sobota, 11 listopada 2017

PiSudski,Wybiło,Tylko krew jest patriotyczna, Aż do pętli,Niewygodne przesłanie,Nieporozumienie,Prowokatorzy i sprowokowani i Następny do kosza?



PiSudski

Jarosław Kaczyński to polityczny tytan. Tylko on jest w stanie wziąć się za bary z problemami, któ­re jedynie on był w stanie stworzyć.
   Beata Szydło zostaje. Na razie. Może na chwilę. Nie będę tu udawał, że wiem, czy lider PiS zostanie premierem. I tak nikt by mi nie uwierzył. Ale dla polskiej polityki równie ciekawa jak odpowiedź na pytanie, czy Kaczyński zostanie premierem, jest odpowiedź na pytanie, dlaczego - jego zdaniem - miało­by to sens. Ta druga kwestia dotyka bowiem myślenia Kaczyń­skiego o władzy, o innych, a przede wszystkim o sobie.
   Słyszymy, że Kaczyński miałby według Kaczyńskiego za­stąpić panią Szydło, bo - zdaniem Kaczyńskiego - Szydło so­bie nie radzi, a nie radzi sobie, bo nie ma cech, które dawałyby jej szansę, by sobie poradzić. Ten logiczny ciąg ma absolut­nie sens, nie umkniemy jednak przed odpowiedzią na pewne pytanie. Czy o deficytach pani Szydło dowiedzieliśmy się do­piero wczoraj? A jeśli wiedzieliśmy o nich dużo wcześniej, to dlaczego jest ona tym, kim jest. Otóż Beata Szydło nie została przez Jarosława Kaczyńskiego wskazana na premiera, ponie­waż w którymś momencie wydawało się, że nadaje się na pre­miera. Została wskazana na premiera, ponieważ w żadnym momencie na premiera się nie nadawała. Gdyby pani Szydło rzeczywiście na premiera się nadawała, to z całą pewnością by nim nie została. Gdyby miała jakiekolwiek cechy premiera, to myśl o jej premierostwie nawet by w głowie Kaczyńskiego nie powstała. Prawdopodobnie nie byłoby jej wtedy nawet przez sekundę w okolicach PiS-owskiej wierchuszki.
   Kaczyński nie zrobił z Szydło premiera, żeby była ona pre­mierem, ale żeby premiera udawała, co zresztą jakoś tam jej wychodzi. Wystarczająco wychodzi w każdym razie, by PiS-owski elektorat za premiera ją uważał. Rząd rozłazi się jed­nak w szwach, wszyscy ministrowie wiedzą, że Szydło to tylko marionetka, a ci, którzy mają w miarę silną pozycję po­lityczną, albo jej wchodzą na głowę, albo ją ignorują. Wszy­scy zaś biegają do szefa prawdziwego, czyli do Kaczyńskiego. Mamy więc cały system bypassów, który powstał, bo Ka­czyński zrobił premierem kogoś, kto według Kaczyńskiego premierem być nie powinien.
   Nie przypisuję tu zresztą prezesowi PiS jakiejś nadmiernie złej woli. Taki sam problem jak z Szydło, a kiedyś z Marcin­kiewiczem, byłby z każdym innym premierem. Jest bowiem tylko jeden człowiek, który mógłby być premierem, nie bu­dząc w Jarosławie Kaczyńskim przekonania, że premierem jest niesłusznie. To Jarosław Kaczyński.
   Podobnie jest z prezydenturą. Andrzej Duda nie został kandydatem na prezydenta dlatego, że wykazywał jakiekol­wiek cechy prezydenckie. Został nim, bo ich nie miał. Gdy­by Kaczyński uważał na przykład, że Duda ma charakter, to nie byłby Duda ani posłem, ani europosłem. Ale ponieważ uznał, że Duda charakteru nie ma, został kandydatem. Nie można zresztą odmówić prezesowi, że psychologiczny por­tret kandydata Dudy sporządził należycie, co ostatnie dwa lata z okładem wielokrotnie potwierdziły. Prezydent Duda niedawno próbował wprawdzie wierzgać, ale wiadomo było, że prędzej sam siebie tym wierzganiem przestraszy, niż przestraszy nim Kaczyńskiego. Kaczyński nie uważa Dudy za prawdziwego prezydenta, bo - jego zdaniem - w Polsce był tylko jeden prawdziwy prezydent i tylko jedna osoba mogłaby nim być teraz. Obie osoby - ta, która prezydentem była, i ta, która nadawałaby się na prezydenta dzisiaj - mają to samo nazwisko.
   Ponieważ ani Andrzej Duda nie nadaje się na prezyden­ta, ani Beata Szydło nie nadaje się na premiera, prezes w sprawie wybranych przez siebie marionetek musi inter­weniować. W przypadku prezydenta są to rozmowy wy­chowawcze, w czasie których Andrzeja Dudę ponownie formatuje, bo musi formatować, skoro nie może go odwo­łać. Formatowanie Beaty Szydło, według Kaczyńskiego for­matu pozbawionej, sensu żadnego nie ma. Można ją więc albo zostawić, czekając, aż rząd będzie się rozłaził dalej, albo ją zastąpić. Kaczyński chciałby być premierem o tyle, że przecież nikt nie zasługuje na oficjalne splendory z ty­tułu genialnych rządów PiS bardziej niż on. Z drugiej stro­ny rola naczelnika jakoś mu jednak pasuje. Tym bardziej że kojarzy mu się z naczelnikiem poprzednim, którego oczy­wiście jest następcą.
   Kaczyński musi więc wziąć na siebie znój rozwiązania prob­lemu, który sam stworzył, podobnie jak sam musi na przykład rozwiązać problem międzynarodowej izolacji Polski, do któ­rej sam doprowadził. Niektóre problemy rozwiązuje zresztą skutecznie, ale tylko te, które sam wymyślił. Wymyślił choć­by „Polskę w ruinie”, a już po dwóch latach cieszy się, że jako państwo rozwinięte doskoczyliśmy do czołówki.
   Tytaniczna siła woli Kaczyńskiego obejmuje więc rozwią­zywanie problemów nieistniejących i próby rozwiązywa­nia problemów stworzonych na własne życzenie. Ciężko być jednocześnie Neronem i Midasem. Ciężko, ale nasz tytan się nie poddaje.
Tomasz Lis

Wybiło

Trochę się dziwię poruszeniu internetową hejteradą w wykonaniu twarzy „Wiadomości” TVP, czyli Michała Adamczyka. Rzeczony Adamczyk „tak tylko pytał”, dlaczego Władysław Bar­toszewski został zwolniony z obozu Auschwitz. Nic no­wego - to jedna z ulubionych piosenek internetowej psychoprawicy sugerującej, że Bartoszewski był współ­pracownikiem gestapo, jego siostra wyszła za esesmana (w rzeczywistości w ogóle nie miał siostry), nieprzypad­kowo więc został zwolniony. Kiedy Muzeum Auchwitz na spokojnie zaczęło tłumaczyć wzmożonemu dobrą zmia­ną Adamczykowi - tak jak objaśnia to wszystkim trollom, hejterom, węszycielom spisków i zwyczajnym psychopa­tom - że zwalniano z obozu tysiące więźniów, w tym dwa tysiące samych politycznych, Adamczyk z godną podzi­wu zawziętością brnął w kłamstwa i łajdackie insynuacje. Swoją drogą chylę czoło przed pracownikami oświęcim­skiego muzeum, że są w stanie w powściągliwy sposób, podając tylko suche fakty, odpowiadać takim ludziom, choć najpewniej zbiera im się na mdłości z obrzydzenia.
   A dlaczego mnie dziwi wstrząs wywołany słowami Adamczyka? Gwiazdor TVP nie zrobił niczego szoku­jącego. On po prostu wie, że już wolno. Firmuje twarzą i nakręca największą fabrykę nienawistnej propagandy, jaka działała w Polsce od stanu wojennego, i która dzień w dzień w najbardziej prymitywny, prostacki i chamski sposób opluwa wszystkich, co nie leżą plackiem przed prezesem z drabinki i mają choć drobne wątpliwości wo­bec tego, co się dzieje w naszym kraju od dwóch lat. Która manipuluje i miota kłamstwa tak absurdalne, że były­by nawet śmieszne, gdyby nie to, że za ich sprawą nisz­czy się ludzi. Która szczując na protestujących młodych lekarzy, staje w szeregu z najbardziej odrażającymi popi­sami propagandy marca 1968 r. Adamczyk za mądry nie jest, ale cwany i owszem, więc mu czujki słusznie podpo­wiadają, jak i na kogo szczekać. A wypunktowany przez Muzeum Auschwitz śmieje się i pisze list do samego mi­strza manipulowania „ciemnym ludem” i zarazem swego prezesa Jacka Kurskiego, że nie głosił tego, co głosił.
   Pamiętam, jak pisałem na studiach pracę roczną o roz­pętanej przez komunistyczną władzę propagandzie mar­cowej. To, co mną najbardziej poruszyło, to nawet nie łobuzeria rządzących, lecz te wszystkie niedowartościo­wane miernoty, które nagle poczuły krew, usłyszały, że już można gryźć, rozszarpywać i rzuciły się w amoku na wskazane ofiary.
   Dwa lata temu popłynął podobny komunikat - jeśli popierasz dobrą zmianę, wolno ci praktycznie wszystko. Dawne zasady współżycia społecznego, normy przyzwo­itości i prawdy przestały obowiązywać. To, co wcześniej można było sobie poczytać w komentarzach pod teksta­mi na portalach braci Karnowskich czy Tomasza Sakiewicza, teraz będzie mile widziane przez nową władzę. Prosimy głośno i bez krępacji. I śmielej, towarzysze! Zbyt długo kisiliście żółć niepomierną, niech się teraz leje sze­roko na wszystkich, których nazwiemy zdrajcami. Niech wam ulży.
   Więc może nieszczęsna Magdalena Ogórek bawić się w nazistowską inkwizytorkę, by opluć Marka Borowskie­go (a szaleje tak, że w jego obronie staje nawet Joanna Lichocka), może Tomasz Panfil, historyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, mówić w „Gazecie Polskiej”, że „po agresji Niemiec na Polskę sytuacja Żydów nie wy­glądała bardzo źle”, może minister Mariusz Błaszczak usprawiedliwiać napaść na bar z kebabem zamachami terrorystycznymi na zachodzie Europy, może rzecznicz­ka klubu PiS Beata Mazurek mówić, że choć bicie przez neofaszystowskich bojówkarzy demonstrantów KOD „to sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, ale też ich ro­zumiem”, może minister edukacji Anna Zalewska głosić, że Żydów w Jedwabnem i Kielcach mordowały „zawiłości historyczne”, może Cezary „Trotyl” Gmyz, korespondent TVP w Berlinie, straszyć działaczy opozycji więzieniem i „wpierdolem”, może szef  TVP2 Marcin Wolski mówić o Owsiaku „glista ludzka”, radzić opozycji „morda w ku­beł” i deklarować, że przed dojściem PiS do władzy czuł się jak Żyd za Hitlera. Teraz przynajmniej czuje się jak za ko­muny, kiedy był I sekretarzem PZPR w radiowej Trójce.
   Jedną z najbardziej obrzydliwych postaci marcowej propagandy 1968 r. był niejaki Tadeusz Kur. Polemi­kę z jednym z jego szmatławych tekstów napisał w „Po­lityce” Dariusz Fikus i zatytułował „Kur wie lepiej”, co cenzura, ewidentnie zmulona nadmiarem roboty, prze­puściła. W ten sposób i tylko w ten Tadeusz Kur został zapamiętany. Może Michał Adamczyk i jemu podobni zrozumieją aluzję.
Marcin Meller

Tylko krew jest patriotyczna

Co łączy 11 listopada 1918 r. i czerwiec 1989 roku? Że prawda o tych bezkrwawych zwycięstwach jest niewygodna dla dyktatorskiej władzy. I dlatego trzeba je zakłamać, sfałszować, zastąpić nieprawdziwym mitem

Odzyskanie niepodległości w 1918 roku i odbudowa demokratycznego pań­stwa w roku 1989 to dwa największe polityczne sukcesy Polaków w ciągu ostatnich 300 lat. Wbrew całej insurekcyjnej tradycji, każącej kolejnym pokoleniom młodych Polaków podziwiać nasze krwawe po­wstania, zwykle przegrane, oba te polskie tryumfy to - jak je nazwał prof. Andrzej Paczkowski - zwycięstwa wynegocjowa­ne. Polegały na umiejętnym wykorzysta­niu geopolitycznej koniunktury przez polskie elity polityczne.
   Za każdym razem były to koalicje po­lityków spod bardzo różnych znaków. W 1918 roku słabość zaborców po klę­skach I wojny światowej wykorzystali Piłsudski, Dmowski i Paderewski, so­cjaliści, endecy, ludowcy. A w 1989 r. szeroka polityczna reprezentacja soli­darnościowego społeczeństwa negocju­jąca z częścią PRL-owskiej elity władzy wykorzystała przegraną ZSRR w kon­frontacji z Zachodem.
   Wykorzystanie geopolitycznej ko­niunktury przez naród, który nie ma mi­litarnego potencjału, by samodzielnie „wybić się na niepodległość” (co przete­stowaliśmy w latach 1830, 1863 i najbar­dziej tragicznie w 1944 roku), to nie żaden wstyd. Jednak w dzisiejszej Polsce wyne­gocjowane zwycięstwo staje się okolicz­nością wstydliwą, którą trzeba wypierać, zakłamywać, ubierać w halloweenowy kostium insurekcji i martyrologii.

PIŁSUDSKI NIE CHCE POWSTANIA
Wbrew całemu mitowi rozbrajania niemieckich żołnierzy przez zre­woltowaną ludność Warszawy fak­tyczne wydarzenia 10-11 listopada 1918 r. w polskiej stolicy, po przybyciu do miasta uwolnionego przez Niemców z więzienia w Magdeburgu Józefa Piłsudskiego, są przykładem tryumfu chłodnego politycz­nego rozumu nad pragnieniem zemsty.
   Gdy Naczelnik przybywa do Warsza­wy, jego partnerem staje się Centralna Rada Żołnierska, reprezentująca zrewol­towanych niemieckich żołnierzy wciąż kontrolującego stolicę wielotysięczne­go garnizonu. Dwóch ludzi odegra klu­czową rolę w kontaktach z niemieckim garnizonem. Pierwszy to Józef Jęczkowiak, żołnierz armii niemieckiej na fron­cie zachodnim, który do Warszawy dotarł przez Wielkopolskę i od początku listopa­da uczestniczył w rewolucyjnym wrzeniu warszawskiego garnizonu. W rzeczywi­stości pracował dla Piłsudskiego, a 10 i 11 listopada kierował już sporą grupą delegatów - najczęściej polskiego po­chodzenia - w samej Centralnej Radzie Żołnierskiej. Z drugiej strony oficerem łącznikowym Piłsudskiego do kontaktów z niemieckim garnizonem został porucz­nik Ignacy Boerner - urodzony w Zduń­skiej Woli, ale absolwent politechniki w Darmstadt, świetnie znający język nie­miecki i mający kontakty wśród niemie­ckich żołnierzy i oficerów.
   Piłsudski wie doskonale, że oprócz zrewoltowanych żołnierzy, którzy prag­ną powrotu do domu, wokół warszaw­skiej cytadeli pozostają nadal posłuszne swym oficerom oddziały, liczące od 2 do 4 tys. żołnierzy. To bataliony „Donaueschingen” i „Diedenhofen” oraz kompa­nia ciężkich karabinów maszynowych „Warszawa”. Dysponują one wystarcza­jącą siłą ognia, aby krwawo spacyfikować krążące po stolicy grupki młodych ludzi, którzy w tramwajach i po bramach pró­bują atakować niemieckie patrole, cze­go konsekwencją będą jedyne w czasie tych listopadowych dni i zupełnie niepo­trzebne ofiary. Warto wiedzieć, że dzięki strategii Piłsudskiego podczas listopado­wego przejmowania władzy od Niemców na całym Mazowszu zginęło zaledwie 20 osób, łącznie z ofiarami napadów czy­sto kryminalnych.
   Rozmawiając z przybyłym z Lublina pi­sarzem i działaczem niepodległościowym Wacławem Sieroszewskim, Piłsudski po­zwoli sobie na gorzką szczerość w ocenie potencjału militarnego Polaków: „Jeste­ście dzieci (...) w gorącej wodzie kąpane! Ani na chwilę nie można was zostawić sa­mych. W tej chwili najważniejszą rzeczą jest wojsko! A wiesz, ilu mam zorganizo­wanych żołnierzy? Dawni legioniści, peowiacy, dowborczycy, to dopiero kadra!”.
   Rankiem 11 listopada, po całonocnych negocjacjach z delegatami niemieckie­go garnizonu, Józef Piłsudski udaje się do Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie trwa zebranie Centralnej Rady Żołnier­skiej. Próbując uspokoić Niemców, wy­powiada słowa, które przejdą do historii: „Znajdujecie się wśród narodu, który wasz dotychczasowy rząd traktował bez­względnie z całą brutalnością. Ja jako przedstawiciel narodu polskiego oświad­czam wam, że naród polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie bę­dzie! Pamiętajcie, że dosyć krwi popłynę­ło, ani jednej kropli krwi więcej!”.
   Kiedy po spotkaniu wychodzi na Kra­kowskie Przedmieście, musi stawić czoła tłumowi wykrzykującemu antyniemieckie hasła i wzywającemu do krwawej rozprawy z okupantem. Piłsudski wyka­zuje się gigantyczną odwagą cywilną, mó­wiąc do ludzi o poglądach w dużej części endeckich, którzy nie ufają mu jako socja­liście walczącemu wcześniej po stronie Austriaków i Niemców: „W tym gmachu obraduje niemiecka Rada Żołnierska, a ja w imieniu narodu polskiego wzią­łem tę Radę pod swoją opiekę i ani jedne­mu z nich nie śmie stać się najmniejsza krzywda”.
   Porucznik Boerner zorganizował nie­miecko-polską straż, która przez resztę dnia ochraniała Pałac Namiestnikowski. A tłum po paru godzinach się rozszedł.
   Gdy wieczorem tego samego dnia Pił­sudski dowiedział się, że w jednej z sa­mowolnych akcji rozbrajania żołnierzy niemieckich, zakończonej strzelaniną, wzięli udział członkowie Polskiej Orga­nizacji Wojskowej, rozkazał natychmiast zwrócić broń Niemcom. Jego rozkaz zo­stał wykonany, choć dowódcy POW do­nosili mu, że wywołał wśród młodych bojowców oburzenie i nieufność. Tego sa­mego dnia Naczelna Komenda POW wy­dała rozkaz: „Należy unikać krwawych starć z żołnierzami niemieckimi. Napady na garnizony są wykluczone”.
   Podpułkownik hrabia Bogdan Hutten-Czapski, oficer sztabu Generalnego Gu­bernatorstwa Warszawskiego, choć nie lubił „tego bolszewika Piłsudskiego”, przyznawał jednak, że realizuje on naj­rozsądniejszy scenariusz przekazania władzy, dla którego największe zagroże­nie stanowią „próby rozbrajania Niem­ców przez chłystków cywilnych”.
   Po dwóch dniach negocjacji stolicę po­kojowo opuszcza 27 tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy zgodnie z wynegocjo­wanym porozumieniem pozostawia­ją Polakom 12 tysięcy karabinów, 120 ciężkich karabinów maszynowych i 2 miliony nabojów. Ta broń okaże się prawdziwym skarbem w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
   Niemieccy historycy przypomina­ją ciekawy epizod z tamtych dni, kiedy w czasie twardych negocjacji z przed­stawicielami Centralnej Rady Żołnier­skiej Piłsudski jako jeden z warunków swobodnego wyjazdu Niemców z War­szawy postawił „zaniechanie wszelkich porachunków pomiędzy żołnierza­mi a oficerami”. Jesienią 1918 roku wie już przecież, także dzięki swym lewico­wym kontaktom w Rosji, jak wygląda ko­lejna faza rewolucji radzieckiej, i chce uniknąć rewolucyjnego terroru - nawet gdyby miał dotyczyć tylko niemieckie­go garnizonu. Namawiany 10 listopada do zradykalizowania polskiej rewolu­cji przez najbardziej krewkich towarzy­szy z lewicy, którzy sprowadzili pod jego okna tłum z czerwonymi flagami, powie im: „Żyjemy w epoce wielkiej przebu­dowy społecznej, ale mamy dotychczas jeden tylko eksperyment - rosyjski, nie­zbyt zachęcający. Musimy zaczekać, jak te zagadnienia rozwiąże Zachód, i wziąć eksperymenty udane, których koszty za­płacą inni”.
   To niewątpliwie nie jest szalony ra­dykał - ani w gębie, ani w praktycz­nym działaniu - ale odpowiedzialny za swój naród polityczny lider. Podobnie zachowywał się Lech Wałęsa, gdy jako przewodniczący NSZZ Solidarność jed­noosobowo zdecydował w 1981 r., po wy­darzeniach bydgoskich, o zablokowaniu strajku generalnego mogącego dopro­wadzić do interwencji rosyjskiej. Albo kiedy w 1989 roku wraz z całą solidar­nościową drużyną przystąpił do rozmów Okrągłego Stołu.

OD PRAWDY DO MITU
11 listopada 1918 r. stanie się mitem zwycięskiego powstania dopiero po zamachu majowym w 1926 roku - dla le­gitymizowania dyktatorskiej władzy Pił­sudskiego. Wtedy rozbrajanie Niemców w Warszawie przestaje być momentem anarchii zagrażającym planom Piłsud­skiego, a staje się barwnym epizodem zwycięskiego boju o niepodległość, któ­rym Marszałek jednoosobowo kierował. Skoro tylko on jeden „krwawo wywalczył niepodległość”, ma prawo odzyskanym państwem rządzić.
   Ta polityka historyczna sanacji wyklu­czała endecję, socjalistów, ludowców, ale przede wszystkim czyniła z „negocjowanego zwycięstwa” 11 listopada (w Wer­salu negocjowanego przez Dmowskiego i Paderewskiego, w Warszawie przez Pił­sudskiego) kolejne polskie heroiczne po­wstanie, nawet odrobinę krwawe.
   Będące kuźnią tego mitu pismo „Nie­podległość”, Instytut Józefa Piłsudskiego Poświęcony Badaniu Najnowszej Histo­rii Polski czy wybitni sanacyjni history­cy, tacy jak Władysław Pobóg-Malinowski i Julian Stachiewicz, byli oczywiście w na­ginaniu historii subtelniejsi, niż dziś są historycy IPN albo publicyści „Gaze­ty Polskiej” czy „Sieci”. Tym niemniej na miarę swych skromnych sił także oni two­rzą nową wersję historii Polski, w któ­rej Jarosław Kaczyński wywalczył polską niepodległość w 2015 r., z niewielką po­mocą Antoniego Macierewicza. Tenże Jarosław Kaczyński - wraz z zamordowa­nym w Smoleńsku bratem - przez 25 lat heroicznie przeciwstawiał się ustaleniom Okrągłego Stołu i spiskowi z Magdalenki.
I tylko prof. Andrzej Friszke, wciąż wie­rzący w wyższość historycznej prawdy, przypomina uparcie, że Kaczyńscy bra­li udział w obradach Okrągłego Stołu. I że tylko dwóch ludzi z solidarnościowej re­prezentacji uczestniczyło we wszystkich spotkaniach w Magdalence - byli to Tade­usz Mazowiecki i Lech Kaczyński.
   Przy wszystkich różnicach tamtej późnosanacyjnej i dzisiejszej polityki historycznej cel jest ten sam. Zastąpić hi­storyczną prawdę o wykorzystaniu geo­politycznej szansy przez wielonurtowe polityczne elity mitem o niepodległości osobiście wywalczonej przez Piłsudskie­go lub przez braci Kaczyńskich.
   O ile jednak Piłsudski naprawdę był jednym z ojców założycieli II RP, może nawet tym najważniejszym, to faktyczna rola braci Kaczyńskich wymaga większe­go zmanipulowania.

CENA NIEPRAWDZIWEJ LEGENDY
Zakłamana wersja wydarzeń z 11 li­stopada staje się w drugiej połowie lat 30. podstawową treścią propagandy histo­rycznej i programów nauczania w sana­cyjnej szkole. 11 listopada - jako rocznica narodowego powstania, kierowanego oso­biście przez wielkiego Marszałka - staje się świętem państwowym dopiero w 1937 roku, na dwa lata przed upadkiem II RP.
   O tym, że fałszywa historia jest matką złej polityki, Polacy znów przekonają się w sierpniu 1944 r. Wychowana w micie rozbrajania Niemców w Warszawie ka­dra AK, a także rozentuzjazmowana mło­dzież wychodząca na ulice pierwszego dnia powstania w bryczesach i oficerkach, choć najczęściej bez broni - wszyscy oni sądzą, że powtórzą malowniczą legendę zwycięskiego powstania, za które wystar­czy zapłacić jedną kroplą krwi. Niestety, zamiast kilku tysięcy żołnierzy, których Piłsudski i tak uważał za siłę wystarcza­jącą do zgniecenia powstania w Warsza­wie, Polacy mają naprzeciw siebie dywizje Wehrmachtu i SS, dysponujące bronią pancerną, ciężką artylerią i lotnictwem.
Cezary Michalski

Aż do pętli

Kto by przypuszczał, że za pa­nowania Antoniego Maciere­wicza polscy żołnierze będą biegać z gołymi tyłkami na międzynarodowych ma­newrach? Amerykanie i grupa bojowa NATO w polowych mundurach i kevlarowych hełmach, a nasi w prywatnych tenisówkach, wojskowych zimowych kurtkach, hełmach z lat 60. i pustynnych szortach jeszcze z czasów wojny w Zatoce Perskiej. Ciuchy jak z pokazu mody, linia wiodąca - „Rozpacz Rzeczpospolitej”. Miesiąc później informacja o tym iwencie dotarła do ministra obrony. Zareagował bły­skawicznie i zapowiedział, że wojsko dostanie 100 tys. no­wych mundurów oraz 20 tys. lekkich hełmów. Przypomnę, że Antoni Macierewicz zapowiadał różne rzeczy: legiony dronów, polsko-ukraińskie śmigłowce, Black Hawki z Mielca, okręty podwodne wyposażone w samoloty, system antyrakietowy Patriot, system cyfrowego zarządzania polem walki (właśnie anulował przetarg)... No i zapowiedź najważniejsza, powtórzona 793 razy - udowodnienie zamachu bombowego na pokładzie Tu-154. Nie ma w Polsce innego konferansjera, który umiałby tak pięknie i tak wiele zapowiedzieć.
   W najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” minister udzielił wywiadu m.in. o pracy podkomisji smoleńskiej. Zacytuję go z tendencyjnymi skrótami, bo chcę iść za mi­strzem. To przecież Antoni Macierewicz (na spółkę z mini­strem Waszczykowskim) przeinaczył słowa minister obrony RFN, aby mieć powód do międzynarodowych pretensji i we­zwania niemieckiego attache na klęcznik w MON.
   Przejdę do zapowiedzianych cytatów o Smoleńsku, bo pachną sukcesem: Badania podkomisji są tak zaawan­sowane, że można powiedzieć z dużą dozą prawdopodo­bieństwa, iż raport, który powstanie na wiosnę, wskaże przy­czynę katastrofy. Mamy materiał dowodowy, ale trzeba liczyć się z tym, że pozostaną pewne znaki zapytania. To badanie naukowe, a nie zadanie polityczne. Ciężka praca analityków uwikłana w różne trudności. Nie mam jasno­ści, czy uda się wskazać wszystkich sprawców. (A ja, Tym, mam jasność).
Skoro już jedziemy tym tramwajem, to aż do pętli. Anto­ni Macierewicz został uhonorowany nagrodą Towarzystwa Patriotycznego, czyli fundacji Jana Pietrzaka! Za niezłom­ną wiarę w Polskę i wytrwałą pracę dla dobra Polaków. „Wiele lat ja i wielu bliskich mi ludzi wierzyło, miało na­dzieję, że uda się nam, Polakom, odzyskać niepodległość” - powiedział laureat. I tu straciłem jasność. Szefowi MON nie chodziło przecież o 1918 r., bo przecież jeszcze nie było go na świecie. O 1989 r. tym bardziej nie, ponieważ wtedy na wszystkich plakatach wyborczych kandydatom Solidarności towarzyszył uśmiechnięty Lech Wałęsa. „Nie­wątpliwie bardzo groźny agent Służby Bezpieczeństwa zależnej od Moskwy”, jak mówi dziś Macierewicz. Chyba więc o te ostatnie dwa lata mu chodziło, no i może jeszcze drugie dwa pomiędzy 2005 a 2007 r. Razem cztery. Stąd w przyszłym roku będziemy święcili 100.

Próba generalna z okazji 99. rocznicy niepodległości już za moment. Pan Andrzej Duda z Krakowa będzie ją ce­lebrował w Warszawie, a pan Jarosław Kaczyński z Warsza­wy - w Krakowie. Za rok proponuję kompromis - lotnisko w Radomiu. Jest do wzięcia. Wycofała się właśnie z niego ostatnia (i jedyna) linia lotnicza i były nawet plotki, że zosta­nie zaorane. Na szczęście wicepremier Morawiecki dorzucił pół miliarda złotych na dalszą rozbudowę portu.
   Z nowego podręcznika do religii dla klas VII dowiedziałem się, że obywatele powinni być pokorni i posłuszni władzy państwowej, bo jest to miłe Panu Bogu. Przeczytajcie sobie ten kawałek jeszcze raz, kochani. Na głos. Niebo w gębie.
Stanisław Tym

Niewygodne przesłanie

To dobrze, że Piotr S. odzyskał nazwisko. Nazywał się Piotr I Szczęsny. Wiemy też, jak wyglądał: sympatyczna twarz I dobrego sąsiada czy kolegi, tak jak o nim mówili znajomi.
Nie sposób, żeby jego zdjęcie nie znalazło się w podręcz­nikach historii Polski, choć na pewno jeszcze nie teraz. Może nawet długo nie. Na razie na plac Defilad przychodzą ludzie (wieczorem w Dzień Zaduszny było ich z półtora tysiąca), zapalają znicze, kładą róże; w Warszawie zorganizowano marsz pamięci; powstaje społecz­ny komitet, który ma zająć się wmurowaniem tablicy pamiątkowej w miejscu, gdzie to się stało. Mimo zadziwiającej jak na nasze warunki dyskrecji mediów i ich powściągliwości w epatowaniu tragedią, Piotr Szczęsny teraz, po śmierci, staje się powoli osobą publiczną. Taka była jego wyraźna wola, takie zostawił przesłanie; tylko jako demonstracja ten akt samospalenia przestaje być samobójstwem.
   Władzom nie udało się zdegradować tej spektakularnej ofiary do objawu choroby psychicznej (nawet jeśli bez trudu zgodzimy się, że był to - według naszych codziennych standardów - czyn nienormalny). Sam Piotr Szczęsny uprzedzał psychiatryczne interpretacje swojej decyzji, pisząc w liście do mediów, że depresja, z którą żył, uczyniła go po prostu bardziej wrażliwym na niegodne postępki władzy, że odczuwał je pewnie bardziej boleśnie i osobiście niż inni. Uznał, że musi wystąpić w roli sygnalisty, nadając swojemu gestowi najbardziej dramatyczną, niemożliwą do przeoczenia formę. Żywej pochodni.

Próbujemy się mierzyć z trudnym, niewygodnym testamentem Piotra Szczęsnego. W tym numerze drukujemy w całości jego 15-punktowe przesłanie; warto je zachować jako świadectwo tego czasu. Zastanawiamy się, jak - odrzucając drastyczne formy pro­testu - można stawiać opór opresyjnej władzy, jak radzić sobie z nara­stającym poczuciem bezsilności i wściekłości, jak żyć w sytuacji, gdy przestają obowiązywać znane nam reguły społecznego i państwowe­go porządku, a w to miejsce wchodzi, „bez żadnego trybu', wola samo­zwańczego władcy kraju? To nie są nowe pytania, zadajemy je niemal od początku rządów tej ekipy, a jednak desperacki czyn Pana Piotra jest sygnałem pewnej emocjonalnej zmiany wokół nas. Wielkie de­monstracje sprzed kilkunastu miesięcy nie przyniosły żadnej korekty w sposobie sprawowania władzy, raczej przeciwnie, dziś jest ona bar­dziej ostentacyjna i arogancka niż po wygranych wyborach. Opozycja parlamentarna okazała się bezradna. Media albo przeszły całkowicie pod kontrolę i na służbę władzy, albo są ignorowane, bez względu na to, co napiszą, pokażą, ujawnią, a ich pytania pozostają bez odpo­wiedzi. Nawet tak spektakularne akcje protestacyjne jak głodówka młodych lekarzy mogą być lekceważone i obśmiewane. Dyploma­tyczne interwencje sojuszników, unijnej administracji, trybunałów czy ONZ są traktowane jak szczekanie psów na karawanę. Krok po kroku ustanawiana jest partyjna kontrola nad sądami, gospodarką, okrajane są kompetencje samorządów. Jesteśmy dopiero w połowie kadencji, a już wyczerpały się i utraciły sens „normalne'' formy oporu i nacisku na rząd. Samospalenie Piotra Szczęsnego symbolicznie zamknęło etap nadziei i złudzeń, że demokracja musi się obronić. Nic nie musi.

Popatrzmy na Węgry - to jest model przenoszony do Polski w skali jeden do jednego. Państwo Orbana to Polska Kaczyńskiego za 5 lat, bo o tyle dłużej rządzi tam Fidesz niż tutaj PiS. W tym czasie Orban przejął sąd najwyższy i sądy powszechne, zlikwidował węgier­ską Krajową Radę Sądownictwa, utworzył Urząd Mediów Narodowych i przekazał budżetowe pieniądze na finansowanie propagandowej telewizji publicznej. Pięć ostatnich tytułów niezależnych gazet zostało przejętych przez ludzi premiera w sierpniu 2017 r. Kampanie reklamo­we rządu wymierzone w politycznych przeciwników są finansowane z pieniędzy publicznych. Pod kontrolę państwa poszły organizacje pozarządowe, zmieniono ordynację wyborczą. Nieliczne środowiska opozycyjne alarmują, że Węgry stały się krajem oligarchicznym, paramafijnym, kontrolowanym od góry do dołu przez ludzi szefa. A naród? Ponad 40 proc. wciąż popiera Orbana. Premier solidnie nastraszył Wę­grów inwazją imigrantów. Fidesz uznał się za jedynego spadkobiercę niepodległościowych zrywów narodu. Głosi dumną ideę Wielkich Wę­gier. Stawia się Unii, Ukrainie, Niemcom, Słowacji. Opodatkowuje obce banki i sieci handlowe. Ale też, bez względu na stan budżetu, walory­zuje emerytury, wypłaca hojne zasiłki za urodzenie kolejnego dziecka, daje dodatki mieszkaniowe. Państwowa propaganda nieustannie podsyca „klasowy" konflikt między tzw. zwykłymi ludźmi a zepsutymi elitami (choć dziś węgierskie elity to głównie ludzie Fideszu). A opo­zycja? Patrząc retrospektywnie, miała nawet szansę się odbudować, bo ponad połowa Węgrów ma dość rządów Orbanowskiej nomenkla­tury, ale liderzy partyjni nie potrafili dojść do porozumienia ani w ob­rębie własnych ugrupowań, ani między sobą. Ich wymuszona koalicja, nazwana, a jakże, Razem, sromotnie przegrała ostatnie wybory.

I tak przez Budapeszt doszliśmy do Warszawy. Tak, Rafał Trzaskowski jest bardzo dobrym kandydatem na prezydenta stolicy i ma szansę w bitwie o Warszawę zatrzymać ofensywę PiS. Ale moment i sposób ogłoszenia kandydata w znacznym stopniu zatarł pozytywny efekt tej nominacji i sukces niedawnej konwencji samorządowej PO. Czas w ogóle jest szary i niżowy, przydałaby się jakakolwiek publiczna demonstracja energii, wzajemnej sympatii opozycyjnych partii, wiary w zwycięstwo. A mamy postępującą madziaryzację. Liderzy opozycji, nie odmawiając im dobrej woli, sprawiają wrażenie pozbawionych po­litycznej empatii, poczucia powagi i dramatyzmu sytuacji. Piotr Szczę­sny napisał, że już nie wierzy w polityków, i do nas, do szarych oby­wateli, skierował wezwanie: „Obudźcie się!'" Jakby swoim radykalnym czynem chciał autoryzować każdy, nawet niewielki, osobisty przejaw buntu czy nonkonformizmu. Ale dzisiaj to jest też wołanie do polity­ków. Obudźcie się, mamy dopiero rok 2017, nie 2022, i to wciąż Polska, a nie Węgry.
Jerzy Baczyński

Nie-porozumienie

Nowa partia Jarosława Gowina ma wnieść do obozu władzy tradycyjne wartości konserwatywne. Problem w tym, że to, jak PiS pojmuje państwo i politykę, nie ma z konserwatyzmem nic wspólnego. A Gowin jest od PiS całkowicie zależny.

Kongres Polski Razem Jarosława Gowina był reklamowany jako ważne wydarzenie. Miał przynieść istotne poszerzenie obozu rządzącego o nowe środowiska i przekształcenie się partii wicepremiera w nową, wyraźnie silniejszą i bardziej różnorodną formację. Na kongresie zmieniła się nazwa partii. Polska Razem przekształciła się w Porozumienie, ale nowej jakości politycznej nie sposób się dopatrzyć. Trudno uznać za sukces Jarosława Gowina pozyskanie dwojga zagubionych posłów czy obecność na kongresie trzech prezydentów miast, którzy już od dłuższego czasu orbitowali wokół obozu „dobrej zmiany”.
   Gdybym nie wiedział, co dzieje się w naszym kraju, kanon wartości ideowych przywołanych w przemówieniach Jarosława Gowina przyjąłbym z satysfakcją. Są to wartości konserwatywne, które są mi bliskie. Gowin wierzy lub udaje, że wierzy, że są one realizowane pod rządami Prawa i Sprawiedliwości i nie chce dostrzec istoty programu Jarosława Kaczyńskiego.
   To prawda, że niektóre wartości, które PiS wziął na sztandary - takie jak religia, tradycja i ojczyzna - należą do konserwatywnego kanonu, ale pisowska wizja państwa i polityki nie ma z konserwatyzmem nic wspólnego. Po dwóch latach rządów PiS widać bardzo wyraźnie dążenie do centralizacji państwa i skupiania coraz większej władzy w jednym ośrodku, który wcale nie pokrywa się z instytucjami opisanymi w konstytucji. Jest oczywiste, że władza lekceważy konstytucję i prawo. Widzi wroga w korporacjach zawodowych. Z wielką nieufnością traktuje samorządy i organizacje pozarządowe. Nie bez sukcesów próbuje wzbudzać w społeczeństwie wrogość i nieufność wobec autorytetów. Obawia się silnych wspólnot i ruchów obywatelskich.
   Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Obóz władzy dąży do rozbicia więzi społecznych i stworzenia takiego modelu państwa, w którym centralny ośrodek - faktycznie jednolitej władzy państwowej nie będzie miał żadnej realnej przeciwwagi, a instytucje demokratyczne będą miały charakter fasadowy.

Ta wizja nie jest konserwatywną wizją społeczeństwa. Myśliciele konserwatywni byli przeciwnikami nieograniczonej centralnej władzy, gdyż wiedzieli, że prowadzi ona do tyranii. W polityce cenili realizm. Zdecydowanie odrzucali rewolucyjne metody wprowadzania zmian politycznych i społecznych. Opowiadali się za ewolucją. Przywiązywali dużą wagę do instytucji samorządo­wych, istnienia wspólnot i struktur pośredniczących pomiędzy jednostkami i władzą państwową. Nie wyobrażali sobie społeczeń­stwa bez autorytetów.
   Wicepremier Gowin w trakcie swego programowego przemówienia odpierał zarzut, że obóz rządzący niszczy demokrację, i chwalił go za przywrócenie milionom Polaków wiary w to, że wybory mają sens, bo przyniosły rzeczywistą zmianę i dały władzę ludziom realizującym obietnice wyborcze. To prawda, że obóz polityczny Jarosława Kaczyńskiego zachowuje wysokie społeczne poparcie. Bez wątpienia realizacja społecznych i finansowych obietnic PiS jest bardzo ważnym - zapewne najważniejszym - czynnikiem wpływającym na ten stan rzeczy. Historia zna jednak wiele przykładów, gdy władza podobnymi metodami próbowała kupować poparcie społeczne, aby uzyskać przyzwolenie dla ograniczania lub niszczenia demokracji i dla psucia państwa. W demokracji większość decyduje, o tym, kto wygrywa wybory, ale nie o tym, co jest prawdą, a co fałszem.
   Wielu obywateli może nie dostrzegać łamania i obchodzenia konstytucji przez rządzących oraz zagrożeń dla wolności, wynikających z forsowanych przez PiS ustaw o sądownictwie. Jednak dobrze wykształcony wicepremier, który w przeszłości był ministrem sprawiedliwości, musi wiedzieć, w jakim kierunku zmierzają instytucjonalne zmiany, dokonywane w naszym kraju pod rządami PiS. Nie może mieć wątpliwości, że w ocenie zagrożeń naszej demokracji, w tym zwłaszcza niezależności władzy sądowniczej i niezawisłości sędziowskiej, racja stała po stronie uczestników potężnych lipcowych manifestacji i że rację w ocenie obecnej sytuacji mają takie autorytety prawnicze, jak Adam Strzembosz, Andrzej Zoll i Marek Safjan.

Na niedzielnym kongresie często padało słowo „wolność”. So­jusznicy Prawa i Sprawiedliwości wymieniali wolność wśród najważniejszych wartości, którym chcą służyć.
   Jednak nie sposób nie zauważyć, że wolności w Polsce jest znacznie mniej, niż było przed przejęciem władzy przez PiS, i będzie jeszcze mniej, gdy ta partia zrealizuje swe plany ustrojowe.
   Środowisko polityczne Jarosława Gowina różni się od PiS. Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry jest klonem partii Jarosława Kaczyńskiego, a przyczyną jej organizacyjnej odrębności był wyłącznie spór o przywództwo w PiS. Z Gowinem było inaczej.
W PO próbował budować frakcję konserwatywno-liberalną, a następnie partię o takiej orientacji. Dołączenie Polski Razem do obozu kierowanego przez Jarosława Kaczyńskiego przekreśliło możliwość sprawdzenia, czy miała ona szansę na zakorzenienie się na polskiej scenie politycznej i realizację swego programu.

W polityce zawsze liczy się układ sił. W szczególności gdy do gry przystępują politycy pokroju Jarosława Kaczyńskiego - twardzi, podejrzliwi i zdeterminowani, by dominować nad oto­czeniem. Dysproporcja sił pomiędzy PiS a jego koalicjantami była zbyt wielka, aby w tej sytuacji mógł nastąpić inny finał. Gowin i Zio­bro stali się wasalami prezesa i musieli realizować jego program. Prezes Solidarnej Polski robi to z przekonaniem. A Gowin? Dla mnie to niewiadoma. Czy liczy, że doczeka lepszej koniunktury i prze­chytrzy Jarosława Kaczyńskiego? A może zrezygnował z realizacji planów, z jakimi przychodził do polityki, i czerpie satysfakcję z oso­bistej kariery? Jedno wiem na pewno: występując z pozycji wasala Jarosława Kaczyńskiego, nie zbuduje liczącej się partii konserwa­tywnej czy konserwatywno-liberalnej. Natomiast bez wątpienia dostarcza alibi niektórym ambitnym działaczom, którzy pożądliwie spoglądają na frukta związane z przynależnością do obozu „dobrej zmiany”, ale mają jednak pewne opory przed zapisaniem się do PiS. Smutna rola.
Aleksander Hall

Prowokatorzy i sprowokowani

PiS prowokuje Krajową Radę Sądow­nictwa, by ją skompromitować. KRS sprowokować się daje. Ale czy miała inne wyjście? KRS odmówiła zgody na no­minacje asesorskie dla 265 osób przedsta­wionych przez ministra sprawiedliwości. Wszystkie (!) wnioski miały wady formalne. Ministerstwo przesłało do KRS dokumen­tację z wadami. Dzieje się to w czasie, gdy trwają negocjacje prezydenta z prezesem PiS o ustawę o Krajowej Radzie Sądownic­twa. Obaj dostali pretekst, by uwiarygodnić wobec wyborców konieczność rozpędzenia obecnej KRS.

Minister-prokurator Zbigniew Ziobro oskarża KRS, że zablokowała dopływ nowych kadr do sądów, przez co skazała obywateli na przewlekłość postępowań.
To wyjątkowo cyniczny argument w ustach funkcjonariusza odpowiedzialnego za wy­miar sprawiedliwości, który od dwóch lat nie obsadza zwalniających się etatów sędziowskich, chomikując je dla asesorów. Stąd powszechne przekonanie, że liczy na to, iż asesorzy będą orzekać po my­śli PiS.
   Sami asesorzy nie czują się ludźmi Ziobry. Tyle że minister-prokurator Ziobro zagwarantował sobie prawo, żeby po czte­rech latach asesury zdecydować, czy po­woła ich na urząd sędziego. A ma wgląd w każdą sprawę sądową. I to on asesorów namaścił: jeszcze zanim zostali zgłosze­ni do KRS, minister-prokurator Ziobro ich zaprzysiągł.
   Według ustawy z lipca 2015 r., uchwa­lonej z inicjatywy prezydenta Komo­rowskiego i PO, asesorów zaprzysięgał prezydent, i to dopiero po zatwierdzeniu ich przez KRS. I to prezydent decydował potem (na wniosek KRS), czy mogą być sędziami. PiS zmienił ustawę: kandydatów na asesorów zaprzysięga minister-prokurator generalny, i to na własny wniosek, a KRS opiniuje nominacje post factum.
Tak wygląda niezależność asesorów we­dług PiS.

Powodem odrzucenia kandydatów na asesorów był, głównie, brak aktual­nych zaświadczeń, że stan zdrowia (psy­chicznego i fizycznego) kandydata pozwa­la mu na pełnienie obowiązków asesora. Czy KRS miała inne wyjście, niż odrzucić kandydatów na asesorów z powodu tego uchybienia?
   Tak. W przypadku braków formalnych, np. w pozwie, sąd zwraca się o ich uzupełnienie i wyznacza termin, pod rygorem odrzucenia pozwu. KRS nie zwróciła się do kandydatów o takie uzupełnienie. I o to można mieć do niej pretensje. Wprawdzie było za mało czasu, żeby zdążyć z wysłaniem żądania, badaniem lekarskim i przesłaniem wyników w ciągu miesiąca, ale KRS mogłaby wykazać dobrą wolę. Odrzucenie przez KRS wniosków bez próby ich uzupełnienia wygląda na konfrontację.

Na KRS ciąży też inna wina. To Rada, przez lata, dobijała się do prezydenta Komorowskiego z postulatem przywró­cenia instytucji asesora. Twierdziła, że bez „sędziowania na próbę” (w ramach asesury) nie potrafi ocenić przydatności kandydata na sędziego. TK orzekł 10 lat temu, że osoba niebędąca sędzią i niekorzystająca z peł­nych gwarancji niezawisłości nie może spra­wować wymiaru sprawiedliwości. Od tego czasu konstytucja się nie zmieniła. Ale KRS wywalczyła przywrócenie asesorów.
I mamy pasztet, bo ludzie, których sprawy będą sądzić asesorzy, mogą te wyroki kwe­stionować przed międzynarodowymi sąda­mi. Nie trzeba było ruszać sprawy asesorów. Nie trzeba było wybierać trzech sędziów TK „na zapas”. Uchylono drzwi, a PiS je potem całkiem wywalił.
Ewa Siedlecka

Następny do kosza?

Pod koniec października Diego Garda-Sayan, peru­wiański dyplomata - z ra­mienia Rady Praw Czło­wieka ONZ - przebywał w Polsce. Przyjechał zapoznać się, czy praworządność w Polsce jest faktycznie zagrożona. Garda-Sayan jest jednym z bardziej znanych dyplomatów na zachodniej półkuli i w kręgach międzynarodowych. Syn byłego mi­nistra spraw zagranicznych Peru urodził się w Nowym Jorku, kiedy jego rodzice przebywali na emigracji po woj­skowym zamachu stanu w ich kraju. Po powrocie do Limy poszedł śladami ojca. Dwukrotnie stał na czele dyploma­cji peruwiańskiej, był także ministrem sprawiedliwości, po czym rozpoczął karierę międzynarodową. Był sędzią, a nawet przewodniczącym Międzyamerykańskiego Try­bunału Praw Człowieka. Kandydował (bez powodzenia) na stanowisko sekretarza generalnego ONZ, obecnie jest sprawozdawcą tej organizacji na temat praworządności w różnych krajach. W tym ostatnim charakterze przyje­chał do nas.
   To tyle jeśli chodzi o gościa. Co się tyczy gospodarzy, to stosunek polskich władz do Organizacji Narodów Zjed­noczonych jest - jak to się dziś mówi - przedmiotowy. Kiedy zabiegamy o wybór na niestałego członka Rady Bezpieczeństwa, jest to dla nas sprawa życia i śmierci, jedno z głównych zadań polskiej polityki zagranicznej, a w końcu ogromny sukces, którym chwalą się wszyscy zainteresowani - od ministra do prezydenta Dudy, który mówił o tym z dumą w swoim wystąpieniu w Zgroma­dzeniu Ogólnym. Na nic zdały się małostkowe próby po­mniejszenia polskiego sukcesu poprzez przypominanie, że podobny zaszczyt spotykał Polskę (także w czasach PRL) kilkakrotnie, a imponujące poparcie w głosowaniu miały również kraje reprezentujące inne regiony. Ważny sukces w największej organizacji - i basta!
   Natomiast kiedy do Polski przyjeżdża sprawozdawca tej organizacji przyjrzeć się naszej praworządności, wówczas pojawiają się pytania - jakie to ma znaczenie, ile ten ONZ ma dywizji, kiedy po raz ostatni ONZ miał jakiś realny wpływ na wydarzenia, kto to jest ten Garda, jak długo jeszcze ulica i zagranica będą nas pouczać?
   Tymczasem z racji swoich obowiązków Garda-Sayan śledzi wydarzenia w Polsce. 26 lipca, kiedy prezydent Duda zawetował dwie ustawy, oświadczył, że z satysfakcją odno­towuje decyzje prezydenta, ponieważ ustawy przedsta­wione przez rząd „zagrażają niezależności sądownictwa w Polsce”. Jednocześnie wyraził zaniepokojenie z powodu podpisania przez prezydenta ustawy o ustroju sądów po­wszechnych oraz zmian zachodzących od dwóch lat w pol­skim wymiarze sprawiedliwości. Specjalny sprawozdawca ONZ nie przyjeżdżał więc do Polski nieprzygotowany.
   Po czterech dniach rozmów w Warszawie Garda-Sayan oświadczył: „Powiem to bardzo jasno. Rządowa reforma - przedstawiona jako lek - wygląda na gorszą niż cho­roba, która ma trawić polski wymiar sprawiedliwości”. Szerzej mówił o tym w wywiadzie dla internetowego wydania „Rzeczpospolitej”. Na pytanie o największe zagrożenie dla praw człowieka i rządów prawa w Polsce odpowiedział: „W każdym ustroju demokratycznym, konstytucyjnym, w którym istnieje Trybunał Konsty­tucyjny, osłabianie lub podważanie go jest najgorsze. Oczywiście w kra­jach demokratycznych są różne zdania o nadrzędności konstytucji i sposobach jej interpretowania. Naszym zda­niem wątpliwy skład Trybunału, niepublikowanie niektórych jego wyroków i niewdrażanie ich przez rząd budzą szczególną troskę i powinny być priorytetami”.
    „Nie spotkał się pan z samą prezes Trybunału. Czy w in­nych instytucjach, np. ministerstwach, udało się dotrzeć do ich szefów? - pyta „Rzeczpospolita”. - Spotkałem się z wiceprezesem Trybunału oraz z pierwszą prezes Sądu Najwyższego. Nie udało się spotkać z ministrami spraw zagranicznych ani sprawiedliwości, tylko z ich przedsta­wicielami. Miałem też duże spotkanie z Krajową Radą Są­downictwa i senacką Komisją Praw Człowieka, Prezydium Sejmu. Mam informacje z dostatecznie wielu źródeł”.
    „Czy Rada Praw Człowieka, która ma przyjąć raport, ma jakieś możliwości nacisku na Polskę, by wykonywała jej zalecenia? - To są jedynie decyzje polityczne przeniesio­ne na poziom międzynarodowy. Z moich doświadczeń wynika, że tego rodzaju decyzje odgrywają ważną rolę. Oczywiście nie jest to kwestia sankcji czy interwencji po­litycznej lub militarnej. Nie wzywamy do tego, bo czasem może to być kontrproduktywne. Nie można wzmocnić demokracji, jeśli nie ma politycznej woli przestrzegania zasad dialogu. Nie jestem naiwny i wiem, że ta sprawa nie będzie łatwa. Ale wezwanie do dialogu nie jest próbą ingerowania w sprawy wewnętrzne, lecz lepszego umocowania instytucji demokratycznych. To nie sposób na osła­bienie, lecz przeciwnie - na wzmocnienie rządu. Pragnął­bym, żeby takie podejście zwyciężyło, choć pewności oczywiście mieć nie mogę. Zakładając, że dialog będzie kontynuowany, wiele instytucji kontaktujących się z pol­skim rządem, będzie mogło oprzeć się na tym raporcie”.

Raport Komisji Praw Człowieka ONZ zostanie ogłoszony w czerwcu. Z tego, co powiedział Garda-Sayan w War­szawie, wynika, że nie będzie on zbyt pochlebny. Już fakt, że wysłannik ONZ nie został w Warszawie przyjęty przez najważniejszych w tej sprawie ministrów, może świad­czyć o dystansie, jaki strona polska zachowuje do sprawy. Nie lubimy, kiedy „ulica i zagranica” miesza się w nasze sprawy. Premier Szydło na przykład poradziła Francu­zom, żeby zajęli się swoimi sprawami. Podobnie było kil­ka tygodni wcześniej, kiedy rzeczniczka Departamentu Stanu USA odczytała stanowisko w sprawie praworząd­ności w Polsce: „Przedstawiliśmy nasze obawy... Jesteśmy zaniepokojeni ciągłym dążeniem polskiego rządu do sta­nowienia prawa, które zdaje się ograniczać niezależność sądownictwa i potencjalnie osłabiać rządy prawa w Pol­sce” - mówiła. Oświadczenie powoływało się na instytu­cje, które nie cieszą się uznaniem polskich władz, takie jak Komisja Wenecka czy Rada Europy. Istnieje obawa, że raport Gardi-Sayana dla Komisji Praw Człowieka ONZ wyląduje w tym samym koszu.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz