środa, 22 listopada 2017

Siły niezbrojne



Wygląda na to, że w wojsku dzieje się bardzo źle. Minister Macierewicz zapewnia, że będzie jeszcze lepiej.

Na fali medialnego wzmożenia ministra Macierewicza można było dowiedzieć się, że polska armia ma się świetnie, proces zakupów idzie pełną parą, Francuzi nas kochają, WOT nas obroni, a współpraca z prezy­dentem się układa. Jeden z urzędników prezydenckie­go Biura Bezpieczeństwa Narodowego zapytany nieoficjalnie, ile jest w tym wszystkim prawdy, po chwili milczenia odpowiedział: - Sama prawda, jak z „Prawdy".

Minister ogniomistrz
Jak naprawdę wygląda współpraca z prezydentem, najlepiej wie­dzą ci oficerowie, którzy w tym roku już dwukrotnie znaleźli się na listach do nominacji generalskich. I drugi raz z rzędu gwiazdki spadły im z pagonów, bo prezydent konsekwentnie nie decyduje się na mianowania generalskie. W sierpniu minister Macierewicz grał va banque i próbował przepchnąć również kandydatów, którzy nie spełniali kryteriów, jak to miało miejsce podczas ze­szłorocznych nominacji. Wtedy prezydent poszedł na ustępstwa i nominował nawet tych oficerów, którzy nie pokończyli studiów generalskich. W tym roku się zaciął i 15 sierpnia nie było żad­nych nominacji.
   Przy drugim podejściu, z okazji Święta Niepodległości, minister­stwo zmieniło strategię. Lista była krótsza, a nazwiska mocniej­sze. Wśród wyznaczonych do awansu m.in. gen. Jarosław Mika, dowódca generalny, który od 10 miesięcy zajmuje stanowisko trzygwiazdkowego generała, mając dwie gwiazdki na pagonach. Z kolei drugą gwiazdkę miał dostać gen. Robert Głąb, dowódca Garnizonu Warszawa, strategicznego dla obronności państwa, bo odpowiedzialnego za ochronę struktur dowodzenia państwem w czasie wojny. Szerszej opinii publicznej znany z pisma, które rozesłał podwładnym, żeby wiedzę o świecie czerpali z TVP Info.
   Ale i ta strategia zawiodła. Nie pomogło nawet nasłanie na prezy­denta ojca Rydzyka, który przyjechał do głowy państwa na wywiad, a z przyzwyczajenia wyszło mu kazanie. Nominacji generalskich nie będzie. Dla odwrócenia uwagi będą za to historyczne stopnie wojskowe. Do wojska wrócić mają rotmistrzowie, ogniomistrzowie i wachmistrzowie. Egzotyczne i trudne do wymówienia z punktu widzenia kolegów z NATO stopnie wojskowe z pewnością dodadzą polskiej armii kolorytu. I chyba niczego więcej.
   Gra w generałów, jak nazywają ją wojskowi, nie jest zwykłą wy­mianą złośliwości pomiędzy prezydentem a ministrem. Po pierw­sze, Andrzej Duda przypomina, że istnieje i ma coś do powiedzenia jako zwierzchnik Sił Zbrojnych. Po drugie, daje sygnał, że wie, co się dzieje w wojsku, i się na to nie zgadza. - Sytuacja jest trudna, bo lu­dzi prezydenta z jednej strony wiąże tajemnica i lojalność wobec własnego obozu. Z drugiej strony widzą, w którą stronę to wszyst­ko idzie, i próbują jakoś powstrzymać tę katastrofę - mówi jeden z oficerów.
   Konflikt ma swoje podłoże w dokumentach, o których zwykły zjadacz chleba nie wie i do których nie ma szansy zajrzeć, a które wyznaczają przyszłość nie tylko armii, ale naszej suwerenności. Strategiczny Przegląd Obronny przygotowany w MON miał być podsumowaniem stanu armii i wyznaczyć nową strategię obronną. SPO został niemal rozjechany przez wojskowych związanych z prezydentem. - Proszę zajrzeć na strony MON. W zakładce z klu­czowymi dokumentami ciągle są te z podpisami prezydenta Komo­rowskiego, a nawet Donalda Tuska - mówi Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. - Ministerstwo nie ma pomysłu, jak zbudować obronę. Chyba że za jakiś pomysł uznamy koncepcję „więcej tego samego”, bo do tego sprowadzają się takie pomysły, jak rozbudowa Wojsk Obrony Terytorialnej. Kilka dni temu Szere­mietiew ostentacyjnie pożegnał się z Akademią Sztuki Wojennej, na znak protestu wobec błędnej polityki MON.

Dla każdego po orzeszku
Pod koniec września wojsko zorganizowało pokazowe ćwicze­nie Dragon 2017. Chodziło m.in. o sprawdzenie, jak działa system mobilizacyjny, w jakim stanie są rezerwy i na ile płynnie można je włączyć w krwiobieg regularnej armii. Ćwiczenie zakończyło się oczywiście sukcesem.
   Kilka dni później na stronie MON ukazał się lakoniczny komu­nikat, że na fali wniosków z ćwiczenia minister nakazał zakupić do końca roku 100 tys. kompletów zimowych i letnich mundurów oraz 20 tys. kewlarowych hełmów. Tak ministerstwo próbuje wy­ciszyć falę krytyki wśród żołnierzy rezerwy, którzy na ćwiczenia dostali stalowe hełmy, tzw. orzeszki, i mundury oraz oporządzenie powyciągane z najgłębszych czeluści magazynów. W tym część jeszcze z misji, więc żołnierze dostali oporządzenie w pustynnym kamuflażu. Ale i tak nie dla wszystkich starczyło wszystkiego.
   O tym, że w wojsku jest zapaść mundurowa, mówiło się już od kilku miesięcy. Zaczęło się od tego, że jedną z pierwszych decy­zji nowego kierownictwa było obcinanie przetargów na mundury. Firmy produkujące na potrzeby wojska oprotestowały te decy­zje, ale ministerstwo za bardzo się tym nie przejęło. Armia, która wcześniej kupowała średnio 200 tys. mundurów rocznie, w 2016 r. zrealizowała zapotrzebowanie zaledwie w ok. 70 proc. A w tym roku nie kupiła ani jednego kompletu munduru. Odzieży ochron­nej, czyli kurtek typu goretex, już w 2015 r. kupiono o połowę za mało. Rok później nie kupiono ani jednej sztuki. W tym roku również nie zadbano o te zakupy. Jeden komplet kosztuje oko­ło 1,3 tys. zł. Armia kupowała ok. 80 tys. rocznie. Łatwo policzyć skalę oszczędności. W jednostkach zaczęło się czyszczenie ma­gazynów. Od początku roku w wojsku działy się sceny, których żołnierze nie pamiętali od lat. Dowódcy dzwonili po jednostkach w poszukiwaniu mundurów. MON dalej konsekwentnie nie przy­śpieszał ich zakupu. Nieoficjalnie mówiło się, że to świadoma polityka, mająca na celu wyczyszczenie magazynów i wprowa­dzenie na stan wojska nowego kamuflażu typu Lampart. Kamu­flaż Lampart opracowywany był już od kilku lat przez wojskowe instytucje w ramach programu Żołnierz Przyszłości „Tytan”. Program, z roku na rok mający coraz mniej wspólnego z przy­szłością, trawiony jest ciągłymi problemami.
   Okazało się, że nie uniknięto ich również w tak pozornie banal­nej sprawie jak kamuflaż. - W produkcji wyszło, że to jakieś niepo­rozumienie. W podczerwieni żołnierze świecili jak żarówki - mówi jedna z osób zaangażowanych w kontrakt. Kiedy dokonano zmian w nasyceniu pigmentu, część kolorów po prostu zaczęła się spie­rać. - Po pięciu praniach jeden z kolorów niemal całkowicie znikał. Mundur nie trzymał żadnych parametrów ścieralności - dodaje rozmówca. Jeszcze w październiku wojsko zaprosiło producentów do przetargu na wzorcowe umundurowanie w kamuflażu Lam­part. Kilka dni później w wojsku trudno było znaleźć rozmówcę na ten temat. - Setki tysięcy złotych wywalone w błoto. Wojsko ga­niające w starych mundurach i kupowanie w ramach pilnej po­trzeby operacyjnej za horrendalne pieniądze, bo w tych terminach nie da się kupić mundurów w standardowych stawkach. Tak się właśnie kończy wizjonerska polityka „dobrej zmiany” - denerwuje się jeden z producentów, ale nie zgadza się na podanie nazwiska, bo już dziś jego firma ledwo dyszy.
   Sprawa braku mundurów, choć medialna, tak naprawdę nie jest największym kłopotem polskiej armii. Dragon 2017 po raz kolejny obnażył system wojskowych rezerw, których po prostu nie ma. Prawie osiem lat po zlikwidowaniu powszechnego poboru armia jedzie na oparach. Dramatycznie brakuje przeszkolonych rezer­wistów, którzy w czasie wojny będą stanowili sól polskiej armii, bo wojsko w wydaniu pokojowym przed żadną napaścią kraju nie obroni. - Na papierze to jeszcze jakoś wyglądało, ale jak się zaczęło powoływać konkretnych ludzi, to na wszystkich padł blady strach - mówi jeden z oficerów. Materiał ludzki daleki był od tego z opisu kart mobilizacyjnych, a sam proces powoływania - od sprawności.
  W tym samym komunikacie, w którym minister zobowiązuje swoje służby do zakupu 100 tys. mundurów, jest również wzmian­ka o podporządkowaniu Wojewódzkich Sztabów Wojskowych i Wojskowych Komend Uzupełnień dyrektorowi departamentu kadr. Dla wojskowych to więcej niż rewolucja. - W zasadzie MON przechodzi na ręczne sterowanie armią. Jakości rezerw to nie pod­niesie, ale czyni władzę ministra niemalże absolutną - tłumaczy jeden z wysokich oficerów. Na jakąś dramatyczną poprawę jakości funkcjonowania systemu dzięki tym zmianom nie ma co liczyć. Departamentowi średnio wychodzi zarządzanie tym, co już ma w ramach swoich kompetencji.
   Wojska operacyjne mają gigantyczne wakaty na stanowiskach oficerów i podoficerów. Częściowo przyczyniły się do tego Wojska Obrony Terytorialnej, które masowo zasysają oficerów. Na prawie 6,5 tys. żołnierzy WOT niemal 1,2 tys. to żołnierze wyciągnięci z li­nii i skierowani do tej formacji. Najczęściej jedni z najlepszych, jacy byli. Jednocześnie szkoły wojskowe nie są w stanie odtworzyć tych strat, bo nabór nie jest dostosowany do zapotrzebowania. - Liczby o brakach na etatach są dziś najściślej skrywaną tajemnicą. Gdy­by ludzie wiedzieli, jak to wygląda od środka, to byłby siwy dym - mówi oficer pozostający w linii.
   Kompletną klapą okazał się również system logistyczny, który po wprowadzeniu Wojskowych Oddziałów Gospodarczych roz­łożył armię na łopatki. - Już dwa lata temu udowodniłem na ćwi­czeniach, że nasza logistyka jest fikcją. Dywizja po trzech dniach w polu została bez paliwa, amunicji i jedzenia. Co przez dwa lata rządów zrobił minister Macierewicz, żeby to zmienić? - retorycznie pyta gen. Janusz Bronowicz, który w marcu 2016 r. odszedł z armii na znak protestu wobec polityki kadrowej MON.

Obiecuję wam wszystko
W kwestii zakupów wojskowi jedynie zaciskają zęby. - Koncert życzeń, który urządziła poprzednia ekipa, zmienił się w koncert obietnic, a sprzętu nie ma - irytuje się jeden z oficerów. Wojskowi dobrze pamiętają telenowelę pt. obiecuję wam nowe śmigłow­ce, po tym jak anulowano kontrakt na dostawę 50 helikopterów typu Caracal od koncernu Airbus. 11 października zeszłego roku minister Macierewicz w świetle kamer zapewniał, że „już w tym roku zostaną dostarczone przynajmniej dwa helikoptery z Miel­ca”. Niespełna miesiąc później powiedział: „Oferta (na śmigłowce z Mielca) nigdy nie była aktualna”. - Nie dość, że kłamał, to jeszcze stojąc obok własnego szefa, czyli pani premier. Ale temu ministro­wi uchodzą gorsze rzeczy, więc trudno się nawet specjalnie dziwić - mówi Tomasz Siemoniak, poprzedni minister obrony narodowej.
   Jak w każdym serialu w sprawie były jeszcze kolejne zwroty ak­cji, bo w styczniu tego roku minister ponownie obiecał szybkie dostawy helikopterów. W lutym podał nawet termin - marzec 2017. A następnie w maju wiceminister Bartosz Kownacki poin­formował, że śmigłowce wielozadaniowe nie są już priorytetem dla polskiej armii. Teraz cały wysiłek poświęcony zostanie na za­kup śmigłowców bojowych, których pozyskanie jest najważniejsze, bo stan techniczny Mi-24 jest katastrofalny. Od maja ten priorytetowy program „Kruk”, w ramach którego kupione mają być śmigłowce bojowe, ani drgnął. Ministerstwo przebąkuje, że w przyszłym roku coś się w tej sprawie wydarzy. Producen­ci nieśmiało dodają, że to oznacza pierwsze dostawy najwcze­śniej w 2021 r., i sugerują już np. zwiększanie naboru lotników profilowanych pod te maszyny. Ale ministerstwo działa wła­snym trybem.
   Więcej konkretów jest w programie „Orka”. Minister Maciere­wicz wciąż zapewnia, że jeszcze w tym roku zostanie podpisany kontrakt na zakup okrętów podwodnych wyposażonych w ra­kiety dalekiego zasięgu. Szacunkowy koszt zamówienia waha się od 10 do 13 mld zł. - Takie absurdalne zakupy wykrwawią budżet na obronność, który przecież nie jest z gumy. A nie zapewnią naj­ważniejszych potrzeb, czyli ochrony polskiego nieba. Bez panowa­nia na niebie w parę godzin stracimy nie tylko te okręty podwodne, ale i cały kraj - irytuje się Romuald Szeremietiew.
   W międzyczasie Marynarka Wojenna utraciła swój ostatni zdol­ny do działań bojowych okręt podwodny - ORP „Orzeł”. 27 wrze­śnia w czasie procedury rozładowywania akumulatorów doszło do spięcia i zapalenia się instalacji elektrycznej okrętu. Tego typu jednostki mają własny system gaszenia pożarów za pomocą sprężonych gazów o bardzo niskiej temperaturze. W ten sposób unika się zalania okrętu i zniszczenia jego krytycznej infrastruk­tury. System jednak nie zadziałał prawidłowo. Pożar trzeba było gasić tradycyjnie. Sprawa została utajniona. Dopiero po ujaw­nieniu jej na łamach POLITYKI MON poinformował o zdarzeniu. Na okręcie ciągle trwa szacowanie strat. Jednak szanse, że „Orzeł” wróci do służby, są małe. - Nawet jeśli z przyczyn propagando­wych „Orzeł" jednak wróci do służby, ze świecą trzeba będzie szukać załogi, która zejdzie na nim pod wodę - mówi jeden z by­łych podwodniaków.

Wojny przecież nie będzie
Wbrew kampanii optymizmu, jaką MON zalał media po prze­głosowaniu Ustawy o zwiększonym finansowaniu armii, program modernizacji technicznej leży. Nadal nie ma dronów, choć w tym roku wojsko miało odebrać pierwsze sztuki pozwalające na dale­kie rozpoznanie i wsparcie artyleryjskie. Nie wypalił nawet zakup tysiąca małych dronów samobójców, którymi żołnierze WOT mieli dziesiątkować przeciwnika. Dokumentacja drona poszła z jednego z wojskowych instytutów do Wojskowych Zakładów Lotniczych nr 2 w Bydgoszczy. Obecnie trwa przerzucanie się pismami, kto zawalił, że dostaw ciągle nie ma.
   Nieformalną przyczyną opóźnienia w zakupach może być brak pieniędzy. MON co prawda dostaje ich coraz więcej, ale też coraz więcej wydaje. Przede wszystkim na realizację obietnic wyborczych, czyli podwyżki dla kadry i budowę WOT. Ile koszto­wało stworzenie tej formacji, nikt nie wie, ale między bajki moż­na włożyć opowieści o bezkosztowym budowaniu WOT. Każdy z 5,5 tys. żołnierzy co miesiąc dostaje na konto nieopodatkowaną kwotę 320 zł na tzw. gotowość. Plus 90 zł za każdy dzień ćwiczeń. Ten swoisty program 500 plus dla armii objąć ma 50 tys. żołnie­rzy. Łatwo policzyć, ile pochłoną same ich pensje. O wydatkach na sprzęt trudno nawet mówić, bo nikt ich właściwie nie policzył.
   Jednocześnie MON zdemolował swój budżet, kupując samo­loty VIP w całości z własnych środków, choć plany były zupełnie inne. 30 czerwca 2016 r. Uchwałą Rady Ministrów nr 73 założo­no zwiększenie budżetu MON o dodatkowe środki na realizację „zabezpieczenia transportu powietrznego VIP”. Tylko w 2016 r. te dodatkowe kwoty sięgnąć miały 850 mln zł. W ten sposób za­kup rządowych samolotów miał nie być tak wielkim ciężarem dla budżetu armii. Tych dodatkowych milionów wojskowi nigdy nie zobaczyli. W efekcie, żeby zamknąć budżet, ciąć trzeba było wy­datki na sprzęt czysto wojskowy. W liczbach wszystko się zgadza. Dopóki będzie zgadzało się również na kontach żołnierzy, wszyscy będą zadowoleni. A wojna przecież chyba nam nie grozi.
Juliusz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz