środa, 18 października 2017

W imię brata



Jako strażnik spuścizny po Lechu Kaczyńskim i człowiek wierzący Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, że brat nie jest zadowolony z wielu działań PiS. Bo rozmijają się z jego myśleniem o państwie i prawie, o życiu i ludziach.

Po przeczytaniu tego tekstu Jarosław Kaczyński może powiedzieć: „Wiem, że boicie się prawdy, ale nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego świętej pamięci brata! Niszczyli­ście go, zamordowaliście, jesteście kana­liami!”. Tak atakował polityków opozycji podczas sejmowej debaty, w nocy z 18 na 19 lipca, gdy wypominano mu cytaty z Le­cha Kaczyńskiego, stojące w sprzeczności z obecnymi działaniami PiS.
   Odrzucając nieakceptowalną formę i zło­wróżbną treść wypowiedzi, Kaczyńskie­mu trzeba przyznać jedno: opozycja trak­tuje jego brata instrumentalnie. Gdy była jeszcze władzą, nie miała na ustach cyta­tów z Lecha. Przypomniała sobie o nich dopiero, gdy PiS przejęło władzę, a prezy­dencki brat został hegemonem. I pamięta tylko o tych frazach, które mogą stanowić zręczną broń na hegemona.
   Widząc to, nie można jednak popa­dać w drugą skrajność: usprawiedliwiać wszystkiego, co robi obóz władzy pod sztandarami z wyszytym nazwiskiem „po­ległego” prezydenta. Lepiej zestawić to, co robił i mówił - wielokrotnie, a więc cał­kiem świadomie - Lech Kaczyński z dzia­łaniami PiS od momentu, gdy partia prze­jęła władzę.
   Czy PiS realizuje polityczną myśl nieży­jącego prezydenta, czy wypacza jego testa­ment? Oto tekst o deficycie Lecha Kaczyń­skiego w PiS, czy raczej o deficycie Lecha w polityce Jarosława.

Lepsza zmiana
Lech Kaczyński chciał dożyć zasadniczej zmiany w państwie. W jego tekstach, wy­stąpieniach i wywiadach można znaleźć podstawy dla wielu działań obecnej wła­dzy: programu 500 plus, niezależności energetycznej, podporządkowania proku­ratury i mediów publicznych rządowi, po­ważnych zmian w dyplomacji, armii i są­dach. Szkopuł w tym, że w wielu obsza­rach widać też rozbieżności z tym, co robi PiS pod jego szyldem.
   Prezydent Kaczyński był przeciwnikiem rozdzielenia prokuratury i rządu. Poparłby więc, gdyby żył, przywrócenie ministrowi sprawiedliwości prokuratorskiej togi. Ale gdzież u Lecha Kaczyńskiego znajduje się myśl, że prokurator generalny może in­gerować w każde śledztwo, podjąć w nim każdą decyzję i zdegradować każdego pro­kuratora? To myśl Zbigniewa Ziobry, nie Lecha Kaczyńskiego.
   Podobnie z obronnością: Kaczyński krytykował uzawodowienie i redukcję armii. Można więc zakładać, że poparłby większość działań Antoniego Macierewi­cza, na czele z tworzeniem Obrony Tery­torialnej, specyficznej wersji poboru do wojska. Ale czy to oznacza, że zgodziłby się na wyrzucenie w krótkim czasie kil­kudziesięciu generałów, w tym trzech głównodowodzących? W 2007 r., mając własnego ministra obrony w poprzed­nich rządach PiS, Aleksandra Szczygłę, prezydent niczego takiego nie zrobił, to myśl Antoniego Macierewicza, nie Lecha Kaczyńskiego.
   Prezydent był przekonany, że media pro­wadzą na niego polowanie z nagonką, dla­tego za poprzednich rządów PiS (2005-07) to jego ludzie weszli z taranem do TVP i przekształcili ją w telewizję rządową. Po kolejnych wygranych wyborach par­tia powtórzyła tę zagrywkę. Czy Kaczyń­ski byłby jednak zadowolony, patrząc dziś w telewizor? U kresu życia mawiał: „Gdy­by to ode mnie zależało, to jeden program dla opozycji, drugi dla rządzących. To naj­uczciwsze rozwiązanie”. A zatem to, co się dziś dzieje, to myśl Jacka Kurskiego, a nie Lecha Kaczyńskiego.
   Prezydent chciał zmieniać dyplomację. Za pierwszych rządów PiS za roszady per­sonalne wewnątrz MSZ odpowiadała mi­nister Anna Fotyga, jego zaufana współ­pracowniczka. Ale czy prezydent mówi” o dyplomatach jako o „złogach? Czy wy­muszał czystkę na placówkach? Nie, da­wał nawet przykład: nie wyrzucił waty­kańskiej ambasador Hanny Suchockiej, którą winił za to, że gdy była premierem na początku lat 90., specsłużby inwigilo­wały partie prawicowe. Gdy PiS objęło władzę w 2015 r, Suchockiej już w Waty­kanie nie było, ale została przez rząd usu­nięta z Komisji Weneckiej, w której zasia­dała przez ćwierć wieku. To, co dzieje się dziś w dyplomacji, to myśl Jarosława Ka­czyńskiego, a nie Lecha Kaczyńskiego.
   Krytykując w 2010 r. zmiany w sądach dokonywane przez Platformę - polegają­ce na podporządkowaniu resortowi spra­wiedliwości dyrektorów administracyj­nych w sądach - Lech Kaczyński stwier­dził: „Na siłę usiłowano zwiększyć kontro­lę ministra sprawiedliwości nad sądami i to w sposób śmieszny, uzależniając pre­zesów sądów od ministra poprzez dyrek­torów. Temu się wyraźnie sprzeciwiłem”. Przekonywał nawet, że to PO dybie na nie zależność sądów. Dziś minister sprawiedli­wości z PiS ma nie tylko swoich dyrekto­rów, ale też prezesów i wiceprezesów są­dów. Znów: to Ziobro, a nie Kaczyński.
   Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby prezydent żył, dobra zmiana w kluczo­wych obszarach wyglądałaby zupełnie inaczej.

Polityka zagraniczna
Czy Lech Kaczyński byłby dumny z poli­tyki zagranicznej swego brata oraz swoich dawnych ministrów, Andrzeja Dudy i Wi­tolda Waszczykowskiego? Głównym so­jusznikiem PiS wewnątrz UE jest węgier­ski premier Viktor Orban, którego już po­nad dekadę temu uznał za polityka prorosyjskiego. Rząd lansuje również koncepcję Międzymorza - współpracę 12 krajów UE z basenu Bałtyku. Adriatyku i Morza Czarnego. Zapewne spodobałaby się ona prezydentowi, gdyby nie pewien szko­puł - rząd postawił w ten sposób krzyżyk na Ukrainie. Lech Kaczyński wielokrot­nie krytykowi politykę zagraniczną rzą­du PO-PSL za porzucenie jego koncepcji wciągania do zachodnich struktur krajów postradzieckich - właśnie Ukrainy, Gruzji, a nawet Azerbejdżanu i Kazachstanu Już w wystąpieniu po zaprzysiężeniu w grud­niu 2005 r. mówił o „strategicznym soju­szu z Ukrainą”.
   Wygląda na to, że PiS nie ma pomysłu na tak rozumianą politykę wschodnią. Międzymorze jest raczej próbą zbudowania przeciwwagi - czy wręcz konkurencji - dla Niemiec i Francji wewnątrz UE, nie zaś mechanizmem wciągania krajów po­stradzieckich w orbitę zachodnią.
   Lech Kaczyński rozumiał przy tym coś, czego jego brat zrozumieć nie chce: zna­czenie symboli dla kruchej państwowo­ści w krajach postradzieckich, zwłaszcza na Ukrainie i Litwie. To on - za co zbie­rał cięgi i w PiS, i w środowiskach kreso­wych - unikał nazywania Wołynia ludo­bójstwem. Czy sprzeciwiał się temu, bo nie uważał rzezi Ukraińców na Polakach za ludobójstwo? Nie - są dowody, że kil­kakrotnie w mowie i piśmie Wołyń okre­ślił jako ludobójstwo. Ale sprzeciwiał się nadaniu temu określeniu instytucjonal­nej rangi, bo wiedział, że oznacza to zmro­żenie relacji z Ukrainą, a w konsekwencji przybliżenie Kijowa do Moskwy. „Nasze narody pokazują całemu światu, że nie ma takiego zła w historii, którego nie można przezwyciężyć. Umiejmy z miłosierdziem i odwagą wspólnie modlić się do Boga sło­wami: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. O to proszę” - mówił w maju 2006 r.
   Po śmierci prezydenta jego brat przestał się jednak patyczkować rok temu Sejm przyjął najostrzejszą uchwałę w spra­wie Wołynia w swej historii. „(...) masowe mordy nie zostały nazwane - zgodnie z prawdą historyczną - mianem ludobój­stwa” - napisano w niej. Dziś z kolei szef MSZ atakuje Ukraińców za kult UPA, uzależniając europejskie szanse Ukrainy od pochowania na dobre czerwono-czamej bandery. W odpowiedzi ukraińskie MSZ wzywa na dywanik polskiego ambasadora - a to tylko je­den z przykładów rosnącego napię­cia między PiS a Ukraińcami, które ze wschodnią wizją Lecha Kaczyńskiego nie ma nic wspólnego.
   Podobnie jest z Litwą. 10 kwiet­nia 2010 r. Lech Kaczyński udał się do Smoleńska samolotem - nie po­ciągiem, jak pierwotnie planowa­no - bo w ostatniej chwili zdecydo­wał się na wizytę w Wilnie, gdzie Seimas debatował nad ustawą, która umożliwiłaby litewskim Polakom za­pis nazwiska w ojczystym języku. Bez powodzenia - litewski parlament upo­korzył Kaczyńskiego, odrzucając ustawę w jego obecności Czuły, a nawet przeczu­lony na punkcie swego urzędu Kaczyński tym razem zacisnął zęby. „Pozostaję opty­mistą. Mam nadzieję, że do tej sprawy jeszcze się powróci, jestem zwolennikiem bardzo dobrej współpracy obu krajów - powiedział. Dwa dni później już nie żył.
   Ze względu na traktowanie polskiej mniejszości relacje z Litwinami do najła­twiejszych nie należą. Ale czy na ich po­prawę wpłynie kontrowersyjny pomysł MSWiA? W związku ze 100-leciem odzy­skania niepodległości resort zapropono­wał konkurs na symbole graficzne dla no­wych paszportów. Wśród nich znalazł się nie tylko lwowski Cmentarz Orląt - ko­lejna cegiełka do pogarszających się rela­cji z Ukrainą - ale także wizerunek wileń­skiej Ostrej Bramy. Znów: noty, protesty, ambasadorowie na dywanikach. Tak ma wyglądać zmieniona na dobre przez PiS ja­giellońska polityka świętej pamięci prezy­denta?

Wojna z Europą
Lech Kaczyński nie był euroentuzjastą. Ale jest mało prawdopodobne, że poszedł­by na tak totalną wojnę z Brukselą i więk­szością państw członkowskich, na jaką zdecydował się jego brat Trybunał Kon­stytucyjny w wielu odsłonach, do tego sądy, Puszcza Białowieska, no i uchodźcy - a to zapewne lista wciąż niekompletna.
   Jak prezydent zachowałby się w spra­wie uchodźców? Nie dowiemy się. Z jed­nej strony nie lubił dyktatu Brukseli, choć z drugiej we wszystkich jego wystąpie­niach widać było, że ma znacznie większą wrażliwość społeczną od brata.
   Czy jednak jest w PiS ktoś, kto uważa, że Lech Kaczyński zaakceptowałby ignoro­wanie orzeczenia unijnego sądu, czyli Eu­ropejskiego Trybunału Sprawiedliwości, w sprawie wstrzymania wycinki Puszczy Białowieskiej? On, profesor prawa i legali­sta?
   Grając często w polityce europejskiej konfrontacyjnie, Lech Kaczyński potrafił się cofnąć w zamian za niewielkie ustęp­stwa. Dwie najbardziej wyraziste historie dotyczą negocjacji traktatu lizbońskiego oraz prac nad pakietem klimatycznym. Negocjowany w 2007 r. traktat osłabiał siłę głosu wewnątrz UE krajów średniej wielkości, takich jak Polska, faworyzując największe państwa - w praktyce Niem­cy i Francję. Kaczyński długo nie chciał się na to zgodzić, ustąpił jednak po wielogo­dzinnych, nocnych negocjacjach w czerw­cu 2007 r., w zamian za dość iluzoryczny mechanizm blokujący decyzje (tzw. me­chanizm z Joanniny). Potem czekał z raty­fikacją traktatu, przyznając, że ma wątpli­wości.
   Po interwencji rosyjskiej w Gruzji w 2008 r. mówił mi w wywiadzie: „Wy­darzenia gruzińskie pokazały, że polity­ka zagraniczna Unii ustalana jest tylko między dwiema stolicami: Paryżem i Ber­linem. Oznacza to, że prawo międzynaro­dowe nie obowiązuje i że postanowienia można dowolnie zmieniać, jeśli taka jest wola najsilniejszych. Nie może być na to zgody w najlepiej rozumianym interesie Polski”. Ale po chwili dodał: „Polska nie będzie tym krajem, który nie dopuści do ratyfikacji, ale muszą jej dokonać wszyst­kie inne państwa”. Podpisał traktat 10 paź­dziernika 2009 r., dokładnie na pół roku przed śmiercią. Dla prezesa PiS traktat jest niewygodny. Gdyby podpi­sała go Platforma, ruszyłby na nią ciężką kawalerią.
   Z pakietem klimatycz­nym kłopot był podobny. Miał doprowadzić do re­dukcji emisji gazów cie­plarnianych do 2020 r.t ale ten cel był groźny dla Polski, bo uderzał w na­szą energetykę, opartą na węglu. „Zgodziłem się na politykę klima­tyczną z punktu widze­nia Polski ryzykowną. To był mój gest w sto­sunku do pani kanclerz Angeli Merkel” - wspo­minał potem Lech Ka­czyński. Ten cytat wy­pominał mu nawet po śmierci Donald Tusk, dowodząc, że to prezy­dent wystawił polską gospodarkę na ryzyko związane z wprowadzeniem pakietu.
   Choć może to dziś uwierać jego bra­ta, Lech Kaczyński zdawał sobie sprawę, że silnej pozycji Polski w UE nie zbudu­je się na wojnie z Brukselą i kluczowymi państwami członkowskimi. Obecny rząd walczący z UE o komika drukarza nigdy by się na tak daleko posunięte ustępstwa jak w sprawie traktatu czy pakietu klima­tycznego nie zgodził. Bo brat prezydenta na arenie unijnej nie potrafi się cofać, na­wet kiedy kroczy błędną ścieżką. To jeden z obszarów, w których mu Lecha brakuje najbardziej.

Polityka historyczna
Nie ma w PiS wierności wobec polityki hi­storycznej Lecha Kaczyńskiego. Widać to wyraźnie w kwestii dwóch historycznych wydarzeń, które spinają klamrą historię PRL Pierwsze to powstanie warszawskie, drugie - Okrągły Stół    Pamiętam taką scenę. Przeprowadzamy wywiad z Lechem Kaczyńskim dla „Newsweeka”. Jest sierpień 2008 r., tuż po rocz­nicy wybuchu powstania warszawskiego.
   - W wystąpieniu rocznicowym posta­wił pan zadziwiający zarzut, że III RP nie pielęgnowała pamięci powstania war­szawskiego - zauważamy.
   - Ależ oczywiście, że nie. Dlaczego ja dopiero teraz odznaczam setki powstańców? Dlaczego Muzeum Powstania Warszaw­skiego powstało dopiero wtedy, kiedy ja byłem prezydentem Warszawy?
   - Tego nikt nie kwestionuje. Ale choćby 50. rocznica powstania była obchodzona nad wyraz hucznie. Na zaproszenie ówczesnego prezydenta Lecha Wa­łęsy przyjechali m.in. wiceprezy­dent USA, prezydent Niemiec, pre­mier Wielkiej Brytanii.
   - Była obchodzona, ale bez Mu­zeum Powstania Warszawskie­go, które można było zbudować w dwa lata po odzyskaniu niepod­ległości. Był też akompaniament oskarżeń powstańców o mordo­wanie Żydów. Nie było za to wysił­ku, by wpisać powstanie warszaw­skie w polską, a szczególnie w eu­ropejską pamięć. I to nie był przy­padek. (...)
   - Nie zgadzamy się z panem, uważamy, że pamięć powstania była żywa”.
   Po tej wymianie zdań prezydent chciał wyrzucić nas z wywiadu - taką tezę uważał za świętokradz­two, a powstanie było dlań jed­nym z najważniejszych mitów polskiej niepodległości.
   Po Smoleńsku lider PiS nie przejął jed­nak powstańczej misji brata. Jarosław Kaczyński wyraźnie przekierunkował wyobraźnię zwolenników swojej partii (i działanie państwowych instytucji) na budowanie kultu żołnierzy wyklętych. Część dawnych, rozgoryczonych współ­pracowników Lecha widzi w tym swoisty symbol. O ile ich patron czcił zryw, któ­ry był decyzją podjętą w ramach struktur Państwa Podziemnego, to dziś na piede­stale stawiani są partyzanci, którzy dzia­łali niczym samotne wilki, jednoosobowo decydując, co jest dobre, a co złe. To ma po­kazywać różnicę w podejściu do państwa między Lechem a Jarosławem.
   Nawet jeśli jest to wysnuwanie zbyt da­leko idących wniosków, faktem jest, że po­wstanie warszawskie w mitologii obecnej władzy zeszło na dalszy plan. Tegoroczne­mu i sierpnia daleko było do i marca, gdy obchodzono Dzień Żołnierzy Wyklętych.
   Pamiętam inny ze swych wywiadów z Lechem Kaczyńskim, przeprowadzony na początku 2009 r. W dziennikarskim tercecie rozmawialiśmy z nim głównie o Okrągłym Stole - to była 20. rocznica przełomowych negocjacji między Soli­darnością a komunistami. W druku usu­nęliśmy z wypowiedzi prezydenta jedno, nazbyt belferskie zdanie. Dostał białej go­rączki - w następnym numerze musieli­śmy je opublikować tłustym drukiem. „In­terpretowanie Okrągłego Stołu jako swo­istego porozumienia organicznego to fa­talny błąd o niezwykle negatywnych skut­kach” - zwracał uwagę prezydent Jednak ta krytyka tamtych negocjacji była dopi­skiem do całego wywiadu uzasadniające­go rozmowy z komunistami. Lech Kaczyń­ski mówił bowiem: „Zawsze traktowałem Okrągły Stół jako posunięcie czysto tak­tyczne w ramach gry o wolną Polskę. Do dziś twierdzę, że było ono konieczne. Tak­tyka bezpośredniego starcia z władzą nie mogła się skończyć dobrze”. Pytaliśmy: „Uczestniczył pan we wszystkich pouf­nych rozmowach prowadzonych ponow­nie w Magdalence. Wielu wierzy, że za­warty tam został potajemny układ między komunistami a częścią liderów Solidarno­ści Czy tak było?” Odpowiadał: „Nie było żadnych tego typu ustaleń. Nie było żadnej umowy o podziale władzy, tym bardziej o podziale majątku”.
   Nie, Jarosław Kaczyński nie atakuje Okrągłego Stołu, picia wódki w Magda­lence i kontraktowych wyborów, przed którymi komuniści zastrzegli sobie pozy­cję dominującą - ale głównie dlatego, że w tym wszystkim uczestniczył jego brat Nie zmienia to faktu, że obsadził na wysokich stanowiskach w PiS ludzi, którzy mają cał­kowicie odmienne zdanie. Przykładem Antoni Macie­rewicz, który uważa Okrą­gły Stół i wybory w czerwcu 1989 r. za początek zdradziec­kiego układu lezącego u pod­staw III RP.

Sądy i trybunały
Lech Kaczyński był krytykiem wymiaru sprawiedliwości i toczył wyraziste spory z Try­bunałem Konstytucyjnym. W jednym z ostatnich wywia­dów mówił: „Tak, sądy są nie­obiektywne w stopniu horren­dalnym”. To on jako pierwszy polski prezydent - a dopiero za jego przykładem .Andrzej Duda - odmówił powołania części sę­dziów przedstawionych mu do akcepta­cji przez Krajowy Radę Sądownictwa Zda­rzało mu się też brutalnie atakować kon­kretnych sędziów: najbardziej widowisko­wymi przykładem była tyrada wobec sędzi Małgorzaty Mojkowskiej, która prowa­dziła proces lustracyjny Zyty Gilowskiej, wicepremier od finansów w poprzednich rządach PiS. Prezydent wypomniał jej ojca w „Trybunie Ludu”
   W maju 2006 r. prezydent nie pojawił się na uroczystości z okazji 20-lecia Try­bunału Konstytucyjnego. Ponieważ wcze­śniej TK wyrzucił do kosza kilka ważnych ustaw rządzącego PiS, ta nieobecność uwa­żana była za demonstrację. Ale na uroczy­stości był prezydencki wysłannik z li­stem do sędziów. A zatem nawet w sytu­acjach konfliktu władzy z sędziami dba­no o minimalne standardy. Za obecnych rządów PiS Trybunał swe 30-lecie musiał świętować w samotności i to na wychodź­stwie, w Gdańsku.
   Ważne jest też to, co prezydent napisał ponad dekadę temu w liście do sędziów Trybunału: „W III Rzeczypospolitej Try­bunał Konstytucyjny uczynił wiele dla umocnienia rządów prawa, dla większej przejrzystości norm i procedur oraz dla upowszechniania kultury prawnej wśród obywateli. (...) Proszę przyjąć moje wyrazy uznania i podziękowanie za Państwa pra­cę dla dobra Rzeczypospolitej; za wszyst­ko, czym Trybunał Konstytucyjny zasłu­żył się dla polskiej demokracji i umocnie­nia rządów prawa”.
   Tuż po objęciu władzy w 2015 r. jego brat mówił o tym samym Trybunale jak o twierdzy postkomunizmu. Przyznawał też, że plan na rozbicie TK wyklarował się w jego głowie ćwierć wieku temu. A za­tem Jarosław diametralnie różnił się z Le­chem w ocenie działalności Trybunału przez całą III RP.
Prezydent nigdy nie zlekceważył żad­nego orzeczenia Trybunału (jak zdarza­ło się jego spadkobiercom - vide odmo­wa wydrukowania wyroków w Dzienni­ku Ustaw) ani sądów (a PiS zbojkotowa­ło orzeczenie Sądu Najwyższego kwestio­nujące prawo prezydenta Dudy do ułaskawienia b. szefa CBA Mariu­sza Kamińskiego). Z tego punktu widzenia praktyka polityczna Jaro­sława łamie prawne i państwowe tabu, którego Lech nie zakwestio­nował choćby słowem.
    „W Polsce mamy do czynienia z niewątpliwie pełną odrębnością władzy sądowniczej. Pełną i moż­na stwierdzić, że większą niż prze­ciętnie w Europie. Ja to akceptuję co do zasady i nie zamierzam robić niczego, aby ten stan rzeczy w spo­sób istotny zmieniać. (...) Władza są­downicza nie podlega, to jasne, ani władzy parlamentarnej, ani tym bar­dziej władzy wykonawczej” - mówił Lech Kaczyński, powołując sędziów 27 kwietnia 2006 r. Podczas podobnej uroczystości 9 kwietnia 2008 r. doda­wał: „Niezależność sądów w naszym kraju jest zagwarantowana bardzo so­lennie (...). To rozwiązanie, można po­wiedzieć, modelowe. Jego kształt wy­nikał z przemyśleń związanych z sytu­acją w poprzedniej rzeczywistości ustro­jowej naszego kraju”.
   Prezydent domagał się zmian w sądach, ale miał na myśli np. ograniczenie odejść najbardziej doświadczonych sędziów do innych zawodów prawniczych, większe pensje, poprawę szkoleń, usprawnienie organizacji pracy sądów oraz zwiększenie efektywności sędziów. O wszystkim tym napisał w liście, który skierował do KRS z okazji jej 20-lecia. „Ustrój wolnej, suwe­rennej Rzeczypospolitej oparto na klasycz­nym monteskiuszowskim podziale władz na ustawodawczą, wykonawczą i sądow­niczą, a także na zasadzie ich wzajemne­go równoważenia. Popierany przeze mnie postulat utworzenia Krajowej Rady Są­downictwa stanowił ważny krok na dro­dze uczynienia z Polski demokratycznego państwa prawa”.
   To list napisany na niespełna dwa mie­siące przed śmiercią prezydenta – trudno o bardziej reprezentatywną jego opinię. Co na to prezydencki brat? „Krajowa Rada Są­downictwa to jest niewątpliwie instytucja postkomunistyczna. Została wprowadzo­na zaraz po Okrągłym Stole, jeszcze przez komunistyczny parlament po to, żeby nie można było dokonać zmian w sądownic­twie” - twierdzi.
   Jedna z ustaw, którą PiS chciało przejąć kontrolę nad sądami, polegała na usunię­ciu wszystkich członków KRS i wyborze nowych pod dyktando obozu władzy. To jeden z dwóch projektów sądowych zawe­towanych przez prezydenta Dudę. Wraz z drugim - dotyczącym Sadu Najwyższe­go - miał oddać pełną władzę nad sądami w ręce ministra sprawiedliwości.
   Poza wszystkim Lech nie zgodziłby się, aby taką władzę dostał akurat Zbi­gniew Ziobro. Choć to on wprowadził go jako młokosa do resortu sprawiedliwości w 2000 r, to jako prezydent szybko nabrał do niego dystansu. Był wściekły m.in. za operację ABW, która skończyła się samo­bójstwem Barbary Blidy.
   Nie, takiemu człowiekowi całej proku­ratury i sądów jednocześnie Lech nie po­wierzyłby na pewno. A jego brat chciał to zrobić - dziś w PiS Ziobro liczy się bardziej od opinii prezydenta.

Bezczas ludzi Lecha
W partii takiej jak PiS decydujące są wła­śnie kadry, ich struktura i podporządko­wanie. Z tego punktu widzenia awans Ziobry to nie jedyna anomalia, do której doszło po śmierci prezy­denta. Problem jest szerszy - odejściu przez PiS od politycz­nego testamentu prezydenta w wielu obszarach towarzy­szy systematyczne pozbywa­nie się jego ludzi.
   Dziś za człowieka Lecha Ka­czyńskiego uchodzi Andrzej Duda, co jest - mówiąc naj­oględniej - nieporozumie­niem. Duda był prezydenc­kim prawnikiem, człowie­kiem z nadania Ziobry usa­dowionym w Pałacu Prezy­denckim, bez dostępu do ucha ani szczególnych re­lacji z prezydentem. Podob­nie z obecnym szefem MSZ Witoldem Waszczykowskim - przygarniętym do prezydenckiego Biura Bez­pieczeństwa Narodowego w 2008 r. po tym, jak Si­korski i Tusk wyrzucili go z rządu PO za postawione im publicznie zarzuty torpedowania nego­cjacji z Amerykanami w sprawie tarczy antyrakietowej. Nie był bliskim człowiekiem Lecha nawet wiceszef jego kancelarii Jacek Sasin, dziś poseł PiS.
   Ci, którzy byli najbliższymi, albo zginę­li z prezydentem, albo zostali dawno usu­nięci z PiS.
   Dwa najbardziej wyraziste przykłady to Paweł Kowal w polityce i Marzena Kowal­ska w organach ścigania. Można bez cie­nia przesady powiedzieć, że ten pierwszy to najważniejszy polityczny wychowa­nek prezydenta. W 2004 r. współtworzył budowane w szalonym tempie Muzeum Powstania Warszawskiego. Takich jak on zwano „muzealnikami” - tworzyli odręb­ne środowisko, choć działające w obrębie PiS, to jednak bliższe prezydentowi („Na tych ludziach mi zależało, bo byli młodzi, z innego niż ja pokolenia” - mówił Lech Kaczyński). Dzięki prezydenckiej protek­cji Kowal został w 2005 r. posłem, a po­tem wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego i europosłem. Od pierwszych godzin po smoleń­skiej katastrofie to Kowal, znawca Rosji i obszaru postsowieckiego, był też pośred­nikiem w kontaktach Jarosława Kaczyń­skiego z Władimirem Putinem.
   To wreszcie on był jednym z autorów pomysłu, by złożyć ciało Lecha na Wa­welu, do czego przekonał i PiS, i Kościół. Mimo to Kowal, jak inni „muzealnicy”, padł ofiarą czystki, która była efektem za­ostrzenia kursu PiS po przegranych przez Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezy­denckich w 2010 r. Gdy Kowal związał się z partią Jarosława Gowina, która zawarła umo­wę koalicyjną z PiS w sprawie wspólnego startu w ostatnich wyborach, Kaczyński osobiście ją złamał w jednym punkcie - w ostatniej chwili zablokował miejsce dla Kowala na wspól­nej liście do Senatu. To nie jest przypadkowe usuwanie ludzi Lecha, to zaplanowana, konse­kwentna operacja.
   W organach ścigania rów­nie drastycznym dowodem jest los Marzeny Kowalskiej. W la­tach 2000-01 Lech Kaczyński . był prokuratorem generalnym - ministrem sprawiedliwości.
Wtedy poznał tę młodą stołecz­ną prokurator i dał jej ważną posadę wiceszefowej stołecznej Prokuratury Okręgowej. Pra­cowało im się na tyle dobrze, że po objęciu władzy przez PiS w 2005 r. Kowalska awansowa­ła na szefową Prokuratury Ape­lacyjnej.
   Awansowała dzięki Lechowi, na pew­no nie dzięki ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, bo akurat z nim darła koty. Ostro oponowa­ła np. przy sprawie kardiochirurga Miro­sława G., któremu Ziobro zarzucił mordowanie pacjentów, za co po latach musiał przepraszać.
   Gdy rządy objęła Platforma i postanowiła oddzielić prokuraturę od rządu, Lech - le­dwie kilkanaście dni przed Smoleńskiem - wywalczył dla Kowalskiej stanowisko zastępcy prokuratora generalnego. To był jego warunek, by zaakceptować na szefa prokuratury sędziego Andrzeja Seremeta.
Gdy ciało Lecha Kaczyńskiego przyjecha­ło do Polski, jego trumna jako jedna z nie­licznych - może jedyna - została otwarta. Była przy tym Kowalska. To ona nadzorowała oględziny ciała prezydenta i brała udział w złożeniu go do nowej trumny.
   Dziś jest szeregowym prokuratorem w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie. Gdy PiS doszło do władzy, a Ziobro odzy­skał kontrolę nad prokuraturą, zdegrado­wał ją o kilka szczebli. Uderzenie w Kowal­ską było widowiskowo symboliczne: jej los stał się symbolem mocy ministra, prze­strogą dla innych prokuratorów. Skoro można było cofnąć Kowalską o 20 lat w za­wodowym życiorysie, można było zdegra­dować każdego. Dziś nikt w prokuraturze już się do Lecha nie przyznaje.
   Podobnie jest w innych obszarach, któ­re przejął PiS. W armii nie ma miejsca dla byłego współpracownika prezydenta, gen. Romana Polki, który zresztą kryty­kuje działania Macierewicza. Nie ma lu­dzi Lecha w ministerstwach, mediach pu­blicznych, spółkach skarbu, specsłużbach i państwowych agencjach.

Pożegnanie z Lechem
Smoleńsk przedwcześnie zakończył po­lityczne życie prezydenta. Przez siedem lat od katastrofy Jarosław Kaczyński naj­pierw zdołał zbudować kult brata we­wnątrz PiS. a teraz próbuje ów kult upań­stwowić poprzez pomniki, państwowe nagrody, zmieniane nazwy ulic, szkół i in­stytucji W smoleńskiej celebrze ginie jed­nak myśl Lecha Kaczyńskiego: dziś w PiS. a niedługo w całej Polsce, rozważana i święcona będzie głównie śmierć prezydenta, mniej zaś to, co miał do powiedzenia.
Nałożeniu na rządy PiS szablo­nu z państwowej myśli Lecha Kaczyńskiego można postawić zarzut ahistoryczności. Wszak ludzie i okoliczności się zmie­niają, trudno więc przewidzieć, w jakim kierunku ewoluowała­by przez te lata myśl prezydenta.
   Pamiętać jednak należy, że po pierwsze był on przez lata dość konsekwentny w poglądach. Po wtóre, choć brat w naturalny spo­sób jest strażnikiem jego politycz­nego testamentu, nie znaczy to. że postępuje zawsze w zgodzie z jego literą i duchem. Bo, po trzecie, sami Kaczyńscy zawsze przyzna­wali, że miewają odmienne poglą­dy w wielu ważkich kwestiach.
   Paradoksalnie to Smoleńsk do­prowadził do odejścia przez Jarosła­wca od linii politycznej Lecha - zdecydowaną ewolucję zastąpiła bru­talna rewolucja. Prezes PiS, korzy­stając z monopolu władzy, wydał wojnę państwu, które oskarża o śmierć bra­ta. W ten sposób nieżyjący prezydent stał się patronem rządów, które w wielu kwe­stiach drastycznie odbiegają od jego myśli.
   W książce „Ostatni wywiad” - zbiorze rozmów z publicystą Łukaszem Warze­chą. które miały być dla Lecha Kaczyńskie­go paliwem w wyborach prezydenckich w 2010 r„ a stały się jego nieoczekiwanym testamentem - opowiadając o swych ide­ologicznych wyborach, postawił nieprze­kraczalne granice. „Każda monopolistycz­na w4adza przynosi ze sobą skazy, które mogłyby mnie zrażać” - podsumował Nie dowiemy się nigdy, czy prezydent Kaczyński już się zraził.
Andrzej Stankiewicz  
Autor jest dziennikarzem Onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz