środa, 29 listopada 2017

Na służbie



Tuż przed decyzją Trybunału Sprawiedliwości UE nakazującą natychmiastowe wstrzymanie wycin­ki Puszczy Białowieskiej, 9 listopada 2017 r. policja rozbiła kolejną demonstrację obrońców Puszczy. Tym razem w Warszawie, pod siedzibą Dyrekcji Lasów Państwowych. Około 40 osób przykuło się łańcucha­mi w holu, domagając się rozmowy z dyrektorem Lasów i wy­cofania z Puszczy ciężkich harvesterów, służących do wy­cinania drzew na przemysłową skalę. Przyjechało do nich 80 policjantów. Skuli im ręce kajdankami - z tyłu, tak jak nie­bezpiecznym przestępcom, zapakowali do więźniarek i prze­wieźli do pobliskiej komendy policji przy ul. Opaczewskiej.
- Wrzucili nas do świetlicy. Chaos był okropny, tłok - opowiada Marta z Obozu dla Puszczy. Zaczęto od zbadania alkomatem (było 0,0), potem kazano powyjmować wszystko z kieszeni, plecaków i zabrano pieniądze (jak powiedziano, na poczet przyszłych grzywien i kosztów postępowań). Wreszcie każdego z zatrzymanych osobno wyprowadzono ze świetlicy w celu przeprowadzenia rewizji osobistej.
   Nie bardzo było gdzie to zrobić, więc skorzystano ze zwykłych pokoi biurowych. Policjanci buntowali się, krzyczeli, że mają huk roboty, ale wychodzili. - W ogóle było bardzo nerwowo, do tego stopnia, że nawet pomiędzy policjantami wybuchały konflikty, ostre wymiany zdań. Padały słowa „ty debilu". Wszyscy byli zde­nerwowani, narzekali, że muszą siedzieć na komendzie po go­dzinach, a tu jutro 10 listopada, wiadomo miesięcznica, zaraz potem 11 listopada i marsz narodowców i znów siedzenie kamie­niem - opowiada Marta. Część rewizji, z braku innego miejsca, przeprowadzono w toalecie, a w jednym przypadku rewizję ko­biecie zrobiono w miejscu ogólnodostępnym, przez które często przechodzili policjanci (także w jej trakcie). Marcie policjantka kazała się rozebrać do naga, zdjąć bieliznę, wypinać się, pochylać. Powiedziała, że to na wypadek, gdyby w jakimś otworze ciała ukryła żyletki. Po rewizji zabrała bieliznę. Mówiła, że dlatego, że może Marta będzie chciała się na niej powiesić. - Wiem o kil­ku kobietach, które też zostały tak potraktowane - mówi Marta. Niektórzy policjanci wyraźnie widzieli nieadekwatność środków, mówili ekologom, że to nie ich decyzje, migali się od wykonywa­nia poleceń. Ale byli i tacy, którzy chętnie pokazywali, kto rządzi, rzucali wulgarne i obraźliwe komentarze.
   Jeszcze nie ucichły komentarze dotyczące zachowania poli­cjantów w komendzie przy Opaczewskiej, a już pojawiła się in­formacja, że policyjni związkowcy z Dolnego Śląska doprowa­dzili do ścigania dziennikarza Wojciecha Bojanowskiego z TVN za ujawnienie kompromitujących policję materiałów ze śledztwa dotyczących okoliczności śmierci Igora Stachowiaka na wrocław­skim komisariacie. Policjanci wielokrotnie razili chłopaka para­lizatorem w policyjnej toalecie, i to jeszcze zakutego w kajdanki.
Jak donosi Wirtualna Polska, z utajnionego przez MSWiA raportu o poziomie agresji w policji wynika, że prawie co drugi funkcjona­riusz brał udział w interwencji, podczas której nadużywał siły.

Nadzwyczajne zadania
Sprawy polityczne coraz bardziej angażują policjantów, którzy prywatnie mają przecież różne poglądy. Zajmują się ochranianiem partyjnych wieców poparcia i coraz liczniejszych protestów. Rozstawianiem kilometrów barierek, jakie co miesiąc wyrastają na Kra­kowskim Przedmieściu, którym maszerują organizowane z rządowym poparciem mie­sięcznice, długo zajmowali się ludzie z Ko­mendy Stołecznej Policji, z Wydziału Remon­tów i Konserwacji. Jedna barierka waży 70 kg.
Gdy kilkaset takich metalowych płotów trzeba zapakować do aut, zwieźć i rozstawić, potem tę samą operację wykonać w drugą stronę, siadają kręgosłupy. Tym razem w znaczeniu dosłownym. Ludzie z tej komendy zaczęli się buntować, uciekać na zwolnienia lekarskie w okolicach miesięcznic. W sierpniu ściągnięto na pomoc studentów Wyższej Szkoły Pożarniczej, ale i oni się zbuntowali. Ostatnio do obsługi partyjnych miesięcznic zaangażowano skaza­nych z Białołęki, na mocy porozumienia o resocjalizacji więźniów.
   Także na szpalery mundurowych do ochrony protestów już od dawna nie wystarcza policjantów stołecznych (w tym liczące­go 1,2 tys. osób wyspecjalizowanego oddziału prewencji z Legio­nowa). Trzeba ściągać policjantów z kraju. Przenocować ich, zwy­kle w szkole policyjnej w Legionowie, na miejscach studentów, których na ten czas wysyła się do domów. Przyjezdni, ściągani na marsze niepodległości czy do obsługi protestów w sprawie aborcji czy sądów, wróciwszy do siebie, mają prawo odebrać so­bie za to dzień wolny. Na ulicach w Bydgoszczy czy Białymsto­ku jest więc ich relatywnie mniej - a to także budzi wątpliwości niejednego policjanta.
   Policjanci warszawscy wydają się szczególnie zmęczeni sytuacją. Przy każdej politycznej akcji, przy coraz częściej orga­nizowanych demonstracjach, mają swoisty „alert” - czy to poli­cjant operacyjny, czy dochodzeniowiec musi być w takich dniach na stanowisku, w gotowości do reakcji na nadzwyczajne działa­nia. Każda taka operacja, np. z okazji obsługi marszu 11 listopada, ma swoje podoperacje, jak „rozpoznanie” - praca operacyjna funkcjonariuszy po cywilnemu w danym dniu; „proces” - czyli zabezpieczenie dochodzeniowo-śledcze, kiedy policjanci z do­chodzeniówki czekają w gotowości w jednostce, żeby zająć się wynikłymi przy okazji zdarzeniami kryminalnymi.
   Coraz częściej jednak owe „nadzwyczajne zadania” sprowa­dzają się do angażowania policjantów do szykan o podłożu poli­tycznym. Tak było 11 listopada, gdy policja wciągnęła do radiowo­zów 45 osób protestujących przeciwko hasłom neofaszystowskim na Marszu Niepodległości, długo woziła ich po mieście, by okręż­nymi drogami dotrzeć do komendy na Woli, właśnie do dochodzeniowców. Tam przetrzymano ludzi jeszcze przez kilka godzin pod pretekstem spisywania ich personaliów. Komendant głów­ny mówił potem, że żadna z tych osób nie została zatrzymana.
- Stałem na ulicy, nagle ktoś chwycił mnie z tyłu, jacyś mężczyźni w kaskach wrzucili mnie do radiowozu. To jak to nazwać, jak nie zatrzymanie? - pyta Piotr Pytlakowski, dziennikarz POLITYKI. Jest nagranie tego momentu. Gdy przywieziono jego i innych protestujących na komisariat, spytał policjanta: jestem zatrzy­many? - Nie. - Czy mogę sobie pójść? - Nie. - To komedia. To, że nie wypisano protokołu zatrzymania, nie wyklucza, że ktoś jest zatrzymany. Spisywać można kilkanaście minut, no kilkadziesiąt, ale nie kilka godzin. Chodzi w tym o to, żeby nie można było tego zaskarżyć jak zatrzymania - kwitują policjanci, którzy wcale nie chcieli uczestniczyć w procederze.
   No i takie zatrzymanie ktoś musi podpisać, zostanie ślad.
- W policji teraz panuje strach. Starsi, bardziej doświadczeni po­licjanci robią wszystko, żeby takich śladów nie zostawiać, żeby potem za to nie „beknąć” - mówi policjant z Komendy Stołecznej z ponad 20-letnim stażem. - Pomijając nawet deklaracje po­lityków opozycji, którzy mówią, że będą zabierać emerytury, to co mądrzejsi starzy policjanci mają świadomość, że mogą stra­cić emerytury i jeszcze odpowiadać karnie bez specustaw - dodaje.
   Chodzi o art. 231 Kodeksu karnego, któ­ry mówi o odpowiedzialności karnej funk­cjonariusza publicznego za przekrocze­nie uprawnień. Paragraf drugi zaś mówi, że jeżeli sprawca „dopuszcza się tego czynu w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej”, podlega karze więzienia do lat 10. I traci się policyjną emeryturę. - A czym, jak nie korzy­ścią osobistą w postaci stanowisk czy innych profitów jest obecnie wykonywanie politycznych poleceń?- pyta policjant. Co prawda w ustawie o policji jest art. 58, który mówi, że policjant może odmówić wykonania rozkazu lub polecenia przełożonego, jeżeli łączyłoby się to z popełnieniem przestępstwa. I że powinien o tym zawiadomić od razu komendanta głównego, z pominięciem drogi służbowej. Ale taki przepis nie ma racji bytu w obecnej sytuacji. Dlatego funkcjonariusze uciekają na zwolnienia lekarskie albo markują. Co prawda legitymują protestujących, żeby zwierzch­nicy widzieli, że coś robili, ale nie wpisują tego do notesu służby. Ponadto, zgodnie ze sztuką, każdego legitymowanego należałoby sprawdzić, czy nie jest poszukiwany. Wymaga to skontaktowania się z dyżurnym, podania danych, zostaje ślad. Więc nie dzwonią, nie podają - mimo żądań - stopni, numerów legitymacji, nazwisk.
   Mówią, że zamiast „spisywać” przez wiele godzin anty­faszystowskich kontrmanifestantów lub wszczynać postępowa­nia za „wygrażanie białą różą”, woleliby łapać złodziei, ale nie mają jak. W jednym z komisariatów w Warszawie w wydziale dochodzeniowo-śledczym każda z 10 osób, która tam pracuje, ma do prowadzenia ponad 1 tys. spraw jednocześnie!
   Czy władza chce, czy nie, to wszystko przekłada się na nastroje. Z powodu nie najwyższych zarobków w policji od lat są wakaty, jednak tak źle jak dziś jeszcze nie było. W całym kraju jest już ponad 6 tys. wolnych miejsc, na które nie udaje się znaleźć pracownika. W samym garnizonie warszawskim brakuje prawie tysiąc ludzi. Rezygnują. Jak Ewa, policjantka z 6-letnim stażem. Idzie na kie­rownika do dyskontu. W rozmowie przyznaje, że pieniądze będą może mniejsze, ale za to będzie miała spokojniejszą głowę. - Teraz - mówi - dokona przeszukania. A gdy okaże się, że było bezprawne, to co powie? Że kazał aspirant czy komisarz? On, jeśli się przyzna, powie pewnie, że kazał mu komendant, a komendant spyta - ma pan to na piśmie? A potem: ja takich poleceń nie wydawałem.
   Odpadają też w trakcie naboru, gdy przyjdzie im porozmawiać z zatrudnionymi już kolegami o realiach. Jest tak źle, że komen­danci wojewódzcy dostali właśnie odgórne priorytetowe zadanie werbowania ludzi na spotkaniach prowadzonych między innymi w liceach, a np. urząd pracy w Brzegu „wezwania na spotkanie informacyjno-promocyjne dotyczące możliwości podjęcia pracy w policji” wysyła do bezrobotnych. Na Internetowym Forum Poli­cyjnym ktoś złośliwie napisał: „Niedługo zamiast na izbę wytrzeź­wień będzie się dowoziło za bramę szkoły policji”.

Zgodnie z ustaleniami
- Faktyczną pracę, z braku rąk i czasu, coraz bardziej się markuje. Głośnym echem odbiła się sprawa pobicia na stacji benzynowej w Warszawie. Mężczyzna stanął w obronie kolegi, którego ktoś za­czepił, za co dostał mocny cios w twarz. Miał złamany nos, poważ­ne obrażenia twarzy. Na miejsce przyjechała policja i pogotowie, które zawiozło go do szpitala, gdzie przebywał kilka dni. Sprawca uciekł. Policja miała nagranie monitoringu z wizerunkiem spraw numery rejestracyjne samochodu, którym odjechał, a mimo to umorzyła śledztwo z powodu nieustalenia sprawcy. Dopiero kiedy żona pobitego zamieściła na Facebooku zdjęcie sprawcy, prosząc o pomoc w jego odnalezieniu, a rzecz podchwyciły media, nastąpił zwrot akcji. Wówczas policji wystarczyło kilka dni, by sprawcę odnaleźć i go zatrzymać. Za przedwczesne umorze­nie śledztwa prowadzącym je policjantom wszczęto dyscyplinarki.
   Ale oszukuje się też systemowo. Poprzez wydanie zarządzenia (zrobił tak co najmniej jeden z komendan­tów), aby w przypadku każdego zgłoszenia kradzieży samochodu domagać się od poszkodowanego wyrażenia zgody na badanie wariografem - i od tego uzależnić zajęcie się sprawą. Tak można „zmrozić” nawet najbardziej uczciwego właściciela auta; odstąpi od zgłoszenia i po kłopocie. Tymczasem Sejm właśnie rozpoczął na nowo procedowanie ustaw sądowych, zapowiadają się demon­stracje. Policja będzie musiała się tym zająć.
   Inspektor w stanie spoczynku Zdzisław Czarnecki, policyjny emeryt i prezydent Federacji Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP dużo jeździ po kraju i rozmawia z policjantami. - Oni są na roz­drożu, nie wiedzą, komu mają służyć. Nie mają zaufania do swoich przełożonych, którzy jeśli nawet na wyraźne żądanie wydadzą jakiś rozkaz na piśmie, to i tak tam będzie enigmatyczne „zgodnie z usta­leniami” czy „zgodnie z rozmową”. Żeby, jakby co, uciec przed odpo­wiedzialnością I ja ich tylko przestrzegam, że tak jak teraz uznano służbę w PRL za służenie państwu totalitarnemu z wszelkimi tego konsekwencjami, tak za kilka, kilkanaście lat i oni mogą zostać postawieni w stan publicznego, grupowego oskarżenia za służbę tej władzy - mówi.
   Liczni z nich rozumieją to, co podkreśla Amnesty International: że właśnie policja ma szczególną rolę w strzeżeniu demokracji. „To na policji właśnie spoczywa pozytywny obowiązek zapewnie­nia, by społeczeństwo mogło w pełni korzystać z prawa do wol­ności zgromadzania się” - piszą ludzie Amnesty International w swoim raporcie o działaniach policji wobec protestów w sprawie sądów, dodając, że „w tym celu powinna ułatwiać ona jego reali­zację, nawet jeśli wiąże się to z chwilowym nawarstwieniem się potrzeb różnych grup społecznych w tym samym miejscu i w tym samym czasie”.

Czarna księga policjantów
Sam raport dotyczy łamania praw człowieka przez polskich policjantów. Amnesty International opublikowała go pod koniec października. Pisze się w nim o arbitralnym pozbawianiu wolno­ści, naruszaniu przez policję przysługującego obywatelom prawa do pokojowego zgromadzania się oraz używaniu siły przeciwko protestującym, którzy nastawieni byli pokojowo i nie stanowili zagrożenia dla porządku publicznego. Amnesty International ma zresztą więcej zastrzeżeń wobec tego, co się dzieje w Polsce, i to za­strzeżeń zasadniczych.
   Po pierwsze, międzynarodowe prawodawstwo w zakresie praw człowieka nie zezwala władzom państwowym uznawać pokojo­wych zgromadzeń za nielegalne tylko dlatego, że organizatorzy nie zgłosili ich do rejestracji u stosownych organów lub nie ubiegali się o zgodę na ich zorganizowanie - a tak dzieje się w Polsce od wielu miesięcy. AI podkreśla też, że „w prawie międzynarodowym nie ma zgody na stosowanie sankcji karnych wobec kontrmanifestantów, o ile tylko korzystają oni z przysługującej im wolności zgromadzeń w sposób nie odwołujący się do przemocy”. Tymczasem w Polsce wykorzystywane są art. 51 i 52 Kodeksu wykroczeń („przeciwko po­rządkowi i spokojowi publicznemu”), które niosą ze sobą sankcje karne, przewidujące nawet karę pozbawienia wolności.
   Z innego raportu, „O działaniach aparatu przymusu państwowego wobec osób sprzeci­wiających się niekonstytucyjnym działaniom władzy, wycince Puszczy Białowieskiej oraz faszyzacji życia publicznego w Polsce”, przy­gotowanym przez organizacje obywatelskie, wynika, że spraw prowadzonych przeciwko protestującym jest w Polsce już prawie tysiąc. W większości „robione są” na podstawie ma­teriałów gromadzonych przez policję na pro - testach i manifestacjach.
   Ale w sprawie ekologów, zatrzymanych 9 listopada, policjanci przekroczyli właśnie kolejną granicę. Marta, ekolożka zabrana z gmachu Dyrekcji Lasów Państwowych, od po­czątku domagała się kontaktu z prawnikiem. Policjanci zignorowani te żądania, jakby ich nie słyszeli. Adwokaci tymczasem od niemal dwóch godzin czekali w tym czasie pod komendą. I ciągle słyszeli od dyżurnego, że teraz nie mogą wejść. - Nigdy wcześniej nie spo­tkałem się z uniemożliwianiem dostępu do zatrzymanego - mówi adwokat Paweł Osik, broniący ekologów uczestniczących w prote­stach. - Biorę udział w czynnościach prowadzonych przez różnego rodzaju jednostki i służby, CBŚ, ABW, CBA, i naprawdę nigdy nie miałem takiej sytuacji. To był szok.
   Paweł Osik dzwonił z interwencjami do prokuratora dyżurnego, wreszcie do rzecznika komendy z prośbą o kontakt z komendan­tem, ale powiedziano mu, że komendant nie pracuje po godzi­nach. Zapewne nie było mu na rękę wysłuchać adwokata. Jest nowy. Przyszedł niedawno, przeskakując od razu kilka szczebli, wprost ze stanowiska naczelnika prewencji komisariatu w metrze. Nie został nawet wprowadzony na stanowisko przez komendanta stołecznego, czego wymaga ustawa o policji. Po prostu, jak wynika z relacji, przyjechał i powiedział: „teraz ja tu rządzę”.
   Adwokatów wpuszczono do zatrzymanych dopiero około 21. Okazało się, że protokoły są już podpisane wraz z for­mułką, że zatrzymani nie żądają zatwierdzenia przez prokuratora przeszukań. Zatrzymani nawet nie wiedzieli, o co chodzi, trzeba było to prostować.
   Ekologów całą noc rozwożono po aresztach, także poza War­szawą, tam raz jeszcze rewidowano, by rankiem znów zwieźć ich na komendę przy Opaczewskiej na przesłuchania (odbywały się w kajdankach), a w tym samym czasie do ich domów oraz miesz­kań ich sąsiadów weszli kolejni policjanci. Pytali o konflikty ro­dzinne, o to, czy osoba pije, może bierze narkotyki. Część przepyty­wanych widziała w tym próbę zastraszenia osób, których dotyczył „wywiad środowiskowy”. W jednym przypadku policjanci weszli do mieszkania bez uprzedzania kogokolwiek, a na pytanie nagle obudzonych lokatorów, jakim prawem, powiedzieli, że „na blachę” to mogą wszędzie wejść, co jest nieprawdą. Gdy podniósł się szum, Komenda Główna Policji wydała oświadczenie, że „wszystkie czyn­ności odbyły się zgodnie z prawem”. I tyle. - O tym rozstrzygnie sąd. Zaskarżamy także dalsze czynności podejmowane wobec zatrzyma­nych, w tym kontrole osobiste i nachodzenia sąsiadów w ramach tzw. wywiadu środowiskowego - mówi adwokat Osik.
   Adwokat zapewnia też, że gdy tylko dostanie akta, dowie się kto, z imienia, nazwiska i stopnia, wchodził „na blachę” ludziom do domów. Tymczasem generał Adam Rapacki, policjant z 26-letnim sta­żem, kiedyś zastępca komendanta głównego policji, podsekretarz stanu w MSWiA odpowiedzialny za policję, a dziś prezes Stowarzy­szenia Generałów Policji RP zapowiada utworzenie „czarnej księgi policyjnej hańby”, gdzie zapisywane będą nazwiska konkretnych policjantów, którzy będą przekraczali uprawnienia w imię poli­tycznej nadgorliwości. Kiedyś łatwiej będzie ich rozliczyć. Mówi: niech wszyscy mają świadomość, że za swoje decyzje trzeba będzie kiedyś indywidualnie odpowiedzieć.
Violetta Krasnowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz