niedziela, 15 października 2017

Zakładnicy,Duda tu po nic,Niezależność pod Dudą czy pod Ziobrą?,Preludium,Moja walka,Adieu Napoleon,Konspiracja,Strategia szybkiego reagowania i Papierowy tygrys



Zakładnicy

Zwolennicy PiS, ci, którzy mają odrobinę wyob­raźni, musieli z przerażeniem czytać ostatni wy­wiad z Jarosławem Kaczyńskim. Dowiedzieli się, że są dla niego wyłącznie masą, narzędziem, przedmiotem i potencjalną ofiarą.
   Dla zwolenników PiS wywiad z Kaczyńskim w „Gazecie Polskiej” musiał być tym samym, czym dla przeciwników PiS był pokaz jego dzikiej furii w sejmowym wystąpieniu, w którym swych wrogów (on nie ma przeciwników, ma tyl­ko wrogów) wyzywał od kanalii i zdradzieckich mord. Róż­nica polegała głównie na temperaturze serwowanego dania. W Sejmie na gorąco, w gazecie na zimno. Różnili się też oczy­wiście adresaci. W Sejmie Kaczyński kopał opozycję, w gaze­cie - prezydenta Dudę.
   Oba wystąpienia ilustrowały istotę rządów Kaczyńskiego. Władza nie jest dla niego celem. Jest narzędziem. Prawdzi­wym celem jest totalna dominacja i możliwość upokarzania innych. Swoich, obcych, wszystkich. Czy tarza ich tak jak od­wiedzających jego gabinet na Nowogrodzkiej, czy jak opozy­cję w Sejmie, czy tak jak Dudę w wywiadzie - to już detale. Kwestia nastroju i kaprysu.
   Wszystko to niby wiemy, ale to, co prezes zafundował-jak­by nie patrzeć - prezydentowi RP, jednak szokuje. Bo wiado­mo, że Komorowski na dusery i szacunek jako zdrajca, a może i uczestnik zamachu nie zasługiwał, ale prezydentowi z włas­nego obozu odrobinę kurtuazji i respektu można by okazać. Nic z tych rzeczy. Duda został w wywiadach sprowadzony do roli smarkacza, petenta toczącego z Ziobrą pokoleniowe spo­ry i zasługującego ewentualnie na taboret na unijnych szczy­tach, gdyby Kaczyński zgodził się na to, by pogardzany przez niego prezydent towarzyszył tak samo pogardzanej przez niego pani premier.
   Zwolennicy PiS z kręgu władzy musieli ten komunikat ode­brać jednoznacznie. Albo jesteście ze mną, albo won, szansę na odrobinę szacunku z mojej strony macie wyłącznie w razie posłuszeństwa absolutnego. Dystrybutorem prestiżu, pie­niędzy i karier jestem wyłącznie ja. Oczywiście dumę można połknąć, wymieniając ją na frukta, ale wystarczy chwila re­fleksji, by zrozumieć, że cena, którą trzeba będzie zapłacić za te frukta, w epoce po PiS szybko i dramatycznie rośnie. Eks­cesy Kaczyńskiego są bowiem tym większe, im większą i bar­dziej niekontrolowaną ma władzę. Tym więcej jest w nich bezgranicznej ostentacji oraz pogardy dla reguł i ludzi.
   Tak, dziś Kaczyński najbardziej nienawidzi nas, co przy każ­dej okazji manifestuje, ale ponieważ Wami gardzi w równym stopniu co nami, niedługo ofiarami możecie być Wy. Nas, któ­rych ma za wrogów, stara się uczynić pariasami. Was, których ma za nic, czyni swymi zakładnikami, a w przyszłości ofiara­mi jego deliktów i jego dziedzictwa. Wiele z tego, co macie, macie dzięki Kaczyńskiemu, ale przez Kaczyńskiego wszyst­ko to kiedyś możecie stracić. Dziś jesteście beneficjentami pierwszej kategorii, ale z moralnego punktu widzenia, w co­raz większym stopniu, obywatelami drugiego sortu, na któ­rych patrzy się z politowaniem jako na tych, którzy zaprzedali duszę zamordyście i wszystko zawdzięczają wyłącznie jemu.
   Wielu zwolenników Kaczyńskiego jest zbyt inteligen­tnych, by nie widzieć jego tupetu, prostackiej bezceremonialności i pogardy, z jaką reaguje na wszelkie objawy niezależności. Widzą, jak napawa się swą sadystyczną bru­talnością w niszczeniu instytucji i opluwaniu ludzi oraz zabawą, jaką ma z wywyższania miernot. Czy tym zwolenni­kom wszystko to się podoba? Czy wszystko to chcą autoryzo­wać, czy za wszystko to chcą w przyszłości płacić rachunki? Na zawsze chcą być tymi, którzy bez mrugnięcia okiem po­parli zamordyzm i rządy barbarii? Warto? W imię czego? Wdzięczności? Lojalności? Własnego interesu?
   PRL też miał nigdy nie upaść. Wielu jego funkcjonariu­szy wzięło historyczny zakręt. Wielu wylądowało jednak na marginesie, jak spikerzy „Dziennika Telewizyjnego’', któ­rzy skończyli jako konferansjerzy na Stadionie Dziesięcio­lecia. A naprawdę byli sprawniejsi warsztatowo niż państwo Holecka, Ziemiec czy Adamczyk. Dziś wszechmocna władza kiedyś będzie przeszłością. Naprawdę nie wszyscy muszą ko­rzystać z pięciu minut szansy w poczuciu, że bez poparcia partii i władzy, o własnych siłach, nie mieliby żadnych szans.
   Dziennikarze i sędziowie, prokuratorzy i naukowcy, ar­tyści i eksperci muszą się zastanowić, czy na pewno warto wejść w faustowski układ z diabłem. Może niech spojrzą na prominentnych przedstawicieli Kościoła, którzy nie chcą, by stał się on moskiewską Cerkwią prawosławną i już dystansu­ją się od swego Putina.
   Kaczyński uważa, że na prezydenturę zasługiwał tyl­ko jego brat, a na premierostwo tylko on sam. Cała reszta to tylko figury do wykorzystania albo do zbicia, przydatne wyłącznie o tyle, o ile przed władcą rozwijają czerwony dy­wan. Warto jednak pamiętać - po tym dywanie kiedyś będą chodzić inni.
Tomasz Lis

Duda tu po nic

Andrzej Duda ma prawdopodobnie najlepszą posadę w Polsce. Prestiż nieporównywalny z żadną inną funkcją w państwie, monarsze otoczenie - dwór, służba, ochrona, pałace letnie i zimowe, takież limuzyny, światowe kontakty, do tego autentyczna popularność i wcale nieudawana sympatia milionów Polek i Polaków. Część tej sympatii ma na pewno domieszkę współczucia, bo choć „cysorz to ma klawe życie, emocjonalnie trudno czegokolwiek Dudzie zazdrościć. Za swoje wyniesienie płaci ogromną cenę: publicznych upokorzeń, drwin, lekceważenia, pewnie podobnej skali jak kiedyś prezydent Lech Kaczyński. I niestety z podobnego powodu. Nad całą pisowską formacją dominuje toksyczna osobowość Jarosława Kaczyńskiego, która w stosunku do brata przejawiała się w formie opiekuńczo-ochronnej - odbierającej wszakże Lechowi prawdziwą samodzielność i odpowiedzialność - a wobec wszystkich innych jest już czystą relacją bezwzględnego podporządkowania. Ludziom, którzy nigdy nie ulegli urokowi Jarosława Kaczyńskiego, strasznie trudno jest wczuć się w tę atmosferę fascynacji, lęku, radosnej uległości, jaką wobec przywódcy prezentują jego podwładni. Trudno zrozumieć, dlaczego dorośli ludzie ten typ zależności akceptują. Andrzej Duda jest, można powiedzieć, klinicznym przypadkiem owego syndromu pisowskiego, ofiarą przemocy w partyjnej rodzinie.

Desperackie weta Andrzeja Dudy, po kolejnych odsłonach kryzysu zostały zredukowane do tego, czym zapewne były od początku: żądaniem szacunku, uwagi, uznania przez Ojca, że nie jest się gorszym od reszty rodzeństwa.
I, jak w patologicznej rodzinie, bunt spotkał się z represją. Ostatnie wywiady i wypowiedzi prezesa były dla Andrzeja Dudy okrutne. Konflikt Ziobro-Duda prezes lekceważąco określił jako „pokoleniowy spór czterdziestolatków i jednoznacznie opowiedział się za „bardzo dobrym" ministrem sprawiedliwości. Odpowiedź prezydenta w wywiadzie „Do Rzeczy", przypominająca, że Ziobro kiedyś zdradził PiS, zabrzmiała już tylko skarżypycko i płaczliwie. Identycznie prezes rozstrzygnął coraz bardziej brutalną rozgrywkę konstytucyjnego „zwierzchnika sił zbrojnych z ministrem obrony. Dudzie i jego ludziom właściwie nic do armii, nawet gdyby pan Antoni zechciał całe wojsko przebadać wariografami (po sprawie gen. Krzysztofa Motackiego te urządzenia powinny się chyba znaleźć na wyposażeniu każdego batalionu WP). Uciął też mrzonki prezydenta o umacniającym jego pozycję referendum, przy okazji, z charakterystycznym dla siebie i raczej zbędnym okrucieństwem, czyniąc aluzje do „braku doświadczenia, umiejętności, celebryctwa, a kto wie, może nawet złej woli głowy państwa („proszę tego nie odnosić do pana Andrzeja Dudy). Równie drwiąco zaproponował, aby prezydent zajął się może np. polityką zagraniczną, którą prezes zdaje się mieć w ogóle w pogardzie i spokojnie w tej funkcji wystarczyłyby mu kolejne Różańce do Granic, bo polityka zagraniczna ma być przede wszystkim formą prezentowania światu naszej odrębności, izolacji („wyspa wolności), misyjnego poczucia wyższości, przekonania, że pod opieką opatrzności „żadna siła nas nie pogrąży.

Andrzej Duda ma naprawdę przykrą sytuację; już przegrał, choć jeszcze (pewnie motywowany przez swoich ludzi) próbuje się odgryzać. Nie samemu patronowi, ale niechby Ziobrze i Macierewiczowi. To wciąż podtrzymuje pewne zamieszanie po stronie opozycji, bo skoro Duda jednak wciąż stawia się „zakonowi PiS, to może trzeba go traktować jako przyszłego lidera jakiegoś nowego łagodniejszego PiS, wewnętrznej opozycji w obozie władzy? Zwykła racjonalność polityczna nakazywałaby pewnie Jarosławowi Kaczyńskiemu podtrzymywanie tej iluzji, wysłanie sygnału do różnych grup niepisowskich wyborców, że Duda z Kukizem mogą ich reprezentować lepiej niż „totalne partie antypis. Jednak taka gra wymagałaby oszczędzenia Dudzie upokorzeń, publicznego ośmieszania (przy pozorach tej samej paternalistycznej szarmanckości, jaką Kaczyński od zawsze demonstruje wobec kobiet).
   Fakt, że Kaczyński nie gra Dudą, świadczy o tym, że w tej wojnie nie będzie jeńców, żadnego układania się z opozycją, łagodzenia języka, odstępstw na drodze całkowitego przejmowania państwa. Ta droga ma być jak najkrótsza, jakby Kaczyński nie miał już czasu ani cierpliwości do jakichś bardziej skomplikowanych układanek. W wyborach - pewnie ponad własne oczekiwanie - dostał pełnię instytucjonalnej władzy i sprawia wrażenie, że już do końca życia nie zamierza jej wypuścić. Choćby trzeba było zmienić ordynację wyborczą, zastraszyć policyjnymi i prokuratorskimi akcjami środowiska opozycyjne, wyeliminować politycznych rywali sądowymi wyrokami, wydać pod wybory cały budżet państwa. Nie wiadomo, czy Kaczyński sięgnie osobiście po stanowisko premiera lub, jak ostatnio daje do zrozumienia, „raczej kanclerza - ale, przypominając jego własne deklaracje, najbardziej marzy mu się rola „emerytowanego zbawcy ojczyzny, nowego wcielenia marszałka Piłsudskiego, Naczelnika Państwa. Zdaje się, że wszyscy Polacy mają wziąć udział w tym wielkim przedsięwzięciu rekonstrukcji historycznej. To marzenie jest w równy sposób imponujące, co chore.

Czy Duda może być jeszcze jakąś nadzieją Białych (w sensie Białych i Czerwonych z rewolucji bolszewickiej)? Teoretycznie, wyłącznie od jego decyzji zależy, czy stanie się samodzielnym politycznym podmiotem, co w nomenklaturze pisowskiej oznaczałoby zdradę. W PiS czekają go już tylko dalsze upokorzenia oraz - oczywiście - pałace letnie i zimowe, limuzyny i różańcowa dyplomacja. Opozycja nic nie może zrobić, aby Dudę przekonać do wyjścia poza swój obóz, aby wyrwać go z hipnotycznego letargu, w który znów się zapada. Nie może nic zrobić i nie powinna. Demonstracje pod Pałacem też już tracą sens. Więc co?
   Po upadku Trybunału Konstytucyjnego sędziowie zadeklarowali tzw. rozproszoną między wszystkie sądy kontrolę konstytucyjności. Na razie, w oczekiwaniu na ewentualny bunt Dudy, ewentualny program PO, zjednoczenie lewicy i inne zjawiska wątpliwe i niepewne, można stosować rozproszoną opozycyjność. Każdy, komu nie uśmiecha się życie w państwie Naczelnika, może coś robić: wesprzeć, wpłacić, dokumentować, odmówić, protestować, bronić publicznie i prywatnie swoich poglądów, bronić ludzi. Duda tu po nic.
Jerzy Baczyński

Niezależność pod Dudą czy pod Ziobrą?

PiS reformuje sądownictwo. Publicystów najbardziej kręci, kto kogo: prezydent prezesa czy prezes prezydenta? „Pałac” i „Nowogrodzka” negocjują: czy sądow­nictwem powinien rządzić Andrzej Duda czy może Zbigniew Ziobro? Dla kogo Sąd Najwyższy, a dla kogo Krajowa Rada Sądow­nictwa? Wieści są ekscytujące: prezes dys­cyplinuje Ziobrę, PiS idzie na „daleko idące ustępstwa” wobec prezydenta (rzeczniczka rządu Beata Mazurek), ale„prezydent musi to zobaczyć na piśmie” (rzecznik prezydenta Krzysztof Łapiński). Duda w zamian za Sąd Najwyższy dostał od prezesa propozycję rządzenia polityką zagraniczną (co, nota­bene, pokazuje, na ile ważna jest ona dla PiS). A wszystko to po to, by usprawnić postępowania sądowe i sprawić, by sądziły „sprawiedliwie”. A Ty, Czytelniku, jak myślisz: czy sędziowie będą lepiej sądzić pod Dudą czy pod Ziobrą? Może krótkie badanko opinii publicznej? W końcu vox populi vox dei.

Ziobro już zaczął usprawnianie sądów po­wszechnych. Właśnie „weryfikuje” preze­sów. W zeszłym tygodniu przerwał kadencję następnych dwóch: w Lubaczowie i Prze­worsku. Nie uzasadnił dlaczego. Nie musiał, bo wcześniej napisał prawo, które go od ta­kich uzasadnień zwalnia. Za chwilę „zwykły obywatel” (czy raczej „zwykły Polak” - bo PiS woli posługiwać się kryterium narodowości, a nie obywatelstwa) powinien odczuć dobrą zmianę w sądach.
   W Wołominie już odczuwa. Zebranie sędziów tamtejszego Sądu Rejonowego podjęło - jednogłośnie - pod koniec wrze­śnia uchwałę. Dzięki polityce kadrowej mini­stra sprawiedliwości w Wydziale Cywilnym tego sądu na jednego sędziego przypada 1100 (!) spraw „w toku”. To znaczy, że w każdej z tych spraw powinni raz w miesiącu podjąć jakąś „czynność'; bo inaczej będą mieli „wy­tyk” od ministerstwa. A minister Ziobro zabrał im do Warszawy kolejnych dwóch sędziów. Jednocześnie, od początku swojej kadencji, nie obsadza wakatów ani sędziowskich, ani referendarskich, ani asystentów sędziów. Tak przejawia się troska ministra o „szare­go człowieka”.

Ale trwa walka na górze o Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa. Bo dają władzę nad prawomocnymi wyrokami i obsa­dą sędziowską. Z niezrozumiałych powodów większość komentatorów uznała projekt pre­zydencki za mniej łamiący konstytucję. Doży­liśmy czasów, w których złamanie konstytucji może być dopuszczalne, jeśli jest „mniejsze”. Ale nawet jeśli tak, to prezydenckie projekty wcale nie łamią jej mniej. Tak jak pisowskie, pozwalają na przerwanie kadencji sędziow­skich członków Krajowej Rady Sądownictwa.
I sędziów Sądu Najwyższego, bo kogo nie uda się wykosić obniżonym wiekiem emery­talnym, może być wykoszony dyscyplinarnie. Projekty prezydenckie, tak jak pisowskie, dopuszczają, by „przedstawicieli sędziów” do KRS wybierali posłowie. Bez względu na to, jaką większością głosów - w tym sa­mym stopniu łamie to konstytucję.
   Prezydencki projekt jest względniejszy dla KRS, który oddaje w ręce PiS, i rujnujący dla SN. Izba polityczna, którą w SN miałby skomponować prezydent, to pomysł na prze­jęcie przez władzę wykonawczą orzecznictwa sądów w sprawach politycznych: wyborów, finansowania partii i w ogóle „spraw publicz­nych”. A do tego ta Izba będzie weryfikować prawomocne wyroki na przestrzeni ostatnich 20 lat. Czy to naprawdę bardziej lightowe niż projekt PiS?
   Tę propozycję prezydenta publicyści krytykują. Ale jakoś nie wzbudza komen­tarzy inna, wcale nie mniej groźna: prawo prezydenta - wobec sędziów SN, a ministra-prokuratora generalnego wobec sędziów sądów powszechnych - do powoły­wania specjalnego prokuratora - „Nadzwy­czajnego Rzecznika Dyscyplinarnego”. Taki „nadzwyczajny rzecznik” mógłby przejąć już toczącą się sprawę dyscyplinarną lub wszcząć własną. A postępowania dyscy­plinarne mogłyby być wytaczane w spra­wach już prawomocnie zakończonych lub przedawnionych. A to daje władzy wyko­nawczej możliwość weryfikacji sędziów.
Np. pozbycia się sędziego Wojciecha Łączewskiego, który był w składzie skazującym Mariusza Kamińskiego. Albo sędzi Alicji Fronczyk, która nie chciała uznać immunite­tu posła wiceministra Jakiego. Albo sędziów Sądu Apelacyjnego w Warszawie, którzy właśnie uznali, że protesty przeciwko mie­sięcznicy smoleńskiej były zgromadzeniami spontanicznymi, więc nie można ich uznać za nielegalne i rozpędzić. Paragraf na tych sędziów się znajdzie. Tym bardziej że sądzić ich będzie nowa Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, skomponowana albo przez prezydenta Dudę, albo przez ministra-pro- kuratora Ziobrę. Bez różnicy. Kogo nie da się usunąć ze względu na wiek, będzie usunięty dyscyplinarnie. Albo przynajmniej zawieszo­ny w orzekaniu do czasu zakończenia postę­powania dyscyplinarnego. Ale komentato­rzy koncentrują się na pytaniu: kto kogo?

A jak będzie wyglądało sądownictwo po „dobrej zmianie” - wszystko jedno, kto w tym sporze zwycięży - możemy się przeko­nać, oglądając przesłuchania przed Komisją Weryfikacyjną ds. reprywatyzacji, pod wodzą wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakie­go. Właśnie rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar wystąpił do wiceministra-przewodniczącego z pismem wyrażającym zanie­pokojenie m.in. stronniczością Komisji (która pełni rolę sądu), zastraszaniem i poniżaniem świadków. Jaki odpowiedział natychmiast: żądaniem złożenia Bodnara z urzędu RPO.
Ewa Siedlecka

Preludium

Jestem gotów się założyć, że jeszcze przed końcem przyszłego roku Jarosław Kaczyński mianuje nam nowego prezydenta. Pan Andrzej Duda z Krakowa walczy więc o życie - poli­tyczne oczywiście. Nie tak dawno jeździł na nartach albo na łysej oponie, dopiero gdy setki tysięcy Polaków zaczęły ze świecą szukać prezydenta Rzeczpospolitej, zorientował się, że ma jeszcze trzecie zajęcie. Jest am­bitny, więc wziął się ostro do roboty. Ani się obejrzymy, a Sąd Najwyższy i KRS podzielą los Trybunału Konsty­tucyjnego. Po co więc Duda zawetował projekty ustaw PiS? Po to, by zachować resztki twarzy. I udało mu się - uratował ucho. Tylko że nie własne, ale prezesa.
   W otwarciu kolejnej wielkiej hali produkcji waze­liny u dyrektora Ziobry Jarosław Kaczyński ogłosił, że z Polski zrobi ogryzek. Oczywiście nie użył tego słowa, powiedział: „chcę zbudować silne i sprawne, choć skomprymowane co do swoich funkcji państwo”. Skomprymowane, czyli zwarte, ściśnięte. Skoncen­trowane niczym pigułka, którą każdy obywatel bę­dzie musiał łyknąć przynajmniej raz dziennie. A jeśli nie zechce? To pytanie dziś wydaje nam się zasadne. W przyszłości, na skomprymowanej wyspie wolności i tolerancji, opornych będzie się po prostu izolować, by nie dawali złego przykładu. Przesadzam? Ja się z tego utrzymuję, że przesadzam.
   Dwa lata temu, gdy PiS doszedł do władzy, mówio­no: „spokojnie, może nie będzie tak źle”. Łudzono się, że konstytucja obroni demokrację i prawa oby­wateli. Parę dni temu policja przeszukała siedziby organizacji kobiecych. Wywiozła dokumenty i komputery. Można to oczywiście uznać za zemstę władzy za manifestację w rocz­nicę Czarnego Protestu, choć ta zaklina się, że to tylko przypadkowa zbieżność wydarzeń. Tymczasem takie preludium jest z defini­cji zwiastunem dalszego ciągu opresji wobec kobiet. Ideologicznej - jak u ministra Radziwiłła czy choć­by dublera dublera z TK Justyna Piskorskiego. Ten dr hab. nauk prawnych wykombinował, że „przemoc w rodzinie jest pojęciem fałszywym, o ile jest to ro­dzina biologiczna”. Co znaczy, że jeśli kobietę bije jej pierwszy mąż - nie ma mowy o przemocy. Gdy jednak się rozwiodą i ona znów wyjdzie za mąż za damskiego boksera - mamy przemoc. Logiczne więc chyba jest, że lepiej pozostać w pierwszym małżeństwie i być bitą bez przemocy.

Tysiące Polaków zebrało się 7 października wzdłuż granic naszego kraju i odmówiło różaniec w obronie ojczyzny. Jakiś czas temu pisałem, że datę wybrano nieprzypadkowo. Tego dnia w 1571 r. chrześcijańska flota w bitwie pod Lepanto pokonała flotę turecką. Or­ganizująca modlitwy na granicach Fundacja Solo Dios Basta podkreśla, że to zwycięstwo uratowało Europę przed islamizacją.
   Dzisiaj Europa jest już spisana na straty przez premier Szydło, ojca Rydzyka i inne historyczne po­stacie. My jeszcze mamy szansę obronić Polskę i jej wiarę. Nie tylko przed muzułmanami. Wierni jadą­cy z różańcami na granicę polsko-czeską zwierzali się dziennikarce „Wyborczej”: Tylko Matka Boska obroni nas przed agresją Rosji, może też sprawić, że Niemcy się rozpadną... Niech sobie wiara prze­nosi góry, tylko dlaczego za pieniądze podatników? To państwowe przedsię­biorstwa wyłożyły ciężką kasę na or­ganizację owych granicznych modłów - Grupa Energa, Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, Przewo­zy Regionalne.
   Coraz częściej mam wrażenie, że walimy prostą ścieżką w czarną dziurę. A czarne dziury to najbardziej skomprymowane obiekty w kosmosie. Grawitacja robi w nich ze wszystkiego miazgę jednolitą do granic możliwo­ści. Marzenie Kaczyńskiego, można powiedzieć.
Stanisław Tym

Moja walka

Pamiętam, kiedy to się stało. Wakacje, przed dwudziestymi drugimi urodzinami i nag­le popłynąłem. Wagowo. Wcześniej patyczak - mogłem jeść trzy obiady dziennie, oprócz śniadania, drugiego śniadania, podwieczorku i kolacji, w między­czasie tubka skondensowanego mleka ze sklepu koło warszawskiego Barbakanu, a skoro już byłem na Nowomiejskiej, to niemal po sąsiedzku przy Wąskim Dunaju pre-hot dogi, czyli bułka z farszem pieczarkowym.
   W każdym razie i tak wracałem do domu, krzycząc od progu, że jestem głodny i co tam mama przygotowa­ła? Najfajniej było, kiedy robiła zapiekankę z resztek na ziemniakach, ach! Nakładałem sobie kopę na talerz i wy­lewałem wiadro keczapu. (Bardzo proszę korektę, żeby mi nie zmieniała na „keczup”, od którego bolą mnie język i uszy). Potem już tylko kogel-mogel z pięcioma łyżkami cukru na dobranoc i jakoś nadal byłem chudziakiem.
Aż przyszło złowieszcze lato 1990 roku, wystrze­lił nagle bandzioch, pysk się zaokrąglił i rozpoczęła się 27-letnia walka z tuszą, chwilowe zwycięstwa i znacz­nie liczniejsze przegrane. Pierwszą dietę przywiozłem w 1992 roku z Gruzji. Trwała kilkanaście dni. Zaczynało się od dwóch dni o wodzie, potem dwa dni kefiru, następ­nie jabłka, marchew i z powrotem aż do wody. Raz udało mi się przejść pełen cykl. Owszem, schudłem i wyposz­czony jak PiS bez służb specjalnych rzuciłem się na piz­zę, hamburgery, ociekające tłuszczem pieczone kurczaki ze sklepu nocnego i frytki, koniecznie z górą majonezu. Kiedy byłem już grubszy niż przed początkiem gruziń­skiej diety cud, wracałem do niej, nigdy już nie kończąc, bo najpóźniej piątego dnia mdlałem od zapachów mija­nego fast foodu. No i się działo.
   Bardzo mi się podobała dieta Montignaca, bo wedle niej nie liczą się te idiotyczne kalorie, tylko indeks glikemiczny, więc wydawało mi się, że mogę żreć zasadni­czo wszystko, co lubię i w efekcie dziwiłem się, jak to się dzieje, że znowu przytyłem trzy kilogramy. Dieta Duka­na - super, w zasadzie chodzi o to, żeby jeść samo mięso, uwielbiałem mięso, trzy kilo w górę. Catering pudełko­wy, rewela! Kończyło się tak jak z rzucaniem palenia przy pomocy papierosów elektronicznych, kiedy po krótkim czasie ssania metalowych rurek jarałem jedne i drugie. Ja po zjedzeniu czarodziejskich pudełek robiłem sobie cztery kanapki z żółtym serem i pieczonym schabem.
   Nie jedz po osiemnastej. Ależ oczywiście. Wracając z pracy do domu, posilałem się na mieście, bo wiedzia­łem, że po wejściu rzucą się na mnie dzieci, żądne zabawy i zanim popajacuję, zrobi się ósma. Więc jadłem o piątej i nie uwierzycie, ale jak już położyliśmy potomstwo spać i odpaliliśmy serial, to tak po 22 zaczynały się niepokoją­ce szmery w brzuszku. No, dobrze, przecież jeden diete­tyczny chrupek, ledwo co muśnięty tym i owym, jeszcze nikomu nie zaszkodził? A dwa? A ten chleb razowy z ziar­nami taki zdrowy, że na pewno jak się zje dwie kromecz­ki, to człowiek natychmiast schudnie?
   Na początku roku postanowiłem pożegnać się z mię­sem, a nawet porzucić w ogóle produkty odzwierzęce, czyli zostać lewackim weganinem. Muszę przyznać, że jestem w miarę z siebie zadowolony. Owszem, daję cza­sem ciała - a to zjem ser, a to sięgnę po masło, no i nie potrafię niekiedy oprzeć się rybom - ale mięsa lądowego nie tknąłem, i w 90 procentach trzymam się roślinek. Ale co z tego - liczyłem, że weganizm pomoże w wykuwaniu boskiej sylwetki, a tu guzik, przytyło się. Wiem, wiem, nie trzeba było tak rzucać się na ziemniaki, dynie i inne takie, które - jedząc mięso - trzymałem na dystans.
   Pocieszam się, że piwa nie używam, wódki w tym roku wypiłem tyle co na studiach na jednym objeździe nauko­wym, ale wino to wino. Chyba powinienem się na trochę przenieść do jakiegoś kraju pod rządami szariatu. Tylko chłosta powstrzymałaby mnie przed butelką pinot noir.
   No - jeszcze jest sport. Nienawidzę, ale biegam. Jeżdżę na rowerze - zapominając zakładać pokrowiec na siodeł­ko, kiedy zostawiam rumaka na deszczu i potem wchodzę na służbowe spotkanie z plamą na tyłku, jakbym się zsikał. Zona wkręciła mnie w zasadę dziesięciu tysięcy kro­ków dziennie. Takie wyzwania traktuję fanatycznie, to gdy wracam na piechotę z pracy i mam w apce 9431, jak ten debil chodzę dookoła podwórka, aż stuknie dycha.
   Właśnie dostałem książkę „Bzdiety. Czego nie powie ci dietetyk”, w której autorka Traci Mann przekonuje, że diety są bez sensu i przedstawia 12 strategii, które pomo­gą nam pilnować wagę bez poczucia winy i liczenia kalo­rii. No to pa, kochani! Lecę czytać i wdrażać!
Marcin Meller

Adieu Napoleon!

A moja córka Lenka w siódmej klasie, do której właśnie poszła, dostała książki, które miałaby dostać dopiero w drugiej kla­sie gimnazjum. Przeskoczyli program o rok! - powiedziała mi nieco przerażona koleżanka w drugim dniu roku szkolnego. - To będzie ja­kaś masakra - dodała, paląc nerwowo papierosa.
   Zaintrygowana informacją, sprawdziłam sobie natychmiast, jak wygląda program nauczania dzieci z najbardziej narażonej na pisowski eksperyment świeżo stworzonej klasy siódmej. I rzeczy­wiście - Lenkę i jej kolegów ominie dzięki reformie np. Napole­on. Z pozoru straszna skucha, bo co to za prawdziwa Polka, która nie wie, jaki przykład dal nam Bonaparte, byśmy zwyciężali, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, gdzie trwa kontrrewolucja, tam oglądanie się na ofiary w rodzaju niedouczonej Lenki z Warsza­wy doprawdy zakrawa na cienki lewicowy żart.
   Owszem - trzeba przyznać - może nastąpić lekka konfuzja przy omawianiu „Pana Tadeusza na polskim, trochę tam nieste­ty o Napoleonie nasmarował wieszcz, który może i wieszczył, ale widać niezbyt dokładnie. Zawsze przecież można pożenić twórczo „Ostatni zajazd na Litwie” z drugą częścią „Dziadów i powiedzieć bachorom, że to wszystko zwykłe gusła. Niech się zresztą Związek Nauczycielstwa Polskiego raz w życiu wysili i coś wymyśli.
   Poza tym - jak uczy sprawa Trybunału, Sądu Najwyższego, Puszczy, wegetarian, reparacji i CAŁEJ WIELKIEJ RESZTY - nie ma tego złego, co by na dobre PiS-owi nie wyszło. Napoleona może szkoda z powodu jego nieusuwalnej obecności w hymnie (ale czy aby na pewno nieusuwalnej? Idzie referendum, niech się suweren wypowie, czy go nie zmienić, na kogoś z Węgier może?). Mała to jednak strata, bo skoro dzięki reformie dzieci z tegorocz­nych klas siódmych nie usłyszą również ani słowa o reformacji oraz - alleluja! - o rewolucji francuskiej, to naprawdę warto było się trudzić, Anno Zalewska et consorted!
   Czy może być bowiem gorszy przykład dla świeżo uratowane­go przed Sodomą i Gomorą gimnazjum młodego człowieka, niż niemiecki (!!!) reformator, który uważał, że „duszom w czyśćcu po­trzeba zmniejszenia bojaźni i pomnożenia miłości, który głosił, że „krzywda się dzieje Słowu Bożemu, jeżeli w kazaniu tyle, a może i więcej czasu poświęca się głoszeniu odpustów, co i Ewangelii, który co gorsza stanowczo upierał się, że „kto przeciw samowolnym i kłamliwym słowom kaznodziei odpustowego występuje, niech będzie błogosławiony'? Gorsi zdają się tylko Jerzy Owsiak, Tomasz Piątek (ewangelik!) i ten żabojad, który pisał w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, że Judzie rodzą się i pozostają wol­ni i równi w swych prawach. Zróżnicowania społeczne mogą być oparte wyłącznie na pożytku powszechnym, celem każdej organi­zacji politycznej jest zachowanie naturalnych i nie przewidywalnych praw człowieka, a są nimi wolność, własność, bezpieczeń­stwo i opór przeciwko uciskowi”. No toż to jakiś koszmar.
   Tylko głupi gotów byłby dać tym dzieciom do ręki taki paragrafik, który powiada, że „każdy człowiek jest uważany za niewinne­go aż do momentu gdy zostanie uznany winnym”. Jak byśmy im potem tłumaczyli internetowe lincze na przypadkowych ofia­rach albo zjawisko resortowych dzieci?
   Nie mniej strasznie byłoby pozwolić tym rozbuchanym hormo­nalnie smarkaczom na analizę punktu, który powiada, że „swo­bodne wyrażanie myśli i poglądów jest jednym z najcenniejszych praw Człowieka: każdemu Obywatelowi przysługuje więc wol­ność słowa, pisma i druku, a odpowiada tylko za nadużycie tej wol­ności w przypadkach określonych w ustawie”. Co byłoby wtedy z pomysłem posła w jenotach - Dominika Tarczyńskiego - który chce przeciwdziałać fake newsom w przestrzeni publicznej.
   Dzięki luce w programie nauczania dzieciom z klas siódmych umknie szczęśliwie również to, że (zdaniem tej bandy kolesi, któ­ra zebrała się w XVIII w', na kawie i ciasteczkach) „społeczeństwo, w którym nie ma gwarancji poszanowania praw' ani ustanowie­nia podziału władz, nie ma Konstytucji”. Apage!
   Uratowaliśmy maluchy, uratujemy całą resztę. Przejdziem Wi­słę i przejdziem Wartę! Księstwo Warszawskie, które też ponoć chwilowo wyleciało siódmoklasistom z programu, nie jest prze­cież warte mszy. W końcu, czy w ogóle wypada nam. Polakom wspominać ten przejściowy smutny twór zależny od cesarza Francuzów? Ten kadłubek, w którym w dodatku ustanowiono prawa będące zupełną aberracją - znosząc Konstytucję 3 maja i wprowadzając zrównanie ludzi w prawach i zniesienie poddań­stwa chłopów. Sacrebleu - tego się tutaj tak łatwo nie wybacza!
   Pani premier Szydło - jedna z dwóch zaledwie polskich kobiet, które zostały Człowiekiem (Roku), powinna być zadowolona z tej relokacji środka ciężkości w nauczaniu historii. Kiedy ofi­cjalnie uznamy Francję za niebyłą« pani premier w końcu będzie mogła przestać tak strasznie się niepokoić o jej los, jak się teraz martwi.
Anna Dziewit-Meller

Konspiracja

W przerwie meczu Polska - Armenia, gdy za­wodnicy schodzili do szatni, kamera wyło­wiła Roberta Lewandowskiego. Mówił coś do drepczącego obok reprezentanta Armenii. Wie, że mó­wiąc w miejscu, gdzie są dziesiątki tysięcy kamer, musi zasłonić usta, żeby nikt nie mógł odczytać z ruchu warg wypowiedzianych słów. Ormianin też odpowiedział, za­krywając usta palcami. Czyli zjawisko dotarło na sta­diony. Chwilę wcześniej obaj szaleli na boisku, gryźli trawę, szarpali się za koszulki i nagle, w ułamku sekun­dy, wszystko ostygło - najlepszy strzelec świata okazał zimną krew. Wie, że w miejscu, gdzie są dziesiątki tysię­cy kamer, musi zasłonić usta, mówiąc. Musi uchronić się przed inwazją obrazków, plotek, pomówień, wściekłych tytułów, być może skandalu. Jest zbyt wiele wart, by so­bie pozwolić na rysę.
   Dawniej w ferworze zdarzeń sportowych (i nie tyl­ko) można było z ust sportowca wyczytać rzucone słowo „kurrrwa!”. Nikt się temu nie dziwił, raczej uśmiechali­śmy się, że ktoś dał upust emocjom na naszych oczach. Boisko jest jak atol Bikini, gdzie się dokonuje setek prób nuklearnych - tam ludzie eksplodują. Ale dziś już se­kundę po meczu prawdziwy profesjonalista włącza sa­mokontrolę, chłodzenie rdzeni, zasłania usta, bo wie, że nie może dać się złapać na czymś, co mu zaszkodzi. Chce zakląć, pogrozić, powiedzieć: „Jeszcze raz mi tak ostro wejdziesz, to ci nogi połamię!”, zażartować: „Fajną masz żonę, ile ma lat?” - cokolwiek - ale nikt tego nie może sły­szeć. Profesjonalista, który jest wart dziesiątki milionów euro, wie, że tytuły w brukowcach mogą go zabić, pozba­wić spokoju i majątku. Znikną lukratywne kontrakty, ki­bice się odwrócą. Jedna szczera do bólu i wypowiedziana ze łzami w oczach myśl piłkarza Gerarda Pique („Chcę niepodległości Katalonii”) wywołała falę nienawiści, gwizdy i buczenie, żądania wyrzucenia go z reprezenta­cji Hiszpanii. Gdyby odmówił wypowiedzi, nic by się nie stało. Chwilę wcześniej był czczony - dziś jest wrogiem.
   Ta zimna krew Lewego, piłkarza genialnego, którego podziwiam w każdej sekundzie meczu, a i poza boiskiem również, i to jego zachowanie jak z filmu szpiegowskie­go, mocno mnie jednak zaintrygowały.
   Zostali przeszkoleni. Już rok temu zauważyłem, że w identyczny sposób wymieniają uwagi Adam Nawałka z Tomkiem Iwanem. Obaj dłońmi zasłaniali usta. Wte­dy zastanowiłem się, czy chodzi o brzydkie wyrazy, czy może o krytyczne uwagi pod adresem któregoś zawod­nika (żeby do niego nie dotarły przez media, bo intry­ga gotowa), czy może jakieś sekretne zamiary taktyczne. Szpiegostwo przemysłowe w piłce nożnej to wiedza bezcenna, ale gdy przed laty wymyślił je Jacek Gmoch, to ust jeszcze nie zasłaniali. Tyle że dziś władzę nad wszystkim mają media i internet, są największym szpie­giem świata, a ich agentami są wszyscy, którzy mają ko­mórki. Jesteśmy osaczeni.
   Od lat w pierwszej ławie sejmowej siedzi trio z dłońmi niemal przyspawanymi do nosów: Kaczyński, Terlecki i Błaszczak. Równie dobrze mogliby siedzieć w japoń­skich maskach higienicznych. Gdy czasem któryś się zapomni, nadbiegają inni, by ich zasłonić własnymi cia­łami. Są jak bodyguardzi chroniący osobistość, do któ­rej strzela zamachowiec - tyle że amunicją są kamery i mikrofony. Trwa pełna konspiracja, nie wiadomo, czy przed opozycją, czy przed narodem, by nie usłyszał, na jakim poziomie intelektualnym są trzej panowie. Wszak wymowne gesty Brudzińskiego, symulujące bicie, na­dziewanie czy duszenie, nawet bez słów znaczą wiele.
   Usta stale zakrywa stary partyzant Grzegorz Schetyna, zwłaszcza gdy rozmawia przez telefon. Rzeczywiście, wypowiedziane imię „Donald” czy zbitka „ten Budka” mogłyby wiele powiedzieć reszcie świata. Aby uniknąć wpadki, niektórzy politycy przekazują sobie smartfony z treściami, które potem są szybko kasowane (mają po kilka telefonów do tych celów).
   Umówmy się: zawsze tak było. Za moich młodych cza­sów rzucaliśmy do siebie strzałki i kulki papieru z wypi­sanymi zakazanymi informacjami.
   Na tym tle dziwny wydaje się brak oleju w głowie Zbi­gniewa Bońka, który na żart dziennikarki, iż „dobrze, że piłkarze wygrali, bo mogliby dostać z liścia od kibiców” (w domyśle „akcja Staruch”), nieoczekiwanie odparł na Twitterze: „Proszę się od nas... wie Pani co!”. Funkcji „zasłanianie łapką” na Twitterze nie ma i buractwo wy­szło na powierzchnię ziemi w całości. Teraz leży w wa­rzywniaku tuż obok wypowiedzi pani Pawłowicz.
Zbigniew Hołdys

Strategia szybkiego reagowania

Wybory samorządowe, pierwszy sprawdzian po politycznym przełomie w 2015 r. - coraz bliżej. Partie opozycyjne mają wkrótce przedstawić swoje programy wyborcze. Bardzo jestem ciekaw, co się w nich znajdzie.
Na razie pojawiają się propozycje co najmniej dziwne.

Oto z zaplecza jednej z partii dochodzą sygnały, że zamierza ona umieścić w programie likwidację stanowiska wojewody oraz zwiększenie udziału samorządów w podatkach VAT, CIT i PIT.
W pierwszej sprawie mogę tylko przywołać art. 152 ust. 1 Konstytucji RP („Przedstawicielem Rady Ministrów w województwie jest wojewo­da”), w drugiej zaś ostrzec, że spowodowałoby to ogromne pertur­bacje finansowe. Z jednej strony zwiększyłoby deficyt budżetu pań­stwa, z drugiej - pogłębiłoby i tak już spore nierówności dochodowe między gminami o większej i mniejszej aktywności gospodarczej. Chciałoby się powtórzyć za klasykiem: nie idźcie tą drogą! A jaką?

Sprawa nie jest oczywiście prosta, bo każda gmina ma specyficz­ne potrzeby i problemy. Czy jest coś, co je łączy? Tak - oświata, kultura, mieszkalnictwo, komunikacja publiczna, tworzenie warun­ków dla lokalnej przedsiębiorczości, kształtowanie postaw oby­watelskich wśród mieszkańców. W każdej z tych dziedzin można prowadzić politykę, która samorządy kierowane przez opozycję będzie wyraźnie odróżniać od tych rządzonych przez PiS. Nic tu nie da (pomijając jej bezprawność) likwidacja urzędu wojewody czy generalne (mało realne) dosypanie pieniędzy wszystkim. Nie wystarczy także kusić wyborców inwestycjami, choć to oczywiście niezbędny element każdego programu lokalnego. Trzeba nato­miast głośno zapowiedzieć, że - w przeciwieństwie do polityki PiS - pod „naszymi” rządami w „naszej” gminie nie będzie tolerancji dla ksenofobii, rasizmu, dyskryminacji, klerykalizacji życia publicznego, nepotyzmu i kolesiostwa; artyści, twórcy i ich dzieła nie będą cen­zurowani, organizacje pozarządowe będą traktowane po partnersku, a podstawowym, programowym celem będzie wyrównywanie szans i przeciwdziałanie nierównościom. To nie jest program lewicowy - to jest program europejski, tak się rządzi i postę­puje w demokratycznej, zasobnej Europie. Polskie samorządy mają narzędzia, aby takie zasady wprowadzić w życie, a jeśli ktoś nie wie, jak z nich korzystać, proponuję poradzić się prezydenta Po­znania Jacka Jaśkowiaka czy prezydenta Słupska Roberta Biedronia. PiS chce ulepić „nowego człowieka”, takiego swoistego „pismana”, i jeśli opozycja nie wykorzysta władzy w samorządach, aby temu przeciwdziałać - w przyszłości żadne programy już nie pomogą.

Jest oczywiście także sprawa taktyki przedwyborczej. W wybo­rach do samorządów liczą się głównie dwie kwestie: kto rządzi w miastach i kto rządzi w sejmikach wojewódzkich. Pojawiają się pomysły, aby opozycja wystawiła wspólne listy do sejmików i wspólnych kandydatów w wyborach prezydentów i burmistrzów miast. Koncepcje te znajdują chętne ucho u Grzegorza Schetyny, który publicznie optuje za takimi porozumieniami. Innych chętnych wszelako brak. Ci, którzy mają podstawy sądzić, że przekroczą próg 5-procentowy, nie spieszą się do wspólnych list, a co do wyborów prezydentów i burmistrzów, wszyscy chcą najpierw w pierwszej tu­rze sprawdzić siłę swojego kandydata i swojej partii. Argumentują, że w drugiej turze zjednoczą siły i solidarnie poprą tego kandydata opozycji, który w pierwszej turze wypadnie najlepiej. Konkludując - na razie nie ma powodu, aby cokolwiek wspólnie ustalać.
   Rozumowanie to wygląda na logiczne, ale w rzeczywistości jest dla losów opozycji wyjątkowo niebezpieczne. Zakłada ono, że PiS uszanuje reguły gry zawarte w obecnej ordynacji wyborczej. Ta naiwność może drogo kosztować! A co będzie, jeśli na trzy miesiące przed wyborami PiS zdecyduje, że do wyboru prezydenta czy burmistrza wystarczy jedna tura, a w wyborach do sejmików zmniejszy okręgi wyborcze i podwyższy próg np. do 10 proc. (przykład dał tu Erdogan, uważany przez ministra Waszczykowskiego za szczerego demokratę) - a wreszcie przyspieszy wybory?! Wtedy nie będzie już czasu na żadne uzgodnienia i podzielona opozycja polegnie, wydając pełne oburzenia okrzyki, iż PiS złamał zasadę, że zmiany w ordynacji wyborczej można wprowadzać nie później niż na pół roku przed wyborami.

Przesadzam? No to posłuchajmy, co ostatnio powiedział poseł Terlecki, szef klubu PiS: „Konieczne są drobne zmiany w prze­pisach wyborczych, ale jeżeli uda nam się w stosunkowo krót­kim czasie przeprowadzić reformę sądownictwa, to wtedy możliwa będzie dyskusja o jakichś głębszych zmianach w ordynacji". Pozwolą Państwo, że przetłumaczę to „z polskiego na nasze”: jeśli uda się PiS zmienić kadrę w sądach (zwłaszcza w SN, który stwierdza ważność wyborów) na „zaufanych” sędziów - to będzie można dowolnie manipulować ordynacją wyborczą! Dlatego już dziś konieczne jest podjęcie rozmów między PO, Nowoczesną, PSL i SLD (Partia Razem maszeruje osobno), przygo­towujących te partie na wszelkie „niespodzianki” wyborczo-ordynacyjne PiS. Chodzi o to, aby opracować metodologię postępowa­nia, która pozwoli - w razie nagłej potrzeby - na szybkie stworze­nie wspólnych list bądź wystawienie w wyborach na prezydenta i burmistrza tylko jednego, wspólnego kandydata.
   W cieniu przygotowań do wyborów ludzie pana prezydenta prowadzą konsultacje w sprawie nowej konstytucji. Rozdają ankietę, a w niej np. takie pytanko: czy w obecnej konstytucji są takie przepisy, które nie powinny być zmieniane? (!) Pytanie to poraża swoją intelektualną głębią - podobnie zresztą jak całe konsultacje.

Miesiąc temu, 10 września, minęła 45. rocznica zdobycia przez polskich piłkarzy złotego medalu na olimpiadzie w Mo­nachium. Już myślałem, że nikt tego wydarzenia nie uczci, ale na szczęście na posterunku był nieoceniony minister Błaszczak. Jeden z „Orłów Górskiego” Kazimierz Kmiecik właśnie otrzymał decyzję o obniżeniu mu emerytury, bo grając dla Polski, był na etacie milicyjnego klubu Wisła Kraków. Z kolei wdowom po in­nych „Orłach” obniżono renty. Takich skandalicznych przypadków jest znacznie więcej. Brakuje słów, aby właściwie określić pana Błaszczaka i tych wszystkich, którzy tę haniebną ustawę uchwalili. Jeśli jakieś tu pasują, to chyba te wypowiedziane z mównicy sej­mowej „bez żadnego trybu”.
   Na zakończenie coś do śmiechu. Jarosław Kaczyński: „W pro­pozycjach prezydenta dostrzegam wątpliwości konstytucyjne”.
Marek Borowski

Papierowy tygrys

Za dawnych dobrych cza­sów ukazywała się amery­kańska gazeta codzienna „The International Herald Tribune”, która przynosiła najważniejsze wiadomości i komentarze. Zwłaszcza dla ludzi w podróży, w epoce przed internetem, było to waż­ne źródło informacji i dobrej publicystyki. Ukazywały się tam m.in. znakomite felietony Arta Buchwalda, który był dla mnie wzorem. Człowiek, który czytał „IHT”, mógł się uważać za mniej więcej dobrze poinformowanego.
   Dzisiaj „IHT” (i zapewne większość jego autorów oraz czytelników) już nie żyje. Następcą tej gazety na papierze jest wydanie międzynarodowe „The New York Times”. Bę­dąc niedawno za granicą, bez dostępu do sieci i telewizji, kilka dni z rzędu czytałem ten nowy „produkt medialny” - dla mnie raczej mało użyteczny. Gazeta ta bowiem nie przynosi prawie żadnych wiadomości, zero informacji, tylko długie reportaże, uczone eseje kulturalne i kulinarne, relacje z muzeów, recenzje, analizy i komentarze. Czyli to, co dawniej było specjalnością tygodnika, a nie dziennika. Po przeczytaniu tej gazety czytelnik czuje się duchowo ubogacony, ale wcale nie poinformowany. Redakcja wy­chodzi widocznie z założenia, że w dzisiejszych czasach zwykły czytelnik czerpie informacje przede wszystkim z sieci, ma je w komórce, w kieszeni, w torebce, a nie szu­ka w gazecie wiadomości, co też się stało wczoraj, ani nie czeka do jutra, żeby przeczytać, co wydarzyło się dzisiaj.
   Człowiek starej daty ma jednak nie tylko dawny nawyk czytania gazety papierowej. On również odziedziczył dawną hierarchię ważności spraw. Ja na przykład uważa­łem, że w ostatnim tygodniu września miały miejsce dwa ważne wydarzenia: ogłoszenie prezydenckiej propozycji dwóch projektów ustaw oraz oświadczenie Departamentu Stanu USA w sprawie praworządności w Polsce. Zajmę się tylko tą drugą sprawą, ponieważ w dziedzinie sądow­nictwa to mamy Ewę Siedlecką. (Jak mawiał Leopold Staff, zapytany, dlaczego nie pisze o sprawach ważnych, tylko o deszczu i o kwiatkach, „od wojny i pokoju to ja mam Piłsudskiego”).
   Oświadczenie Departamentu Stanu o sytuacji w Pol­sce, odczytane na konferencji prasowej przez rzeczniczkę Heather Nauert, było moim zdaniem (jak się za chwilę okaże błędnym) porażające. To nie były jakieś luźne uwa­gi rzucone, pardon, „en passant”, tylko odczytany tekst, a w nim takie słowa jak „Przedstawiliśmy nasze obawy (...). Jesteśmy zaniepokojeni ciągłym dążeniem polskiego rządu do stanowienia prawa, które zdaje się ograniczać niezależność sądownictwa i potencjalnie osłabiać rządy prawa w Polsce”. I tak dalej, i dalej w tym duchu, „moni­torujemy”, Komisja Wenecka, Rada Europejska, Komisja Europejska etc.
   W czasach papierowych, kiedy Stany Zjednoczone były wielkim mocarstwem, a ich głos liczył się na świecie, w zainteresowanym normalnym kraju taka reprymenda z Waszyngtonu musiałaby trafić do większości, może na­wet do wszystkich liczących się gazet „lub czasopism”. Czytelnik byłby ciekaw, jak stanowisko Departamentu Stanu będzie odrzucane przez polskie media prorządowe i eksponowane przez inne tygodniki opinii, jakie echo miała wypowiedź rzeczniczki USA w Warszawie? Jak co dzień, 29 września zajrzałem do papierowej „Wyborczej” - ani sło­wa. W „Rzeczpospolitej” - to samo. Najważniejsze dzien­niki w Polsce pożałowały papieru na news z Waszyngtonu. „Nasz Dziennik” - jak wyżej. Przejrzałem po dwa papiero­we tygodniki z każdego obozu, „Newsweek” (pismo bądź co bądź o korzeniach amerykańskich), POLITYKA (jak sam tytuł wskazuje - zainteresowane tematem), „Sieci Prawdy” (pismo najbliższe sercu prezesa, które wszak powinno dać odpór amerykańskiej interwencji w nasze sprawy) oraz „Do Rzeczy”, dla którego nie od rzeczy byłoby odnoto­wać stanowisko USA w sprawie „dobrej zmiany” w pol­skim sądownictwie.
   I co? Na papierze ani słowa, w POLITYCE mój felieton, ale to typowa reakcja papierowego mola. A tak - kaba­ret Mru-Mru. W jednej gazecie prorządowej rzuciłem się na obszerną informację pod tytułem „Polska zawiera stra­tegiczne sojusze”, sądząc, że chodzi o USA, a tymczasem sojusz, owszem, jest strategiczny, ale z... Finlandią, bo tam właśnie gościł polski minister obrony. Macierewicz jest pil­ny, a pani Nauert może leżakować w redakcyjnym koszu, aż redaktor Marcin Wrona z TVN zada jej kolejne pytanie, które trafi wszędzie - tylko nie na papier. Chcesz wiedzieć, co się dzieje - zajrzyj na strony internetowe czasopism, ale wydania papierowe możesz między bajki włożyć.
   Ba, jest gorzej. Polskie władze, przyzwyczajone do tego, że zagranica jest zaniepokojona „dobrą zmianą” w sądow­nictwie, zlekceważyły naszego sojusznika Number One. Minister Waszczykowski ograniczył się do stwierdzenia, że w czasie krótkiej rozmowy z sekretarzem stanu Rexem Tillersonem „nie padały takie określenia”, wręcz przeciw­nie, „wiele ciepłych słów”, minister wybiera się do Polski, a rzeczniczkę zapraszamy do Polski, aby przekonała się, jak wygląda sytuacja w naszym kraju.
   Komu więc wierzyć? Oświadczeniu, które odczytała rzeczniczka, czy polskiemu ministrowi, który słyszy ina­czej? Może stanowisko Polski zna Beata Szydło, szefowa rządu, który wedle konstytucji koordynuje politykę za­graniczną? Niestety, pani premier „nie zna tej wypowie­dzi”. „Ja nie wiem, czy to jest wypowiedź polityka, czy to jest stanowisko Departamentu Stanu. Cóż, na świecie dużo rzeczy się dzieje i państwa przyglądają się, ocenia­ją sytuację polityczną w Polsce. Nie ma wprowadzonych żadnych zmian, które mogłyby w jakikolwiek sposób naruszać praworządność. Toczymy dialog z Komisją Eu­ropejską i tyle”.

Biedna szefowa rządu, która nie zna tej wypowiedzi i nie wie, czyja ona jest. Czy dlatego, że Stany Zjednoczo­ne to po prostu jedno z „państw, które się przyglądają”, czy dlatego, że mamy jeszcze czasy papierowe i depesza z ambasady płynie dopiero „Batorym” przez Atlantyk?
   Jest jeszcze jedna możliwość, że mianowicie Polska - tak jak za dawnych czasów Chiny - uważa Stany za „papie­rowego tygrysa”, którego pomruki mało kogo obchodzą.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz