poniedziałek, 9 października 2017

"Duda wrócił!" i "Łapa za Dudą"



Duda wrócił!

Prezydent Andrzej Duda nie zdołał stanąć ponad polskimi podziałami. PiS zrobi teraz wszystko, aby z powrotem wtłoczyć go w pakiet „dobrej zmiany".

Te ustawy muszą zostać naprawione tak, aby były do przyjęcia dla wszystkich - również dla tych, którzy nie będą nimi zachwyceni” - mó­wił w lipcu Andrzej Duda, zapowiadając własne projekty reformy sądownictwa w miejsce zawe­towanych. Obietnicy nie spełnił.
   I nie mogło być inaczej. Koncepcja prezyden­ta ogranicza się do tego, aby skuć sędziów aksa­mitnymi kajdankami i bez przesadnego upoka­rzania doprowadzić ich przed oblicze Jarosława Kaczyńskiego. Lecz dla prezesa, który bez upokorzenia wroga najwyraźniej nie potrafi zaznać smaku zwycięstwa, to za mało. Z kolei dla opozycji - stanowczo zbyt wiele. Głośna przez chwilę teza Bartłomieja Sienkiewicza „Tylko Duda może uratować demo­krację” okazała się zatem fałszywa. Prezydent nie zamierza ratować demokracji. Domagając się skrócenia gwarantowa­nych konstytucją kadencji członków KRS, nie pierwszy już raz wtrąca za to swoje trzy grosze do jej niszczenia.
   Jego projekty to nic więcej jak złożona Kaczyńskiemu oferta powołania oligopolu do kontroli sądownictwa. Obaj mieliby zachowywać samodzielność, choć wspólnota celu tkałaby pomiędzy nimi sieć zależności. Jeden musiałby obserwować ruchy drugiego, aby układ zachował sterowność i gwaranto­wał utrzymanie monopolu. Głównym rozgrywającym w KRS byłby Kaczyński, za to Duda zyskałby wpływ na skład Sądu Najwyższego. Aby uwiarygodnić nadszarpnięte wetami więzy lojalnościowe z obozem „dobrej zmiany”, prezydent dorzucił zarzucony przez PiS pomysł ludowej rewizji wyroków. Uzależ­niając jej bieg, a jakże, od czynników politycznych.
   Wygląda jednak na to, że Kaczyńskiego nie interesują oligopole. Ani żadne inne formy spółek, nawet jeśli to on dyspo­nowałby złotą akcją. Prezesa urządza wyłącznie pełen pakiet. Choć niewykluczone, że racjonalna kalkulacja polityczna jesz­cze zmodyfikuje jego stanowisko.
   Wszystko będzie zależeć od tego, o co w istocie w tym kon­flikcie chodzi. Jeśli o sądy, to PiS może jeszcze ustąpić. Roz­wiązania leżące dziś na stole dają partii rządzącej minimum 13 miejsc w 25-osobowej KRS (w puli sejmowej: 8 na 15). Zakła­dając, że uda się wyłuskać z korporacji sędziowskiej posłusz­nych funkcjonariuszy (co nie jest wcale oczywiste), na razie to wystarczy do nałożenia partyjnej banderoli na mechanizm sterujący napływem nowych sędziów do zawodu. Wystar­czy jednak, że choć jeden nominat PiS odwinie się patronom (w Trybunale Konstytucyjnym miał miejsce taki przypadek), a zaczną się problemy. Z drugiej strony, nie ulega przecież wąt­pliwości, że rozwiązań korzystniejszych dla PiS w tej kadencji już nie należy się spodziewać.

O cóż jednak, jeśli nie o sądy, tu w istocie chodzi? Negocjo­wanie kompromisu będzie kosztować. Z incydentu stanie się normą. Każdy kolejny pisowski szturm na instytucje napotka teraz na swej drodze ogarniętego wątpliwościami Dudę. Nie dlatego, że - jak stwierdził w wywiadzie dla „Dziennika Gaze­ty Prawnej” - jest politykiem z natury umiarkowanym. Taka będzie logika ich koegzystencji. Skupiony na wyborach parla­mentarnych Kaczyński przede wszystkim musi mobilizować twardy elektorat. Zaś Duda - potrzebujący 51 proc. w prezy­denckiej elekcji - zmuszony będzie rozwadniać rewolucję, aby przyciągać mniej przekonanych. Obaj przy tym wiedzą, że nie mogą frontalnie zetrzeć się na ubitej ziemi. Prezydentowi taki układ odpowiada. Ale dla prezesa jest dopustem bożym, z któ­rego będzie chciał się wywikłać.
   Cieniem na ich stosunkach kładą się dodatkowo osobiste ura­zy Kaczyńskiego. Cennego materiału psychologicznego w tej materii dostarczył artykuł Jacka Karnowskiego w „Sieciach Prawdy”, zapowiadający odmowę poparcia PiS dla prezydenc­kich projektów. Cytując anonimowych polityków z otoczenia prezesa (czy raczej jego samego), autor zrekonstruował proces narastającej podejrzliwości wobec Dudy. Od niewinnych po­czątków, gdy Agata Duda w kampanii prezydenckiej ośmieliła się żartobliwie (wedle interpretacji Kaczyńskiego-Karnowskiego: impertynencko) oświadczyć prezesowi: „Ja się pana nie boję”. Następnie, zanim zaprzysiężony już prezydent powołał na stanowisko prezesa NBP narzuconego mu przez PiS Adama Glapińskiego, na krótką chwilę zdołał zmącić dobrostan Ka­czyńskiego niestosowną uwagą: „To ja się nad tym zastanowię”. Kolejne incydenty coraz bardziej zamykały prezesa w pułapce podejrzeń (nie zaszkodzi poprzedzić lekturę artykułu seansem „Wstrętu” Polańskiego), aż doszło do lipcowej kulminacji.
   Czemu służył ten artykuł, gatunkowo pokrewny oracji o „mordach zdradzieckich”? Ludwik Dorn uważa, że Kaczyń­ski zrealizował swe psychiczne potrzeby. Wylał z siebie to, co w rozmowie w cztery oczy nie przeszłoby mu przez gardło. Być może więc prezydenckie ustawy zostaną zakopane w par­lamencie, a sama „reforma” zarzucona. Byłoby to wstępem do wielofrontowej operacji osaczania Dudy. Dziś jedynym narzędziem presji ze strony PiS jest groźba odebrania popar­cia na drugą kadencję. Jeśli jednak popularny prezydent zdoła stworzyć własne kręgi wsparcia, może dojrzeć do przecięcia pępowiny. W interesie partii rządzącej będzie więc to, aby owe kręgi nie powstały.
   Ostatnie zdarzenia układają się w spójną sekwencję. Sojusz­nik prezydenta Jarosław Gowin nagle dowiaduje się, że jego go­towa już reforma szkolnictwa wyższego nie podoba się PiS. Jeśli projekty zostaną utopione, a wicepremierowi uda się do tego czasu zaleczyć uraz kręgosłupa, powinien zareagować dymisją. Równolegle do klubu PiS weszły posłanki związane niegdyś z Kukizem. Czy to początek tajemnej dyplomacji wokół dal­szych transferów? Kukiz wydaje się oczarowany Dudą, zwłasz­cza jeśli chodzi o chłodno przyjęty na Nowogrodzkiej pomysł referendum konstytucyjnego. Nie wiadomo, czy ma świado­mość, że rozbicie jego klubu byłoby dla Kaczyńskiego przyjem­ną rutyną. Dodajmy jeszcze nagle odblokowany projekt ustawy o zakazie handlu niedzielnego. Biskupom oraz Solidarności miał się spodobać. Co prawda związkowcy oburzyli się, że coś za mało tych wolnych niedziel (raptem dwie w miesiącu), ale to przecież dopiero początek negocjacji.
   Rzecz nie w tym, aby zrzucić Dudę z piedestału. Trzeba tylko zręcznie mu ten piedestał spod nóg wysunąć. Bez mocnych filarów spokornieje, porzuci miraże podmiotowości i niczym Adrian marnotrawny wróci na stałe do poczekalni prezesa.
   Platforma już zapowiedziała uliczne protesty w obronie są­dów. To jednak reakcja odruchowa, skoro nawet nie wiadomo, czy dojdzie do procedowania projektów. Nie wiadomo zresz­tą, czy rozrzedzony skok na sądy w prezydenckim wydaniu zdoła zmobilizować tłumy. Różnie o tym mówią. W kręgach KOD słychać, że najgłębszy kryzys ruch ma już za sobą i oddol­ne zaangażowanie wraca. Ale już aktywiści, częściej mający do czynienia z młodym pokoleniem, narzekają, że po letnim wzmożeniu nastroje siadły. I nawet na forach internetowych niewiele się dzieje.

To nie partie mobilizują protesty. Które zresztą nie budują też partiom poparcia. Tym bardziej liderzy powinni unikać działań rutynowych i od nowa przemyśleć strategię. Ciekawych wniosków dostarcza lekcja... Andrzeja Dudy. Jeśli przyjąć wizję polskiej polityki jako totalnego starcia dwóch obozów, lipcowe weta nie miały sensu. Prezydent ryzykowałby przecież utratę poparcia własnego elektoratu, mizerne mając szanse na zdo­bycie zwolenników po drugiej stronie. Eksplozja popularności Dudy po wetach jednak dowodzi, iż Polska nie jest aż tak głę­boko spolaryzowana.
   I tak jest od lat. Pojedyncze akty politycznego umiarkowania spotykają się z aplauzem Polaków. Ale już umiarkowane stron­nictwa nie mają czego szukać. Dlaczego? Bo partiom wystar­czają do życia twarde elektoraty. A głosy wyborców centrum to jedynie sympatyczna nadwyżka. Może nawet dać władzę, lecz nie jest warunkiem sine qua non przetrwania. Takim aktem umiarkowania były weta Dudy. W gruncie rzeczy polski prezy­dent powtórzył słynny manewr Billa Clintona ze zwycięskiej kampanii w 1996 r. Wobec popularności ważnych republikań­skich wątków (zwłaszcza wolnorynkowych) Clinton odsunął się od macierzystej Partii Demokratycznej i stanął pomiędzy obiema siłami. Ów zabieg przeszedł do historii marketingu po­litycznego jako triangulacja. Można go bowiem zilustrować trójkątem równobocznym. Dolne narożniki obsadzili demo­kraci i republikanie. Górny, ponad nimi, zajął zaś Clinton.
   Autora tej koncepcji, wybitnego spin-doktora Dicka Mor­risa, zainspirowała dialektyka Hegla. Jeśli teza zderza się z antytezą, powstaje synteza. Wspominał: „Byliśmy za­mknięci w sterylnym konflikcie pomiędzy lewicą i prawicą. To jak wejść do restauracji i nie móc swobodnie wybrać dania z karty. Jeśli jesteś pro choice, musisz głosować na demokratów i akceptować wysokie podatki. Jeśli pro life - musisz polubić minimum państwa. Czułem, że powinniśmy wyciągnąć to, co najlepsze, z każdej agendy, wyrzucić z nich śmieci i pójść trzecią drogą. I tak powstał trójkąt”.
   Brzmi znajomo, nieprawdaż? Tony papieru zadrukowano u nas analizami, że Polacy tolerują pisowski autorytaryzm tylko dlatego, iż dostają go w pakiecie z hojną polityką socjal­ną. A ile wygibasów jeszcze wykona Platforma, aby dowieść, że jej liberalny pakiet nie wyklucza 500 plus? Jak długo będzie kluczyć w sprawie uchodźców? Starcie „totalnej władzy” z „totalną opozycją” jest w obecnych realiach grą do jednej bramki. Większość polskich lęków i fru­stracji znalazło się bowiem w pakiecie liberalnej opozycji, za to główne tęsk­noty i nadzieje zagarnął pakiet pisow­ski. Choć i tu trafiają się ziarna gorczycy, zwłaszcza antydemokratyczne. Wetując ustawy sądowe, Duda zaadaptował więc manewr Clintona. Podjął próbę wyrzuce­nia z pakietu „dobrej zmiany” autorytar­nego śmiecia.

Dalej tą drogą prezydent nie może jednak pójść. Musiałby zerwać z wła­snym obozem, do czego nie jest zdolny.
W końcu triangulacja to tylko marke­tingowy trik, a nie głęboka konwersja. Nie znosi granic na politycznych mapach, tylko dokonuje ich korekty. Odbiera wrogowi żyzne gleby, oddając mu nieużytki.
   Opozycja ma więcej możliwości podjęcia tej gry. Jest prze­cież wewnętrznie zróżnicowana. Z wieloma liderami i żadnym dominującym. Odwołuje się do różnych grup. To są jej aktywa, z których do tej pory nie korzystała. Licytując się, kto jest bar­dziej pryncypialny w krytyce PiS, prędzej trwoniła bogactwo. Rozliczanie się z deficytów pryncypialności kończy się zwykle żalami i pretensjami, tłumieniem twórczych impulsów, wresz­cie poczuciem niemocy i depresją. Skutki są tragiczne. Dziś unosi się tylko utopijna nadzieja na odnowienie liberalnego zeitgeistu. Pustosłowie o potrzebie nowej opowieści. Bierne czekanie na polskiego Macrona.
   Rywalizacja jest w polityce równie oczywista jak współpraca. Stronnictwa opozycyjne kopią dziś pod sobą dołki, gdyż nikt nie ma pomysłu na sensowne wspólne działanie. Warto jednak pamiętać, że przed laty Platforma potrafiła blisko współpra­cować nawet z PiS. Opozycyjny sojusz PO-PiS był skuteczny właśnie dlatego, że obie partie tak wiele różniło i adresowały wspólny przekaz do różnych grup.
   Nie ma więc przeszkód, aby PO usiadła do stołu z ideowo jej bliską Nowoczesną, ludowcami oraz lewicą (oczywiście tymi jej odłamami, które będą chętne), aby dokonać ideowego rema­nentu i precyzyjnie określić miejsce każdego partnera na mapie politycznej. Wymuszany dziś jednolity front przynosi bowiem opłakane skutki. Zamyka niemal cały antyPiS w niepopular­nym liberalnym pakiecie, na siłę glajchszaltując różnobarwne towarzystwo. Fundamentem nowej współpracy powinien być więc roztropny podział. Na nieprzejednanych wobec „dobrej zmiany” (oni pozostaną w dolnym narożniku trójkąta) oraz skłonnych do wchodzenia z nią w dialog. Nie tyle jednak po­lityczny - jak postulował Sienkiewicz - ile programowy. O au­toryzacji łamania konstytucji nie ma mowy.

Spróbujmy odsączyć z polskiej polityki błotnistą breję, aby wyodrębnić główne segmenty. Najpierw obszar spo­łeczno-gospodarczy. Ile rynku, a ile interwencji państwa? Jak układać relacje pracy i kapitału? Co z nierównościami? Tutaj opozycja dzieli się w sposób naturalny. Na wysuniętej liberal­nej flance Nowoczesna. Dalej Platforma, PSL, wreszcie lewi­ca. Magii budżetowych prezentów PiS oczywiście nie da się zrównoważyć, lecz otwarta debata z pewnością nie zaszkodzi. Po to, aby wreszcie upadł propagandowy schemat o wrażliwym społecznie PiS i liberalnych krwiopijcach od Balcerowicza.
   Na bezkresnym obszarze religii, tożsamości, kultury i historii opozycja różni się jeszcze bardziej. Dla jednych ważna jest oso­bista wolność, inni dobrze się czują we wspólnocie. Znajdzie­my tu zwolenników liberalizacji ustawy antyaborcyjnej oraz jej zaostrzenia. Klę­czących u ołtarza i usuwających krzyże z przestrzeni publicznej. Wrażliwych na powstanie warszawskie i na Jedwab­ne. Są entuzjaści otwarcia granic dla imi­grantów, ostrożni pragmatycy i sceptycy wyrażający powszechne obawy. I bardzo dobrze! Uczciwa prezentacja stanowisk wcale nie uwiarygodnia pisowskiej, kse­nofobicznej narracji. Jest odwrotnie: to w logice pakietów PiS monopolizuje pa­triotyzm, skazując opozycję na kosmopolityczne wyobcowanie.
   Wreszcie kluczowy obszar państwa. W obronie III RP jako całościowego pro­jektu zacierają się różnice w ocenie po­szczególnych instytucji. Choćby sądów. Umożliwia to PiS zastawianie pułapek. Bo w pakiecie obrońców praworządności leżą też szkielety z sędziowskich szaf (reprywatyzacja!). I tak będzie ze wszyst­kimi instytucjami III RP, które PiS zechce nadziać na rożen; każda ma na sumieniu jakieś grzechy. Czas więc rozszczelnić pakiet. Niech ujawnią się również poza PiS zwolennicy poglą­du, że III RP okazała się projektem nieudanym i nie ma do cze­go wracać. Pod warunkiem że nowy projekt opierać się będzie na legalizmie.
   Prawdziwym wrogiem są bowiem ci, którzy bez mandatu demokratycznego chcą zerwać ciągłość państwa. Tutaj biegnie nieprzekraczalna linia podziału. Poszczególne wątki z pisowskiego pakietu same w sobie nie są jednak złe. Haniebna jest metoda zakorzeniania ich w prymitywnych instynktach. Służą rządzącym jako narzędzie szantażu. Do wykazywania, że to oponenci gardzą polskością, relatywizują narodowe krzywdy, kryją systemowe patologie, żerują na wykluczonych. Tak używane wartości tracą jednak swój szlachetny sens, ob­rastają nihilizmem. Wyrwane z pakietu i przywrócone demo­kratycznej debacie odzyskają blask.
   Scenę polityczną zwykle dominuje ten, kto narzuca własny podział. Dziś hegemonem jest Jarosław Kaczyński, dokładający wszystkich sił, aby obecny układ spetryfikować na lata. O czym właśnie przekonał się jego krnąbrny sojusznik Andrzej Duda. Podmiotowość opozycji na szczęście jednak nie wymaga pre­zesowskiego stempla. Trzeba jej tylko odważnie użyć.
   Wewnętrzne podziały i tak istnieją. Jeśli nie znajdą ujścia w debacie, będą rozkładać opozycję od środka. Wspólnota wiel­kiego celu - odsunięcia PiS od władzy - wymusi konstruktywną ich prezentację. Aby wzbogacały wspólny projekt i wyzwalały bodźce do powstania mitycznej nowej opowieści o Polsce. Bez dyskusji ona się przecież nie urodzi. A wspólne listy wyborcze? Na to jest jeszcze czas.
Rafał Kalukin


Łapa za Dudą

Dopiero z Krzysztofem Łapińskim na pokładzie prezydentura nabrała wagi i odwagi.

Anna Dąbrowska

Rzecznik prezydenta, w randze ministra, nie poleciał w zeszłym tygodniu z Andrzejem Dudą do USA. - Zostałem, żeby trzymać rękę na pulsie w kraju - mówi Krzysztof Łapiński. - Czasy są teraz gorą­ce, przygotowujemy się do przedstawienia ustaw sądowych, jestem na posterunku. Nie chce, aby przez różnicę czasów jakaś informacja żyła przez kilka godzin swo­im życiem. Chce reagować natychmiast.
I zareagował, kiedy wypłynęła informacja, że Michał Królikowski jest na celowniku Ziobry: „Prezydent powiedział mi: spo­kojnie, dziś wracam. Przyjrzymy się temu, trzeba spokojnie działać i nie popadać w stany emocjonalne, które nie służą ca­łości sprawy”. Na posterunku został też podczas Forum Ekonomicznym w Kry­nicy, kiedy prezydent Duda wyjechał tuż przez przyjazdem premier Szydło. Wywołał tam zamieszanie polityczne wypowiedzią, że gdyby prezydent chciał rozmawiać o ka­drowych zmianach w rządzie, to zwróciłby się do prezesa Kaczyńskiego.
   Publicysta prorządowego portalu wPolityce.pl Ryszard Makowski pisał: „Bez względu na to, czy Krzysztof Łapiński jest harcownikiem za zgodą pana prezy­denta czy bez, pojawił nam się znaczący ośrodek decydencki”. Łapiński pytany o swoją dymisję odpowiedział w Polsacie, że „wykonuję pewne kwestie, które zostały mi zlecone przez prezydenta”. Łapiński ma pełne prezydenckie błogosławieństwo.

Jest umiarkowanym konserwatystą, mieszkańcem warszawskiego mia­steczka Wilanów, nigdy nie był ulu­bieńcem mediów ojca Rydzyka, nie bywał na miesięcznicach smoleńskich. W przy­szłym roku skończy 40 lat, a od 15 jest związany z PiS. Z wykształcenia politolog po Uniwersytecie Warszawskim i piarowiec. - Wielu moich kolegów poszło w biz­nes i oczywiście osiągnęli większy sukces materialny niż ja. Ale ja robię rzeczy, któ­rych nie da się wycenić i nie zamieniłbym się z nimi - mówi Łapiński. Najpierw zapisał się do Przymierza Prawicy, a potem, jak wielu z tej formacji, wstąpił do partii braci Kaczyńskich. Dlaczego do PiS? - Po upadku AWS to była szeroka formacja prawicowa, konserwatywna, stawiała na walkę z prze­stępczością, korupcją To było i jest mi bli­skie - odpowiada.
   Przez dwie kadencje był radnym war­szawskiej Pragi Południe. Raz przegrał sa­morządowy mandat. - Już w samorządzie widać było, że potrafi postawić się wła­snej partii - mówi warszawski radny PiS.
- I za to nawet został z partii wyrzucony. W 2006 r. burmistrz awansował na woje­wodę i trzeba było powołać nowy zarząd dzielnicy. Jeden z kandydatów PiS na wi­ceburmistrza przepadł w tajnym głoso­waniu. Łapiński wcześniej mówił, że nie popiera kandydata. Zarząd okręgowy wy­rzucił go za to z partii. Łapiński odwołał się do Komitetu Politycznego, przed którym sprawa zawisła na osiem długich lat. Do­piero w 2014 r. szef warszawskich struktur Mariusz Kamiński unieważnił uchwałę o wyrzuceniu Łapińskiego. Ten honoro­wo zapłacił partyjne składki za osiem lat, prawie tysiąc złotych. Lokalne rozgrywki nie zamknęły mu bowiem drzwi na Nowo­grodzką. Nie założył rodziny, każdą wolną chwilę poświęca ugrupowaniu. Zaczynał od pracy w biurze prasowym w sejmowym klubie PiS. - To była świetna szkoła polityki i komunikacji, rozkręcał się TVN24, musie­liśmy się wszystkiego szybko nauczyć. PiS był wtedy niewielkim klubem, ale mocnym intelektualnie. Ruszyła orlenowska komisja śledcza, wspierałem w niej posła Wasser­manna - wspomina Łapiński. Po pierw­szym wyborczym zwycięstwie zostaje rzecznikiem prasowym ministra ds. służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna.
   Kiedy PiS po dwóch latach oddał władzę, Łapiński wrócił do centrali przy Nowo­grodzkiej. I znów współpracował z Wasser­mannem przy komisji śledczej, tzw. hazar­dowej. W 2010 r. namawiano go na start w wyborach, ale konsekwentnie odmawiał.
Jeden z posłów PiS pamięta, jak w rozmo­wie z nim przyznał, że polityka dzieje się przy Nowogrodzkiej, że woli być bliżej prezesa i już wtedy wyrastającego na nu­mer dwa w partii Joachima Brudzińskiego.
   W kampanii parlamentarnej 2011 r. Jarosław Kaczyński objeżdżał kraj, tysią­ce kilometrów w drodze, a razem z nim Krzysztof Łapiński. - Prezes miał do niego duże zaufanie, wiedział, że Krzysiek jest od­dany partii, że nie gra na siebie, bo nawet nie chciał miejsca na liście wyborczej - opo­wiada pracownik partii z Nowogrodzkiej. W 2012 r. dwie godziny przed tym, jak PiS ogłosił światu nazwisko Piotra Glińskiego - swojego kandydata na technicznego pre­miera - Krzysztof Łapiński odbiera telefon od ówczesnego rzecznika partii Adama Hof­mana. Słyszy, że został oddelegowany przez najważniejsze partyjne czynniki na asysten­ta Glińskiego.
   Łapiński oczywiście nie odmawia, dora­dza, oprowadza, umawia wywiady. Przez kilka miesięcy spektaklu, od rana do wie­czora nie odstępuje Glińskiego na krok. Krą­ży między Wiejską, Nowogrodzką a domem profesora na Saskiej Kępie. Nie budował swoich partyjnych frakcji, znał swoje miej­sce w szeregu, cenili go posłowie, przy No­wogrodzkiej szanowali. Ale kiedy w 2014 r. Adam Hofman i Stanisław Kostrzewski (szara eminencja partii, ówczesny skarbnik partii) forsowali swoich ludzi do intratnych partyjnych zleceń internetowych, Łapiński nie stanął po stronie skarbnika. - Zrobiło się gorąco i Krzysztof rzucił papierami - mówi osoba z Nowogrodzkiej. Wynegocjował dobre warunki odejścia, ale dalej wspierał analizami politycznymi zaprzyjaźnionych polityków z prawej strony. Kiedy Joachim Brudziński postawił na swoim i Kostrzewski musiał pożegnać się z partią na dobre, Łapiński wraca do gry. Rzecznikiem partii jest już Marcin Mastalerek, a na swojego zastępcę - za zgodą Kaczyńskiego - wybie­ra właśnie Łapińskiego. Wszedł do sztabu wyborczego Andrzeja Dudy.
   - W kampanii przejechałem z kandy­datem na prezydenta tysiące kilometrów.
O 7 rano podjeżdżałem z kierowcą pod mieszkanie Andrzeja Dudy, a dzień koń­czyliśmy często koło północy - opowiada dziś rzecznik prezydenta. To ten wspólny czas pozwolił Dudzie powiedzieć podczas wręczania nominacji Łapińskiemu: „Cieszę się, że wchodzi pan dzisiaj do grona moich najbliższych współpracowników. Znowu, bo przecież znamy się i pracowaliśmy już ze sobą”. Podobno Łapiński liczył, że już po prezydenckiej wygranej zasili pałacową kadrę. Ale prezes nakazał mu i sztabowi, któ­ry już raz się sprawdził, poprowadzić kam­panię parlamentarną. Grali na centrowy elektorat, a Łapiński, który pilnował wywia­dów Szydło i Kaczyńskiego, nie przepuścił
w nich ani jednego zdania, które zagraża­łoby tej centrowej koncepcji. To spore osią­gnięcie, szczególnie jeśli chodzi o prezesa.

Kaczyński dał Łapińskiemu miej­sce na liście. Był spadochroniarzem w Pile, w niełatwym dla PiS okręgu. Ale to i tak dobrze, bo Mastalerka Kaczyń­ski z listy przecież wyciął. Prezes dał mu też swoją twarz na plakat wyborczy. Podobno zaimponował mu tym, że dzielnie - dosłow­nie własnymi rękami - dał odpór Andrzejo­wi Hadaczowi, który przed gmachem TVP przed prezydencką debatą wykrzykiwał „Gdzie jest Kaczyński”. - Krzysiek jest nie­wielkiego wzrostu, jak prezes, ale to krzepki facet, ma sporo testosteronu, nie da sobie w kaszę dmuchać - opowiada osoba z PiS.
   Na finiszu kampanii Szydło, znów przed debatą w TVP, Łapińskiemu też puszcza­ją nerwy i cała Polska widzi, jak przepy­cha się z ochroniarzami telewizji. Kilka dni później PiS wygrywa wybory, Szydło zostaje premierem, kluczowe osoby z jej sztabu awansują. Formalny szef kampanii Stanisław Karczewski na marszałka Se­natu, Elżbieta Witek i Paweł Szefernaker na ministrów w KPRM. Łapiński zostaje tylko szeregowym posłem, z tylnych ław. W PiS wiedzą, że „Łapa”, jak o nim mówią, dostał rykoszetem za przyjaźń z Mastalerkiem, którego ambicje prezes postanowił skutecznie przytemperować. Beata Mazu­rek, która została rzecznikiem klubu z ła­panki, bo Małgorzata Wassermann się nie zgodziła, blokowała Łapińskiemu dostęp do mediów. - Był sfrustrowany i urażony, bo z całym szacunkiem do niej, ale Krzy­siek naprawdę lepiej zna się na komunika­cji - mówi poseł PiS. Ale on zdaje się tym zakazem wcale nie przejmować.
   W grudniu 2016 r. po raz pierwszy zaczął otwarcie krytykować działania PiS. Pytany przez Konrada Piaseckiego w Radiu Zet, jak ocenia działania partii rządzącej w czasie grudniowego kryzysu sejmowego: „W skali od jeden do dziesięć? Na jeden?”, Łapiń­ski odpowiedział: „Troszkę więcej, może na dwa”. Mówił też, jako jedyny z posłów PiS do kamer, że interwencja policji, która usunęła sprzed Sejmu demonstrantów, była niepotrzebna. W grudniu zeszłego roku ostatni raz rozmawiał w cztery oczy z Jarosławem Kaczyńskim. To miała być rozmowa dyscyplinująca po kilku skargach Beaty Mazurek. Ale nic z niej nie wynika­ło. Nadal chodził do mediów i nie cytował przekazów dnia. Wiedział, że jego miejsce na listach w kolejnych wyborach jest więcej niż zagrożone. Nie chciał dać o sobie zapo­mnieć, bo a nuż prezes uzna - jak już by­wało - że opłaca mu się na niego postawić, że posłuży jako dowód na to, że w PiS jest miejsce dla tych, którzy mają inne zdanie, że jest jakaś partyjna dyskusja.
   W maju w rozmowie z Robertem Mazur­kiem w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Ła­piński mówił m.in. o sprawie Misiewicza: „Dobija mnie, że kampanijny trud wielu osób, w tym mój, jest marnotrawiony”.
A o ustawie o zgromadzeniach, pisanej pod partyjne miesięcznice smoleńskie, za którą Łapiński nie zagłosował, że „ma wątpliwości, czy jest ona strasznie potrzeb­na”. W maju, cztery godziny przed nomi­nacją na ministra, rzecznika Dudy, mówił w Radiu Zet, że „trzeba wrócić do wzorców z kampanii. Wtedy Andrzej Duda miał wize­runek osoby odpowiedzialnej, która potrafi walczyć, choć jest spisana na straty”.
   Walka o przechrzczenie „Adriana” na An­drzeja zaczęła się, kiedy Łapiński wprowa­dził się do Pałacu. Kilka dni po tym, jak Ziobro zapewniał, by opowieści o wecie włożyć między bajki, Duda ogłasza, że nie podpisze ustawy o KRS i SN. Stoi przy nim Krzysztof Łapiński. W partii nikt nie ma wątpliwości, że to on namówił do tego prezydenta. Pod nazwiskiem nikt nie chce już w PiS o Łapińskim rozmawiać. Już im pokazał, że szybko się im odwija i z reguły wychodzi z tych potyczek zwycięsko.

Rzecznik Dudy zna PiS od podszewki. - Jako pracownik biura prasowego par­tii byłem przy wielu wywiadach, których udzielał prezes. To była solidna lekcja polityki i historii - opowiada. Ale chyba ważniejsze jest to, że przez te wszystkie lata nauczył się samego prezesa, tego, co go irytuje, jak postrzega rzeczywistość. Dobrze też poznał sposób myślenia jego dworu. Jakiś internauta napisał niedawno o Łapińskim: „Dobry jest! Świetnie rozgry­wa Prezesa i Ziobrę. Lepszy jest od całej opozycji”. I jest w tym trochę racji. W swo­im ogromnym gabinecie w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu podczas naszej rozmowy co jakiś czas zerka na TVN24, nie na telewizję „dobrej zmiany”, jak więk­szość ministrów tego rządu.
   Dziś Łapiński jest głównym architektem strategii Pałacu wobec PiS. Namówił pre­zydenta, aby się zbuntował, i jako rzecz­nik bierze na siebie ciosy. Wiceministrom Ziobry odpalił niedawno, że jak osiągną taki wynik wyborczy jak prezydent, czyli 8,5 mln głosów wyborców, to wtedy będą partnerami do dyskusji. Strategia Łapiń­skiego jest taka: utrzymać wysokie zaufanie społeczne do Dudy, który nie będzie już no­tariuszem prezesa, aby to PiS prosił o pre­zydenckie wsparcie w wyborach samo­rządowych i parlamentarnych. A po nich przyjdą wybory prezydenckie i prezes nie będzie miał wyjścia, będzie musiał po­stawić na popularnego Dudę. Wygląda na to, że wspólne doświadczenie poczucia skrzywdzenia przez PiS scementuje duet Duda-Łapiński solidnie i na długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz