wtorek, 14 listopada 2017

Raport z oblężonego miasta



Zamiast Międzymorza czy alternatywnego dla Brukseli ośrodka UE w Europie Wschodniej (główne hasła polityki zagranicznej PiS) mamy politykę kraju na własne życzenie osaczonego

Każdy dzień przynosi nowe przykłady kata­strofy w naszej polity­ce europejskiej, brnącej w kryzysy w relacjach z zachodnimi partnerami i z sąsiadami. Kraj prowadzący taką politykę zosta­nie osamotniony w każdym konflikcie czy starciu interesów. Rosjanie to widzą, stąd coraz większe rozbawienie Mos­kwy na poziomie deklaracji oficjalnych, a także coraz bardziej prowokacyjne wo­bec Warszawy działania realne i sym­boliczne, w rodzaju owego gazociągu, mającego uniemożliwić dostęp do miej­sca katastrofy w Smoleńsku. Jeśli chodzi o sprawę tak ważnego dla PiS oddania wraku tupolewa, to pozostały już tylko jawne szyderstwa.

DEMOKRATYCZNY OPÓR
Dwie ostatnie odsłony żałosne­go spektaklu polskiej polityki zagra­nicznej to nowe konflikty na linii Berlin
- Warszawa i Warszawa - Kijów. Pierw­szy godnościowy, drugi odwołujący się do polityki historycznej.
   Zacznijmy od Niemiec, gdzie kamie­niem obrazy stały się ciepłe słowa nie­mieckiej minister obrony Ursuli von der Leyen na temat młodej opozycji w Polsce. Wyciągnięte zresztą z bardzo sprzyjającego Polakom kontekstu - nie wiadomo, czy przez któregoś z nowych „dyplomatów” Waszczykowskiego, czy przez prawicowe media. Zapytana w talk-show telewizji ZDF przez jakąś wyjątkowo prorosyjską dziennikarkę, czy warto bronić Polski, która nie chce Unii Europejskiej, a jedynie NATO, żeby walczyć z Rosją, zbliżona do Angeli Merkel polityczka niemiecka wy­głosiła pochwałę polskiej Solidarności, która przyspieszyła zjednoczenie Nie­miec. Potem stwierdziła, że „Europa nie może iść do przodu w małych grupach, ale trzeba za sobą pociągnąć także Eu­ropę Wschodnią”. I dopiero w tym kon­tekście padła sugestia, że Polska to nie tylko Kaczyński, więc „należy wspierać demokratyczny opór młodego pokole­nia w Polsce”.
   Kiedy Antoni Macierewicz wezwał na dywanik niemieckiego attache woj­skowego, strona niemiecka próbowała załagodzić sprawę, mówiąc, że „telewi­zyjny talk-show nie jest miejscem, gdzie kształtowana jest polityka zagranicz­na”. Macierewicz uznał, że to nie wy­starczy i wciąż czeka na poważniejsze przeprosiny ze strony Berlina.
   Tak jak wyciągnięcie przez Jarosła­wa Kaczyńskiego sprawy reparacji wo­jennych w ostatniej fazie niemieckiej kampanii wyborczej było argumentem pomagającym atakować Angelę Mer­kel nie tylko socjalistom, ale także bru­natnym populistom z AFD i czerwonym populistom z Die Linke, podobnie atak na Ursulę von der Leyen jest uderze­niem w ostatni ośrodek europejskiej polityki, który pozostaje sojusznikiem Polski. Merkel (w przeciwieństwie do prezydenta Macrona) nie chce składać Europy Środkowej na ołtarzu budowa­nia Unii dwóch prędkości. Wie bowiem, że może to wepchnąć cały nasz region na orbitę postradzieckiego imperium, które próbuje odbudować Putin.

MIT OFIARY
W przypadku kryzysu w stosunkach pomiędzy Warszawą i Kijowem zderzy­ły się dwie polityki historyczne, któ­re mają jeden punkt wspólny. Zarówno nacjonaliści polscy, jak i ukraińscy po­strzegają własny naród jako niewinną ofiarę historii, która nigdy nie miała na swoim koncie żadnej zbrodni ani próby ekspansji. Ukraiński odpowiednik IPN zablokował ekshumacje ofiar zbrodni wołyńskiej w odpowiedzi na niszczenie w Polsce pomników UPA i OUN, które dla polskich nacjonalistów są wyłącz­nie organizacjami zbrodniczymi, a dla ukraińskich wyłącznie bohaterami wal­ki o niepodległość.
   Jeśli pomiędzy zachowaniem Kijowa i Warszawy jest jakaś różnica, to tylko taka, że o ile po stronie ukraińskiej pa­liwem konfliktu są działania tamtejsze­go IPN, a prezydent, premier czy szef MSZ próbują uspokoić nastroje (fakt, że ostrożnie, bo podobnie jak w Pol­sce, także na Ukrainie nacjonaliści są kłopotliwym, ale przydatnym zaple­czem obozu władzy), to po stronie pol­skiej najbardziej toksyczne wypowiedzi i zachowania ma na swoim koncie szef resortu spraw zagranicznych Witold Waszczykowski.
   Narastający konflikt pomiędzy War­szawą i Kijowem ma dwie niebez­pieczne konsekwencje dla Polski. Po pierwsze, tracąc wiarygodność w tej części unijnej polityki wschodniej, któ­ra dotyczy Ukrainy, pozbawiamy się również wszelkiego wpływu na poli­tykę Unii Europejskiej wobec Rosji, i to łącznie z kluczową dla nas polityką energetyczną. Po drugie, ponad milion Ukraińców stale pracuje w Polsce, więc naprawdę istotne jest, czy traktujemy ich jako obywateli kraju zaprzyjaźnio­nego, czy też jako wrogów.

KACZYŃSKI JEST ZA MIĘKKI
Do tego dochodzą Czechy i Słowa­cja grające raz na Berlin, raz na Mos­kwę i traktujące Polskę rządzoną przez PiS jako wygodnego chłopca do bicia. Czeska unijna komisarz Vera Jourova apeluje, aby Unia obcinała wypłaty z funduszu spójności dla krajów, w któ­rych niszczone jest państwo prawa. Stoi za tym - rzecz jasna - nadzieja, że lwią część odebranych Polakom środków przejmą inne kraje regionu. O cynicz­nym „sojuszu” Orbana z Kaczyńskim nie ma nawet co wspominać, bo wę­gierski przywódca pielęgnuje swoje tra­dycyjnie dobre stosunki z europejską chadecją, zaś rząd w Warszawie służy mu za piorunochron.
   Problem w tym, że ta katastrofa pol­skiej polityki europejskiej i naszej polityki w regionie jest zgodna z ocze­kiwaniami Jarosława Kaczyńskiego. Nie przypadkiem najgłupsze i najbar­dziej toksyczne zachowania Waszczykowskiego i Macierewicza przypadają na okres osłabionej pozycji obu panów przed planowaną rekonstrukcją rządu. Wyszkowski i Macierewicz walczą o ży­cie; ten pierwszy zabiega o to, by przy­podobać się Kaczyńskiemu, ten drugi chce go zaszantażować. Antoni Macie­rewicz potrząsa szabelką swego nie­przejednania wobec Niemiec, Francji, Ukrainy i Litwy, by zbudować atrakcyj­ną legendę na okoliczność ewentualne­go wyrzucenia go z MON („Kaczyński jest za miękki, a może sam jest czyimś agentem, dlatego pozbył się takiego ra­dykalnego patrioty jak ja”).
   Dla samego Jarosława Kaczyńskiego bardziej niewygodni są realni sojusz­nicy Polski, którzy jednak interesują się przestrzeganiem norm demokracji czy państwa prawa w naszym kraju, niż politycy, których standardy rządzenia Polską nie interesują w ogóle. Z tego punktu widzenia Barack Obama czy Hillary Clinton byli gorsi niż uwikłany w nieformalne kontakty z Putinem Do­nald Trump. A jeszcze lepsi od Trumpa są przywódcy Rosji czy Chin, którzy w ogóle mają w nosie, czy Kaczyński bę­dzie tolerował opozycję, czy wsadzał ją do więzienia.

ZMARNOWANA PRACA 25 LAT
Doktryna Giedroycia wspiera­nia wszystkich ośrodków państwowo­ści kształtujących się pomiędzy Polską i Rosją, dominująca w naszej poli­tyce wschodniej od Mazowieckiego, Skubiszewskiego, Geremka, aż do Si­korskiego i Tuska, bywała może czasami w codziennej praktyce nieco idealistycz­na. Wymagała przymykania oka na pew­ne przejawy młodego i nieco dzikiego nacjonalizmu Litwinów czy Ukraińców. Jednak za tę cenę (w sumie umiarko­waną) udało się zbudować pozycję War­szawy jako przewidywalnego ośrodka politycznego w regionie. Polska stała się z punktu widzenia Brukseli kluczowym państwem, stabilizującym wschodnią flankę UE, z czego mieliśmy wymierne zyski polityczne.
   Zawdzięczaliśmy to zarówno rzą­dowi (Radosław Sikorski jako pomy­słodawca unijnej polityki partnerstwa wschodniego), jak i ówczesnym przed­stawicielom opozycji w parlamencie europejskim. Paweł Kowal, Marek Migalski i Konrad Szymański specjali­zowali się w budowaniu współpracy pomiędzy europarlamentem a parla­mentami krajów postradzieckich. Na­wet gdy Tusk i Kaczyński mordowali się w Polsce, Sikorski, Saryusz-Wolski, Ko­wal, Szymański czy Migalski współpra­cowali na polu polityki wschodniej czy solidarności energetycznej.
   Dziś po tym wszystkim zostały jedy­nie zgliszcza. Sikorski został wypchnię­ty z polskiej polityki przez „kelnerskie” taśmy. Kowal i Migalski są poza europarlamentem, a coraz bardziej w ogóle poza polityką. A Konrad Szymański i Ja­cek Saryusz-Wolski ścigają się do „ucha Prezesa” i opowiadają bzdury o unijnej polityce imigracyjnej czy stosunkach polsko-niemieckich, aby jakoś prze­trwać w coraz bardziej szalonym kotle prawicowej polityki.
   W Brukseli jako przedstawiciele obo­zu rządzącego Polską brylują dziś Ma­rek Jurek, Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski. Nawet nie udają, że ich obecność w Parlamencie Europejskim służy do czegoś innego niż do prowa­dzenia propagandy antyunijnej i antyliberalnej wraz ze wszystkimi najbardziej zaciętymi eurosceptykami z całego kon­tynentu. No i jeszcze - przynajmniej w przypadku Legutki i Krasnodębskiego - do odreagowania urazów i traum, jakie wynieśli z inteligenckich wo­jen na górze, toczących się w Polsce lat dziewięćdziesiątych.
   I tak oto nikt w obozie rządzącym Polską nie korzysta dziś z najważniej­szego dla polskiego bezpieczeństwa i rozwoju instrumentu polityki euro­pejskiej. Przeciwnie - tym wrażliwym narzędziem rzuca się o ścianę i próbuje zniszczyć.

MĘTNE BAJORO
„Renacjonalizacja” polityki za­granicznej jest ryzykowna nawet w przypadku najsilniejszych państw
Unii Europejskiej, gdyż w politycz­nym i gospodarczym starciu z potę­gami globalizacji - Chinami, Rosją, Indiami, USA - samotna Wielka Bryta­nia, samotna Francja, nawet samotne Niemicy przegrają. W przypadku kra­jów o mniejszym potencjale - takich jak Polska, Ukraina, Węgry czy Cze­chy - taka „renacjonalizacja” to pro­sty przepis na katastrofę. Po pierwsze dlatego, że każdy z tych małych nacjo­nalizmów najpierw rzuca się do gardła najbliższym sąsiadom. A po drugie, pró­ba szukania sobie możnego sojusznika czy opiekuna w pojedynkę - obok Unii lub wręcz przeciwko niej - może jedy­nie doprowadzić do całkowitej utraty samodzielności.
   Dla putinowskiej Rosji wschodnio­europejska „renacjonalizacja” jest jed­nak darem niebios. Darem - rzecz jasna - w dużej części przez Mos­kwę wypracowanym, tak jak wypra­cowane było zwycięstwo brexitu i Trumpa czy wzmocnienie lewicowych i prawicowych populizmów w krajach Europy Zachodniej. Ukraina i Polska rzucające się sobie do gardeł, Czechy próbujące ograbić Polskę z unijnych pieniędzy, Litwa budująca swoją po­litykę historyczną poprzez promowa­nie „bohaterów narodowych”, którzy kolaborowali z NKWD, z nazistami czy też uczestniczyli w eksterminacji li­tewskich Żydów - taka polityka zamie­nia Europę Wschodnią w mętne bajoro, w którym tylko Rosja może czuć się pewnie i bezpiecznie.
   Jarosław Kaczyński nie ma żadnej doktryny polityki zagranicznej - uzna­je jedynie politykę wewnętrzną. Jest przekonany, że każdy wywołany przez Waszczykowskiego czy Macierewicza konflikt z Brukselą, Paryżem, Berli­nem, Kijowem czy Wilnem ostatecznie opłaci mu się na krajowym podwórku. Podniesie bowiem w prawicowym elek­toracie jego notowania jako silnego li­dera, który każdemu umie się postawić. Ta strategia sprawia, że Polska z lide­ra stabilności naszego regionu stała się liderem jego destabilizacji.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz