pośrednio obowiązek współpracy z każdym, kto może pomóc ją ocalić. Niezależnie od jego obywatelstwa - szczególnie, gdy mowa jest o obywatelach wciąż NASZEJ Unii. Ta współpraca to nie donos, ale akt patriotyzmu.
   Mafiosi i autokraci bardzo sobie cenią lojalność. Nie wo­bec prawa, ale wobec nich samych. Nigdy nie mają problemu z tym, że sami prawo łamią. Problemem jest dla nich tylko to, że ktoś puszcza farbę.
Tomasz Lis

Nad Wisłą bez zmian

Kilka lat temu pisarz Szczepan Twardoch po­stawił tezę, że Polacy kochają Polskę jako abstrakcję, ale nienawidzą tej konkretnej. Opozycyjny wówczas obóz „niepodległościowy” uwa­żał, że kraj rządzony przez Tuska to jakaś anty-Polska, kontrolowana przez Niemców i Moskali. Z kolei zwolen­nicy ówczesnej władzy brzydzili się kraju słuchającego Rydzyka i obchodzącego smoleńskie miesięcznice.
   Od czasu wypowiedzi Twardocha władza zamieniła się z opozycją miejscami (ze szlachetnym wyjątkiem Jaro­sława Gowina), ale generalny sens jego myśli nie stracił nic na aktualności. Przypomniałem ją sobie, gdy czy­tałem, co w roku 1927 pisał Władysław Grabski, legen­darny pogromca hiperinflacji, ojciec stabilnego złotego, minister finansów, premier i - co ciekawe w kontekście dzisiejszego odbioru jego słów - polityk endecki. Pi­sał mianowicie o ułomności polskiej administracji, złej woli urzędników, lekceważeniu klientów: „Właściwość ta polega na lekceważeniu bliźniego w ogóle. Znanem to jest, że wielu Polaków kocha Polskę, ale wcale nie ko­cha Polaków. Ci, którzy kochają Polskę, często stronią od Polaków. Przy takiej psychice narodowej trudno spo­dziewać się, by nasz urzędnik odznaczał się uprzejmością dla interesantów”.
   Cytat z Grabskiego znalazłem w fascynującej i zarazem zatrważającej książce Adama Leszczyńskiego, 42-letniego historyka i publicysty „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i in­nych Polaków”. Autor, przytaczając setki cytatów z bar­dziej lub mniej znanych pisarzy, publicystów i polityków, słów napisanych i wypowiedzianych w ciągu kilkuset lat, nie ocenia, czy mieli rację, czy nie, gdy wytykali wady na­rodowe Polaków, ale stara się zrozumieć, na czym polega negatywny polski autostereotyp. Jak wyobrażamy sobie nas samych. Jak nasi wielcy i trochę mniejsi pisali o nie­stałości i niesłowności, cwaniactwie i chamstwie, o kulcie niekompetencji i wypinaniu piersi po ordery, o nieprze­strzeganiu procedur, niezdolności planowania i skłonno­ści do upajania się blichtrem władzy (przy pogardzie dla ludzi stojących niżej w hierarchii społecznej), o skłonno­ści do naśladowania obcych i podobania się za wszelką cenę, o wiecznym problemie z Zachodem i nieustającym się do niego porównywaniu. Praktycznie każdy z tych tropów jest obecny w dzisiejszej debacie publicznej.
   Leszczyński cytuje anonimowego szlacheckiego refor­matora, który w połowie XVII wieku pisze o złym, często haniebnym traktowaniu poddanych i zastanawia się, jak to możliwe, że „te same zarzuty, które anonimowy kry­tyk szlacheckich wad wytykał swojej klasie społecznej, powracają potem przez stulecia - dosłownie! - w opi­sach relacji między pracodawcą i pracownikiem w Polsce czy między zwierzchnikiem i przełożonym w urzędzie”.
   Z kolei wspominając dzisiejszy doroczny dzień smuty, kiedy Biblioteka Narodowa publikuje coraz gor­sze wyniki czytelnictwa, Leszczyński komentuje: „Opinia o powszechnym fatalnym stanie czytelnictwa w Polsce - którego nie da się wytłumaczyć ubóstwem - powraca wielokrotnie od XIX wieku aż po dziś. Ekono­miści już wtedy zwracali uwagę na ścisły związek mię­dzy powszechnym czytaniem gazet i książek a ogólnym poziomem zamożności kraju”.
   Leszczyński przytacza opinie z lewa i prawa. Swoją dro­gą większość dzisiejszych wyznawców Romana Dmow­skiego nieco by się zdziwiła, gdyby poczytała refleksje ojca ruchu narodowego: „Naród nasz, który niezaprze­czalnie niżej stoi w rozwoju od przodujących w cywilizacji narodów europejskich, jeżeli ustępuje im pod względem moralnym, to właśnie przez mniejszą zdolność poszano­wania godności ludzkiej w sobie i innych”.
Omawiając z kolei nieprawdopodobną popular­ność przypisywanego Piłsudskiemu powiedzenia, że w Polsce „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”, Lesz­czyński komentuje: „Uporczywe powtarzanie tej inwek­tywy - przypisywanej w dodatku wybitnemu politykowi - graniczy z masochizmem”.
    „Gorzkie słowa dyktuje najgorętsza miłość. To ona podyktowała Piłsudskiemu wyrażenie, że Polacy to na­ród idiotów” - tym cytatem z wybitnego reportera Mel­chiora Wańkowicza Leszczyński rozpoczyna swoją książkę i komentuje: „Jeśli Wańkowicz miał rację, to Po­lacy muszą bardzo kochać swoją ojczyznę. Od stuleci bo­wiem piszą o niej skwapliwie i obficie rzeczy najgorsze, szczególnie krytycznie oceniając rozmaite cechy swoich rodaków”.
Marcin Meller

Piszmy do siebie

Nie mam ochoty na uczestnictwo w poli­tycznej paranoi, która sprowadza się do lamentu na temat dla jednych udanych, dla drugich nieudanych obchodów 11 Listopada. Nie wiem też, czy tzw. faszystów było 60 tys. (jak podaje policja), czy 30 tys. (jak podają służby ratusza). Nie wiem też, czy wszyscy byli faszystami, czy tylko nie­którzy i czy hańbiące hasła nieśli świadomie, czy też - jak twierdzą rządzący politycy - zostali wykorzy­stani przez hybrydowe działania Rosjan albo innych wrogów naszego kraju.
   Poza grupą dzielnych kobiet, które świadomie sprzeciwiły się ideologii wspominanego marszu, oraz drugą grupą nieśmiałych antyfaszystów odizo­lowanych od zdarzeń lament opozycji wyglądał dość płaczliwie. Zajmowanie się w obecnej sytuacji poli­tycznej oceną marszu przez media zagraniczne czy też miękką reakcją polskich władz patriotycznych nie ma sensu, ponieważ ani te władze, ani prokura­tura, ani policja nie zrezygnują z elektoratu, który przyniesie im sukces w następnych wyborach.
   Próbę zajęcia się tym właśnie elektoratem podjął w „Tygodniku Powszechnym” Marcin Napiórkow­ski, który napisał tekst „Do przyjaciół patriotów”. Chciałbym autorowi pogratulować wnikliwej ana­lizy sytuacji, mądrości i pewnych wniosków, które niby mamy wszyscy, ale nic z tego nie wynika. Pań­ski mądry tekst ma jedną zasadniczą wadę. Z róż­nych powodów nie czytają go ci, do których jest skierowany. Właściwie jestem pewien, że nikt z nio­sących faszystowskie hasła nie czyta „Tygodnika Powszechnego”. Boję się, że tego tygodnika nie czy­ta również minister Błaszczak ani ojciec Rydzyk, bo jest to dla nich strata czasu. Piszemy - Panie Marci­nie - do siebie, przyznajemy sobie rację i podobnie jak uczestnicy debaty plemiennej w TVN nie mamy sobie nic do powiedzenia i nie obronią nas swada oraz profesorskie tytuły. Bardzo bym chciał posłu­chać Pańskiego autorskiego spotkania i przeczyta­nia tego tekstu przedstawicielom ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. To na pewno byłaby interesująca debata.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Królik z kapelusza

W czasie stanu wojen­nego rozmawiałem z wybitnym kom­pozytorem Wojcie­chem Kilarem, który właśnie wrócił z kilkudniowego wyjazdu do Berlina Za­chodniego. - Taksówkarz zaczął mnie wypytywać, jak jest w Polsce - opowiadał Kilar. Opisał mu w kilku słowach nasze sklepy, na co kierowca zapytał: „A króliki hodujecie? Bo u nas, jak był głód po wojnie, to na wszystkich balko­nach hodowaliśmy króliki”.
   Króliki odegrały ważną rolę w przetrwaniu przez Niem­ców głodu powojennego. Racje żywnościowe przyznawa­ne przez aliantów wynosiły zaledwie 1000-1500 kalorii dziennie, zależnie od tego, czy otrzymywali je pracujący fizycznie, umysłowo, dzieci czy „bezużyteczne” starusz­ki. Amerykański minister wojny powiedział, że Niemców można „rozstrzelać, zagłodzić albo wykarmić”. Nie bez trudności wybrano wariant trzeci, którego króliki były ważnym uzupełnieniem. Można powiedzieć, że króliki walnie przyczyniły się do odbudowy i późniejszego cudu gospodarczego. Za sprawą tego cudu sytuacja królików uległa zdecydowanej poprawie. Zamiast marznąć na bal­konach, teraz czekają na swój los w eleganckich restau­racjach, gdzie kończą duszone w sosie z pieczarkami, w śmietanie, jako pasztet lub pulpety.
   Największy awans spotkał jednak króliki w Polsce, gdzie odgrywają główną rolę w zamówionym przez rząd spocie telewizyjnym. - Oj, niedobrze - pomyślałem, kiedy zoba­czyłem pierwsze króliki na ekranie. Kampanie telewizyjne czy billboardowe służą bowiem w Polsce do zwalczania zła, np. kasty sędziowskiej lub pustych lodówek Platfor­my. Czym zawiniły króliki? - pomyślałem niesłusznie. Okazało się bowiem, że w telewizyjnym spocie, wyprodu­kowanym przez firmę Propeller, rządowe króliki radzą, jak się rozmnażać. „Chcesz poznać nasz sekret? Po pierwsze, dużo się ruszamy, zdrowo jemy, nie stresujemy się. Więc jak chcesz mieć dzieci, weź z nas przykład. (...) Wiem, co mówię, ojciec miał nas 63”. „Wspieramy zdrowy styl życia. Ministerstwo Zdrowia” - kończy się spot. Jak po­informował „Dziennik Gazeta Prawna”, spoty będą emi­towane do końca roku w czasie najlepszej oglądalności.
Pomysł, żeby króliki namawiały ludzi do rozmnażania, wydaje się wątpliwy. Określenie, że ktoś „mnoży się jak królik”, nie jest wszak wyrazem podziwu, raczej dezapro­baty. Jeszcze trochę, a Ministerstwo Edukacji zatrudni osły do reformy szkolnictwa. Sprowadzanie poważnych spraw, jak demografia i dzietność, do tego, w czym ce­lują króliki, czyli do krycia wszystkiego, co się rusza, nie jest chyba zachętą do powiększania rodziny. Owszem, króliki prowadzą zdrowy tryb życia, spędzają dużo czasu na powietrzu, jedzą zieleninę i zażywają ruchu, ale nie wykazują żadnego zainteresowania swoim potomstwem, zero odpowiedzialności. Króliki są rodzicami patologicz­nymi - czy o to nam chodzi?
   - To fatalny pomysł, konotacje językowe z królikami i płodnością są jednoznacznie negatywne - mówi języ­koznawca prof. Jerzy Bralczyk w „DGP”. Królik jest sym­patycznym zwierzątkiem, ale tchórzliwym. Jego moc
rozpłodowa nie jest przedmiotem szacunku. Dla mężczyzn nie jest to przykład zachęcający do naślado­wania. W przypadku kobiet z kolei nasuwa się skojarzenie z króliczka­mi „Playboya”, czyli raczej uprzedmiotowieniem kobiet. Króliki nie są wzorem świadomego podejścia do prokreacji, a raczej intensywnego spółkowania.
   W programie „Szkło kontaktowe” TVN24 Marek Przybylik i Tomasz Sianecki dworowali z ministerialnego spo­tu, kładąc nacisk na to, że króliki kryją mechanicznie, bez uczucia. Spot Ministerstwa Zdrowia rozbawił nie tylko sa­tyryków totalnej opozycji. Komentatorzy zwracali uwagę, że pożądany model rodziny to raczej 2+3 niż 2+40. Nawet papież Franciszek nie zgadza się z opiniami, że „dobrzy katolicy muszą mieć dużo dzieci”. W rodzicielstwie ważna jest odpowiedzialność - postawa raczej obca królikom.
   Kampania pod znakiem królika („sympatyczny spocik” - zdaniem ministra Radziwiłła) kosztuje 2,7 mln zł. Zda­niem Pawła Kowala („Rzeczpospolita”) twórcom należy zapłacić, ale spotu nie pokazywać, gdyż stanowi mocne uderzenie propagandowe w rodziny wielodzietne. „Film o królikach zrealizował ktoś, kto lekceważy problem nie­płodności. Opowiadanie tym, którzy nie mogą mieć dzieci, żeby sobie poskakali jak króliki i spałaszowali trochę mar­chwi, jest żenujące”. Pod niewinną animacją kryje się roz­siewanie durnych stereotypów. Wielodzietność to kwestia odpowiedzialności i świadomości człowieka. Papież Fran­ciszek włączył się do walki ze stereotypem, według którego „katolicy muszą mieć dużo dzieci. Rodziny wielodzietne walczą z króliczym stereotypem, a sprawa jest wielkiej wagi, bo depopulacja zmienia całą Europę” - pisze Kowal.
   Firma Propeller zapewnia, że szukała najlepszego, ezopowego, baśniowego wyjścia. Stanęło na królikach, które są symbolem płodności, a jednocześnie budzą sympatię. Wyszła jednak okrutna bajka braci Grimm.
Reakcje na króliczy spot zależą od poglądów politycz­nych. Posłanka Bernadeta Krynicka (PiS) jest zadowo­lona: - Świetny spot, zawiera najważniejsze informacje. Zdrowy tryb życia decyduje o naszym zdrowiu. Były mini­ster zdrowia Bartosz Arłukowicz (PO) jest innego zdania: „Myślałem, że to żart. Minister, który de facto zabiera do­stęp do in vitro, jedyną radę, jaką ma dla ludzi, to kicanie na łące. Za trzy miliony można przeprowadzić czterysta procedur in vitro”.
   - Mamy się mnożyć jak króliki, pracować jak woły i głosować jak barany. Może założenia były sympatyczne, ale wyszło jak zwykle - podsumował senator Tomasz Grodzki (PO).

Jarosław Kaczyński nie zabrał głosu, ale możemy się domyślać, że spot mu się podobał, ponieważ prezes jest miłośnikiem zwierząt. W tych dniach jako pierwszy podpisał projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Przewiduje on m.in. zakaz trzymania psów na łańcuchach, wszczepianie mikroczipów wszystkim psom, centralny rejestr zwierząt oznakowanych, ograniczenie uboju rytualnego oraz zakaz hodowli zwierząt na futra. Króliki są „za”.
Daniel Passent

Nuda łamania demokracji

Dwulecie rządów PiS upływa tej forma­cji całkiem przyjemnie. Ministrowie chwalą się sukcesami, komentatorzy, eksperci, a nawet opozycyjni politycy spierają o ekonomiczne wskaźniki, że miało być tyle, a jest tyle, tu poszło lepiej, a tam gorzej. Kto poleci, kto zostanie, a może będzie zmiana premiera? Ot, normalna dyskusja nad rządem w zwykłym demokratycznym kraju. Jeden z publicystów „nierządowej” gazecie napi­sał o„starych śpiewkach o Trybunale Konsty­tucyjnym i zamachu na sądownictwo"- na­leży rozumieć, że to zwietrzałe sprawy, które już nikogo nie interesują, po prostu ziew.
   Nuda łamania demokracji staje się wyraźnie widoczna. PiS wziął wszystkich na zmęczenie, na metodę faktów doko­nanych i ogłoszonych jako zakończone. Odbywa się powolne gotowanie żaby: tak, by - poza najbardziej zorientowanymi poli­tycznie - większość nie dostrzegła zagrożeń dla praworządności. Ludzie w dużej mierze przyzwyczaili się do ogłupiającej propagandy w rządowej telewizji, do spacyfikowanego Trybunału, prokuratury podległej rządowi. Przejęcie sądów przez PiS, które po cichu następuje, też już nie budzi powszechnych emocji. Opozycja, która także ma swoje dwu­lecie, zdała sobie sprawę, że wielu obywateli znużyła walka o demokratyczne państwo prawa, zwłaszcza że okazała się niemal całko­wicie nieskuteczna. Szuka innych sposobów na podjęcie wyborczej walki z partią Kaczyńskiego.

Z usypiającej opowieści o dwóch świetlanych latach rządów PiS wyłamał się Parlament Europejski, psując święto władzy i doprowadzając ją tym do furii. Rezolucja PE o zagrożeniach dla praworządności w Polsce brzmiała jak wspomniana „stara śpiewka” z czasów, które przykrywa niepamięć, bo trzeba iść naprzód, a każdy dzień przynosi nowe ekscytacje. Stąd zapewne irytacja rządzących polityków, którzy w sporej mierze poradzili sobie z krytykami w wewnętrznej polityce, ale wciąż mają ich jeszcze na zewnątrz. A ci judzą i nudzą.
   Szczególnie mocno zaatakowano opo­zycyjnych europosłów, którzy przypomnieli na europejskim forum nudne sprawy pra­worządności w Polsce. Padły wobec nich zarzuty zdrady, targowicy, nielojalności, a jeden z eksponowanych polityków PiS poradził opozycji, aby w następnych eurowyborach startowała z list niemieckich.
PiS oczekuje de facto, aby opozycja, która w kraju walczy o zachowanie państwa prawa, w Brukseli o tym milczała, a nawet wspierała partię rządzącą, tylko dlatego, że na użytek zewnętrzny PiS nazywa się Polską; schowany pod szyldem państwa uprawia radykalną i wyjątkowo dzielącą społeczeństwo politykę. W trybunale w Strasburgu Polacy też„skarżą Polskę" i z nią „wygrywają” (i Polska musi płacić), ale oburzenia nie ma, bo każdy wie, że nie cho­dzi o Polskę, ale o decyzje polskiego wymia­ru sprawiedliwości. Jednak wielu ulega tej kolejnej manipulacji obozu władzy: że Bruk­sela walczy z Polakami, chce im zaszkodzić, a opozycja haniebnie wspiera ataki na swój własny kraj.
   Zapomina się przy tym, że Polska jest dobrowolnym członkiem Unii Europejskiej i zgodziła się kiedyś na przestrzeganie jej standardów, a także o tym, że sam PiS skar­żył się kiedyś w Unii na Polskę, czyli na Plat­formę. W dodatku w roli największych moralistów występują ci, którzy przez swoje działania doprowadzili do tego, że sprawa ewentualnych (bardzo jeszcze odległych) sankcji na Polskę w ogóle staje na porządku dnia. Ale nie czują się winni, jak zwykle.
A wystarczyło tylko nie „udoskonalać” trójpodziału władzy. To nie było trudne, uda­wało się wszystkim poprzednim rządom, łącznie z tymi formowanymi przez PiS.

Obóz władzy nie docenia międzynarodo­wej opinii, lekceważy ją, obraża, szuka spisku i ukrytych interesów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ocenia zachodnich partnerów według własnych wizji polityki. Nie widać zro­zumienia tego, że każdy kraj oprócz zasobu wewnętrznego (stan ekonomiczny, poziom życia, stosunki społeczne) ma też równie ważny zasób zewnętrzny: sojusze polityczne, obronne, relacje gospodarcze. Ale także wize­runek kraju i jego reputację, życzliwość poli­tyków, sieć nieformalnych powiązań, kanałów komunikacji. Aż dziwne, że Kaczyński, który w polityce wewnętrznej tak chętnie stosuje tę miękką tkankę, cyzeluje obraz partii, gra ludź­mi i środowiskami - i to zręcznie, jak pokazują sondaże - na zewnątrz uprawia politykę tak niezgrabną i szkodliwą.

Na półmetku rządów PiS można stwier­dzić, że wiele się już wydarzyło, ale jesz­cze więcej ma się zdarzyć, tyle że bardziej już w sferze powiększania czystej władzy niż w gospodarce czy sprawach socjalnych, bo tu prezenty raczej się kończą. Sami poli­tycy PiS nie ukrywali, że ruszą dalej - z de­koncentracją mediów prywatnych, z samo­rządami, parlamentarną ordynacją - kiedy zapewnią sobie „posybilizm”, czyli sytuację, kiedy nikt nie będzie w stanie im w niczym przeszkodzić. W pierwszej połowie meczu PiS ustawił grę, w drugiej zamierza strze­lać gole.
   Czas osłabia uwagę. Z jego upływem rzeczy ważne wydają się mniej ważne, mimo że wciąż są istotne dokładnie tak samo, a na­wet bardziej, bo widać, jak są wykorzystywa­ne. Nadal nie mamy w Polsce realnej konsty­tucyjnej kontroli nad działaniami i decyzjami władzy, nadal pozostają niewydrukowane wyroki TK z grudnia 2015 r. i niezaprzysiężeni legalnie wybrani sędziowie. Czy można się do tego przyzwyczaić? Pewnie tak. Ale oby­watelska postawa wymaga, aby dokładnie pamiętać, co się stało w Polsce przez całe ostatnie dwa lata, nie tylko w ostatnich mie­siącach. Nie ulegać złudnemu poczuciu znu­dzenia i nie godzić się mentalnie z narzucaną odgórnie sytuacją. Bo przyszłość wtedy staje się naprawdę nieuchronna, kiedy za taką zo­stanie powszechnie uznana.
Mariusz Janicki

Prezes Gersdorf wychodzi naprzeciw

Czemu ma służyć projekt zmiany ustawy o Sądzie Najwyższym, który Pierwsza Prezes SN ujawniła tydzień temu? W uzasadnieniu napisano, że to „wyj­ście naprzeciw oczekiwaniom społecznym w zakresie oceny pracy sędziów, weryfikacji rozstrzygnięć rażąco niesprawiedliwych oraz zapewnienia równowagi, w ramach której sądownictwo podlegałoby większej kontroli ze strony Sejmu RP, jako reprezen­tanta Narodu, Ministra Sprawiedliwości oraz Prezydenta RP”.
   Tylko dlaczego prezes SN ma „wychodzić naprzeciw” oczekiwaniu większej kontroli Sejmu nad Sądem Najwyższym? Konstytucja tego nie przewiduje. Sejm stanowi prawo, które obowiązuje SN - i to wystarczy za kontrolę. Tymczasem pani prezes proponuje, by osoby (ławnicy), które będą decydować w sprawach dyscyplinarnych sędziów, wybierane były przez posłów.
I to posłów partii rządzącej, bo mają oni większość w Sejmie.

Dlaczego prezes SN uważa, że należy wyjść naprzeciw zwiększeniu kontroli ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego nad SN? Czyżby pozytywnie oceniała jego kontrolny wpływ na sądy powszechne? I dlaczego większy wpływ miałby mieć też prezydent? Przecież już mianuje prezesa i wiceprezesów, już dziś współdecyduje, kto zostanie sędzią SN.
   Dlaczego pani prezes widzi potrzebę zmiany prawa w celu „weryfikacji roz­strzygnięć rażąco niesprawiedliwych”?
Co dziś przeszkadza Sądowi Najwyższemu weryfikować te wyroki w ramach kasacji? Po co stwarzać w tym celu dziwaczny or­gan „Rzecznika Sprawiedliwości Społecz­nej” osobnym biurem i budżetem, skoro dublowałby on kompetencje rzecznika praw obywatelskich i ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego? I do tego jeszcze propozycja, by ławnikami byli tak­że duchowni. Z tym że wyłącznie wyznań chrześcijańskich, gdy konstytucja uznaje wszystkie Kościoły i związki wyznaniowe za równouprawnione. Jak Sąd Najwyższy, który orzeka na podstawie konstytucji, może proponować rozwiązania niekon­stytucyjne, których jedyną zaletą jest to, że są nieco mniej niekonstytucyjne niż te przedstawione przez PiS i prezydenta?

Można zrozumieć, że prezes Gers­dorf chce pokazać społeczeństwu, że sędziowie nie siedzą w wieży z kości słoniowej, że „wychodzą naprzeciw” i mają „krytyczną refleksję”. Ale społeczeństwo to nie tylko wyborcy PiS. To także te setki tysięcy ludzi, które wyszły w lipcu na ulice w obronie sądów, w tym Sądu Najwyższe­go, z hasłami: „ręce precz od sądów”.
   Qui bono? Świat prawniczy zareagował mocno krytycznie na ten projekt. Natomiast PiS - przeciwnie: ogłasza triumf: że nawet Sąd Najwyższy „widzi potrzebę zmian” w kierunku proponowanym przez PiS. I nie omieszka tego dalej propagandowo wyko­rzystywać. Żyjemy w czasach, gdy „mowa [w sferze publicznej] powinna być tak-tak, nie-nie”. Inaczej utoniemy w chaosie pokręt­nych interpretacji. I potwierdzi my tezę PiS, że prawo jest z plasteliny, a jedyna wartość, której ma służyć, to realizacja polityki „wy­brańców narodu”. Prezes Małgorzata Gers­dorf do tej pory tak właśnie przemawiała, jednoznacznie stając po stronie sędziowskiej niezawisłości i niezależności sądów. Obok b. prezesa SN Adama Strzembosza była bo­haterką lipcowego „łańcucha świateł” pod sądami w całej Polsce. Potem - ponoć przez przeoczenie - poszła do prezydenta na za­przysiężenie kolejnego dublera wybranego do Trybunału Konstytucyjnego. A teraz ogła­sza ten „wychodzący naprzeciw" projekt.

Władza, która systematycznie i z roz­mysłem niszczy państwo prawa, nie jest partnerem do rozmów dla organu, który powinien stać na straży prawa. A gdy prezes SN okazuje chęć negocjacji - uwiarygadnia tę władzę i jej propozycje. Sąd Najwyższy włącza się w grę polityczną. Tylko że nikt z nim nie będzie negocjować, bo nie ma on armat. Raczej sam będzie mięsem armatnim dla PiS.
Ewa Siedlecka

Telenowela

Wiadomo, że w polityce jest wiele spektaklu. Ostatnio uwagę widowni przyciąga wieloaktowe przedstawienie pt.„Rekonstrukcja rządu” utrzymane w onirycznym stylu realizacji Józefa Szajny, które koncentrowały się na zniszczeniu i przemijaniu.

Oto siedzibę PiS na Nowogrodzkiej spowijają mgły, opary oraz smrody, a zza ich zasłony wyciekają przecieki i słychać niczym w mickiewiczowskim „Śnie senatora” z „Dziadów”: Beata w łasce! W łasce! W łasce!, a w kolejnej odsłonie rozlega się: Beata wypadła z łaski! Z łaski! Z łaski!
   W tym samym teatrze, ale w bocznej salce, możemy śledzić na srebrnym ekranie serial o tzw. ustawach sądowych (o Krajowej Radzie Sądowniczej i Sądzie Najwyższym). Na początku ogląda­liśmy dreszczowca skonstruowanego według recepty Alfreda Hitchcocka: w pierwszej scenie trzęsienie ziemi, a potem napię­cie stopniowo rośnie. Przepychanie kolanem ustaw przez Sejm, awantury, protesty ze świeczkami, wreszcie weto prezydenta. Wszyscy zamarli, a tu dreszczowiec przerodził się w brazylijską te­lenowelę. Jedno spotkanie prezydenta z prezesem, drugie, trze­cie, czwarte, a później jedno spotkanie prezydenckiego ministra z pisowskim posłem, drugie, trzecie, czwarte... Od razu narzuciło mi się skojarzenie z niezapomnianym serialem „Niewolnica Isaura”. W latach 80., gdy go emitowano, miasta i wioski pustoszały. „Niewolnica Isaura” pobiła na głowę Jana Pawła II i narodową kadrę piłkarską. Średnia oglądalność serialu wyniosła 81 proc., a najwyższa - 92 proc.
   W telenoweli piękną niewolnicę Isaurę (mnie się współcześnie skojarzyła z władzą sądowniczą) usiłuje zniewolić nikczemny, ale atrakcyjny syn właścicieli hacjendy - Leoncio (czyli dzisiaj Zbigniew Ziobro). Kłody pod nogi rzuca mu nieco safandułowaty właściciel sąsiedniej hacjendy Tobias (wypisz wymaluj pan pre­zydent Duda), który też się chce Isaurą nacieszyć, ale po bożemu, po ślubie. I wydawało się, że tak to będzie trwało, aż tu nagle pan prezydent i PiS ustami swych plenipotentów znaleźli satysfakcjo­nujące rozwiązanie. Zniknął ambaras, bo dwóch chce naraz; tej trzeciej, czyli władzy sądowniczej nikt o zdanie nie pyta, bo ona jest od tego, by sycić żądze). Z grubsza to rozwiązanie wygląda tak: Tobias i Leoncio zawloką Isaurę do alkowy, zaciągną zasłonki i Tobias-prezydent skorzysta z ius primae noctis, a następnie wyda Isaurę na łup Leoncia-Ziobry.

Choć wydaje się, że scenariusz następnych odcinków naszej telenoweli został już napisany, to niewykluczone, że, jak to w serialach, czekają nas zaskakujące zwroty akcji. Może się bo­wiem okazać, że pisowski Leoncio, który w parlamencie może robić, co mu się żywnie podoba, zdecyduje się Isaurę pohańbić bez dzielenia się z prezydenckim Tobiasem i wypchnie go z alko­wy... Czy Tobias krzyknie wtedy: weto, nie pozwalam!, co sprawi, że Leoncio będzie chciał, ale nie będzie mógł? A może, na co liczę najbardziej, opozycja, która odgrywa rolę pani Isaury, Ester Almeidy, bezradnej wobec intryg nikczemnego Leoncia, spróbuje swoją wychowankę uzbroić w pas cnoty, tak aby Leoncio miał utrudnione zadanie
   Ktoś powie: a co tam może opozycja, pisiaki i tak wszystko przegłosują. Niby tak, ale nie do końca. Sytuacja pod istotnymi względami zmieniła się po ostatniej rezolucji Parlamentu Euro­pejskiego, który wkroczył na ścieżkę prowadzącą do złożenia wniosku do Rady Europy o naruszanie przez Polskę podstawo­wych wartości Unii Europejskiej, co zgodnie z Traktatem o Unii Europejskiej może zrobić niezależnie od Komisji Europejskiej.
Jeśli wtoku prac ustawodawczych okaże się, że Leoncio robi to, co robi, po to by uszczknąć puszek dziewictwa niezawisłości Isau­ry - władzy sądowniczej, to dla obozu władzy ryzyko, że PE złoży wiadomy wniosek, rośnie niebezpiecznie.

A jakie ma tu możliwości opozycja? Obsługujący PiS publicy­ści twierdzą, że niebezpieczeństwa uzależnienia sędziów od obozu władzy nie ma, bo „pisowski sędzia” jest jak wielka miłość, o której w najbardziej bodaj znanym swoim aforyzmie pisał de la Rochefoucauld: „jest jak duchy; wszyscy o nich mówią, ale nikt ich nie widział”. Otóż w niezawetowanej przez prezy­denta ustawie o sądach powszechnych ministra sprawiedliwości wyposażono zarówno w bat, jak i bardzo apetyczną marchewkę i dzięki tym narzędziom zbiór sędziów oddanych PiS można dość łatwo wykreować. Batem połączonym z marchewką jest przeno­szenie sędziów z mocy ustawy w stan spoczynku po skończeniu 60 lat (kobiety) i 65 lat (mężczyźni), a marchewką to, że minister sprawiedliwości może, według swego uznania, przedłużać stan czynny sędziego. Już sędzia Piwnik, która kończy 60 lat, zapałała entuzjazmem dla zmian wprowadzanych przez obóz władzy. Kolejną marchewką trzymaną przez Leoncia-Ziobrę są prezesury i wiceprezesury sądów. I wreszcie marchewka odziedziczona przez PiS: możliwość delegowania sędziów do Ministerstwa Sprawiedliwości, Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Kancela­rii Prezydenta, co wiąże się z istotnym awansem finansowym.
Tu zależność sędziów delegowanych od władzy wykonawczej jest tak oczywista, że po wyroku Trybunału Konstytucyjnego zmieniono ustawę, pozbawiając ich na czas delegowania prawa do orzekania. Ale, zgodnie z projektem prezydenckim, członkami Krajowej Rady Sądowniczej mogą być. Teoretycznie rzecz biorąc, członkiem KRS spośród sędziów może zostać sędzia delegowany - np. wiceminister sprawiedliwości Piebiak, nie zrzekając się przy tym swojej funkcji ministerialnej.

Otóż opozycja może złożyć parę prostych poprawek: że człon­kami KRS nie mogą być sędziowie delegowani oraz prezesi i wiceprezesi sądów, a do KRS nie mogą kandydować: sędziowie, którzy przez ostatnie dwa lata byli delegowani do administracji rządowej; którzy zostali mianowani prezesami i wiceprezesami na trzy miesiące przed dniem wyboru, oraz tacy, którzy w dniu wyboru mają ukończone 54 lata (kobiety) i 61 lat (mężczyźni). Sędziowie z tych kategorii tworzą bowiem zbiór osób uzależnio­nych wprost od ministra sprawiedliwości.
Jeśli takie poprawki zostaną zgłoszone - niby są oczywiste, ale opozycję mamy taką, jaką mamy - to albo obóz władzy się na nie zgodzi i wtedy Isaurę odziewamy w pas cnoty, a Leonciowi-Ziobrze zabieramy kluczyk, albo też je odrzuci, ale wtedy trudno mu będzie twierdzić w Parlamencie Europejskim i Komisji, że sądowniczej Isaury nie hańbi.
Ludwik Dorn

Co by tu jeszcze zburzyć?

Trwają prace nad przywró­ceniem w Warszawie stanu z 1944 r., przed wkrocze­niem sowieckich zaborców i socrealistycznej architek­tury. - To były piękne czasy. Aleje Ujazdowskie już nie na­zywały się „Adolf Hitler Alee”, a jeszcze nie nosiły imienia Józefa Stalina, które komuniści wkrótce im nadali - powie­dział nam młody historyk, zbliżony do IPN. - Taaak, to były piękne czasy - przyznałem. Pamiętam Warszawę powojen­ną. Nie było Pałacu Kultury, nie było placu Konstytucji, ba, nie było jeszcze tej konstytucji. Nie było ohydnych bloków za Żelazną Bramą. Oko cieszyły gruzy, rumowisko po ho­ryzont, Warszawa w ruinie - to był piękny widok, można powiedzieć „budujący”. Było co podziwiać i snuć plany odbudowy. Niestety, w samym sercu stolicy, pod nadzorem Sowietów postawiono tak zwany Pałac Kultury i Nauki, a faktycznie pomnik Stalina, symbol radzieckiej okupacji.
   Nic dziwnego, że najtęższe umysły, takie jak umysł Rado­sława Sikorskiego, Mateusza Morawieckiego (już od dziec­ka, 40 lat temu marzył o zburzeniu pałacu), Jarosława Gowina, wiceministra obrony Kownackiego, i jeszcze inne umysły, opowiadają się za zburzeniem tej stalinowskiej ku­batury, która szpeci nasze miasto, niczym ropiejący wrzód na obliczu stolicy. - Czas najwyższy ten wrzód przeciąć!
słyszymy. Mówi się, że jeżeli zapadnie decyzja polityczna, to siły zbrojne rozkaz wykonają, nie pytając prezydenta. (Żeby tylko nie było jak z Zamkiem Królewskim, że za sto lat rodacy go odbudują). Oto inne możliwe cele:
   DOM PARTII. Siedziba KC PZPR, zbudowana na koszt państwa i obywateli, którzy musieli wykupywać tzw. ce­giełki, oddana do użytku w 1952 r., w okresie stalinowskim. Gmach, w którym zapadały złowrogie decyzje, a także wy­stawione były zwłoki I sekretarza, który w tajemniczych okolicznościach zmarł w Moskwie. Symbol komunistycz­nej dyktatury powinien być zrównany z ziemią bądź prze­kształcony w muzeum komunizmu. Muzeum to miało się mieścić w podziemiach pałacu, ale wobec planów jego wyburzenia logiczne wydaje się przeniesienie muzeum do Domu Partii. Tam dobrze wpisywałoby się w ciąg mu­zeów - Narodowego i Wojska Polskiego.
   PLAC KONSTYTUCJI i Marszałkowska Dzielnica Miesz­kaniowa (MDM). Okaz socrealistycznej brzydoty, pomnik peerelowskiej „konstytucji”, zawalidroga mająca na celu zasłonić kościół Zbawiciela jako zamknięcie perspektywy głównej ulicy miasta. Oddany do użytku 22 lipca 1952 r. - data ta jest wykuta nad jedną z rzeźb zdobiących fasa­dę gmachu. Na wieść o śmierci Stalina zawieszono tam portret wodza narodów, wysoki na trzy piętra. Wąsy były między piętrem drugim a trzecim. Rozległość MDM i masa użytego budulca będą stanowiły nie lada wyzwanie dla naszych saperów.
   RYNEK STAREGO MIASTA. Sztuczna „Starówka”, odda­na do użytku w 1953 r. tylko po to, żeby mieć gdzie wykuć w kamieniu napis, że odbudował ją rząd Polski Ludowej. Podobnie jak Zamek Królewski „odbudowany”, a właści­wie zbudowany od podstaw w latach 70. na mocy decyzji Edwarda Gierka po to, żeby przypodobać się społeczeń­stwu po wydarzeniach grudniowych 1970 r. Przykład manipulacji historią dla potrzeb władz komunistycznych, które
ogrzewały się na Zapiecku.
   OSIEDLE PRZYJAŹŃ - zbudowa­ne w latach 1951/52 osiedle baraków i domków dla ponad tysiąca radzieckich budowniczych pałacu. Obecnie osiedle akademickie. Duża przestrzeń (ponad 30 ha) czyni zeń łatwy cel do zbombardowania.
   MURANÓW - kolejny przykład socrealistycznej archi­tektury i urbanistyki. Monumentalna dzielnica mieszka­niowa zbudowana na miejscu całkowicie zburzonej przez Niemców części miasta. Okazałe gmachy przypominają fortece, w których więzieni są mieszkańcy.
   ŚCIANA WSCHODNIA - podjęta w czasach Gomułki nieudolna próba stworzenia ram dla PKiN im. Józefa Stalina. Zespół 23 budynków - wieżowców, domów to­warowych, kamienic i rotundy, które na wieki zamurowa­ły plac Defilad. Zbudowana głównie po to, żeby stojący na trybunie 1-majowej dygnitarze, Gomułka, Cyrankie­wicz, Zawadzki i inni, mieli ładny widok. Dla naszych sił powietrznych nie stanowiłaby żadnego problemu.
   PAŁACYK SZUSTRA - spalony w czasie wojny, odbudo­wany w czasach PRL. Uwaga: projekt Efraima Schroegera, zbudowany przez Szymona Zuga, co może wywołać protesty międzynarodowe. Obiekt dla doświadczonego sapera. Doskonały teren na Mieszkania Plus.
   MINISTERSTWO ROLNICTWA - socrealistyczny gmach z lat 1951-55. Od strony ulicy Wspólnej osłonięty naj­wyższą w Warszawie kolumnadą, wysoką na kilka pięter, która powinna się ładnie składać w czasie eksplozji ła­dunku podłożonego przez fachowca. Im gorszy był stan rolnictwa w PRL - tym wyższą budowano kolumnadę. W pierwotnym założeniu przed wejściem do minister­stwa miało znajdować się wzorowe pole uprawne, na któ­rym miano pokazywać rośliny uprawiane przez PGR. Coś a la Wszechzwiązkowa Wystawa Rolnicza w Ostankino koło Moskwy, gdzie znajduje się złota fontanna „Przyjaźń Narodów” oraz słynna rzeźba „Robotnik i Kołchoźnica” - logo sowieckiej kinematografii.
   POZNAŃSKA 15. Secesyjna kamienica (1892 r.), prze­pięknie odnowiona, z restauracją i unikalnym patio. Nie­stety, od 1924 r. mieściła się tam ambasada Rosji, po której zostały nawet ślady w postaci sierpa i młota w dawnej sali balowej. Przy wysadzaniu zaleca się ostrożność, ze wzglę­du na gęstą zabudowę okolicy.
   URSYNÓW - doskonały poligon do ćwiczenia nalotów dywanowych. 50 km kwadratowych, 150 tys. mieszkań­ców. Pomnik komunistycznego budownictwa miesz­kaniowego z tzw. wielkiej płyty, która okazała się płytą długogrającą, gdyż jej złogi trzymają się do dziś. Pomy­ślane jako sypialnia dla mas pracujących stolicy, stadium przejściowe pomiędzy wsią a miastem. Ursynów, nazwa­ny tak przez właściciela Juliana Ursyna Niemcewicza, przedtem nazywał się Rozkosz - od nocy poślubnej spę­dzonej tam przez Stanisława Kostkę Potockiego i Alek­sandrę z Lubomirskich. Obserwowanie dekomunizacji Ursynowa przez siły powietrzne będzie dla udręczonych mieszkańców prawdziwą rozkoszą.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz