sobota, 7 października 2017

Co skrywa władza



O czym rządzący z PiS nie chcą mówić obywatelom? Przede wszystkim o pieniądzach, które zarabiają i które wydają.

Dostęp do informacji publicznej jest jedną ze spraw podstawowych, Polska wymaga zmiany - mówił, kierując się wprost do widzów, Andrzej Duda podczas decydującej telewizyjnej de­baty prezydenckiej w 2015 r. Później, w swoim expose premier Beata Szydło dodawała, że „ży­cie publiczne powinno być przejrzyste i transparentne”, a Zbigniew Ziobro deklarował, że chce w prokuraturze „wprowadzać jawność, która powinna być cechą państwa pra­worządnego”. Już jako minister, domagając się upublicznienia oświadczeń majątkowych sędziów, Ziobro przekonywał, że „cho­dzi o zasadę, o to, by obywatele mogli spojrzeć na ręce władzy”. W konfrontacji z rzeczywistością wszystkie te deklaracje okazują się zdumiewającą hipokryzją.

Prezydent. Dla Kancelarii Prezydenta jawność działań władzy i jej wydatków, zadeklarowana w debacie telewizyjnej, przestała być istotna zaraz po wyborach. Monity Sieci Obywatelskiej Watch­dog Polska w tej sprawie pozostawały bez odpowiedzi. W czerwcu 2016 r. sieć złożyła do prokuratury doniesienie o możliwości po­pełnienia przestępstwa (nieudzielenie informacji jest zagrożone karą pozbawienia wolności do roku). W prokuraturze dochodze­nie umorzono, jednak sąd nakazał jeszcze raz zająć się sprawą. Wskazał, że prokuratura nie ustaliła w postępowaniu nawet pod­stawowych kwestii. Był grudzień 2016 r. - Właśnie otrzymaliśmy kolejne postanowienie o umorzeniu postępowania. Zaskarżymy do sądu to postanowienie - mówił Bartosz Wilk z Sieci Obywatel­skiej Watchdog Polska. Wojewódzki sąd administracyjny nakazał prezydentowi ujawnić dokumenty. Nigdy się to nie stało. Kance­laria złożyła skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administra­cyjnego. Sprawa się ciągnie do dziś.
   Prezydent Duda odmówił też ujawnienia opinii prawnych (łącz­nie z nazwiskami ich autorów), na które powoływał się przy podpi­sywaniu nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym; odpowiedzi, kto wnioskował do prezydenta o ułaskawienie Mariusza Kamińskiego (podany powód: „dokumenty wewnętrzne nie stanowią informacji publicznej”). Odmówił ujawnienia nazwisk doradców - na to rzekomo nie pozwalała ustawa o ochronie danych osobo­wych. Orzecznictwo jest jasne: istnieje wyrok Sądu Najwyższego z 2012 r., w którym chodziło o udostępnianie personaliów kon­trahentów gminy (sąd stwierdził, że zawierając takie umowy, osoby te musiały się liczyć z tym, że nie pozostaną anonimowe). Jest też podobny wyrok NSA z 2015 r. mówiący, że ujawnianie podobnych danych jest konieczne, bo „pozwala przeciwdziałać takim pato­logiom życia publicznego jak np. nepotyzm”. Urząd prezydencki, na którego czele stoi prawnik, udaje, że nie zna tych orzeczeń.

Minister sprawiedliwości. Prezydenta przebija minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro. Rejestr 88 umów na doradztwo prawne, jakie zawarło ministerstwo, prze­kazał do wiadomości publicznej - po długich bojach, stoczonych z kilkoma fundacjami - zanonimizowany. Usunięto nazwiska osób, nazwy kancelarii i firm, którym zlecano ekspertyzy. Można się dowiedzieć, że „z kancelarią prawną” zawarto umowę na wykonanie usługi doradztwa prawnego za kwotę 122 tys. zł. Że „osobie praw­nej” zapłacono 154 tys. zł za ekspertyzę zawierającą dwie opinie, a „osobie fizycznej” za opracowanie opinii prawnej 112 tys. zł. Rów­nież minister sprawiedliwości, ignorując dotychczasowe orzecz­nictwo, zasłania się ochroną danych osobowych. - Aż dziwne, że również Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie jest tylu prawników, nie wie, jaki jest standard w tym względzie - kpi Krzysztof Izdebski, szef fundacji ePaństwo, która sądzi się o ujawnianie umów.
   To, że minister sprawiedliwości i prokurator generalny płaci z publicznych pieniędzy po pańsku i po uważaniu, ustaliła do­piero kontrola NIK z wykonania budżetu za 2016 r. Okazało się, że minister zatrudnił w tamtym czasie 22 osoby na stanowiska ekspertów, wszystkich z pominięciem otwartego naboru. Więcej niż połowa zatrudnionych nie spełniała wymogu co najmniej 3-letniego stażu pracy (a w departamencie legislacji, gdzie pra­cuje się nad tworzeniem prawa, dwóch z trzech przyjętych przez Ziobrę w ubiegłym roku ekspertów nie posiadało żadnego stażu pracy). Eksperci ci dostali jednak wysokie pensje, od razu ze sta­łymi premiami w maksymalnej wysokości. W sumie z budżetu ministerstwa na pracę ekspertów przeznaczono ponad 1 mln zł. Mimo tego wsparcia kadrowego wiele opinii prawnych mini­sterstwo zamawia „na mieście”. Podpisano w sumie 20 umów o dzieło na ponad 180 tys. zł na potrzeby samego departamentu legislacyjnego (gdzie zatrudnieni zostali wspomniani eksperci bez stażu).
   Osobną, szczególną pozycją są usługi PR. Mimo że do wydziału komunikacji społecznej i promocji Ministerstwa Sprawiedliwości też zatrudniono 4 ekspertów, umowy na obsługę PR kosztowały, jak ustalił NIK, niemal pół miliona. Ziobro miał dwóch stałych indywidualnych doradców PR, którym płacił po kilkanaście tysię­cy złotych miesięcznie, oczywiście zatrudnionych bez konkursu. Gdy obaj doradcy podjęli pracę w spółkach zależnych z udziałem Skarbu Państwa, zmieniono im umowy i usunięto z nich zapis o obowiązku wykonywania zadań osobiście. Według NIK taka rezygnacja z wymogu bezpośredniości zaprzecza argumentowi ministra o unikatowości ich kwalifikacji i braku konkurencyjnego rynku (a to uzasadnia zatrudnianie bez konkursu).
   Widocznie minister bardzo wierzy w siłę PR, skoro była też trzecia osoba z umową na usługi PR - za 110 tys. zł. I czwarta - za 65 tys. zł za analizy skarg i zapytań (plus służbowe ministerialne mieszkanie na Mokotowie). I jeszcze osobna umowa na „samo­dzielną usługę obejmującą realizację korekty stylistycznej wy­stąpień i prezentacji resortu sprawiedliwości” za 2,7 tys. zł mie­sięcznie. Na pytanie kontrolera, dlaczego nie mógł tego robić ktoś z wydziału komunikacji, minister odparł, że: „wykonywali oni korektę w takim zakresie, w jakim zostało im wyznaczone takie zadanie”. „Rzeczpospolita” dowiedziała się nieoficjalnie, że chodzi o Andrzeja Gelberga, związanego z PiS byłego redak­tora naczelnego tygodnika „Solidarność” (za prezydentury Le­cha Kaczyńskiego w Warszawie prezesa Miejskiego Przedsiębior­stwa Taksówkowego).
   Jeszcze w ubiegłym roku Ministerstwo Sprawiedliwości ujaw­niało dane zleceniobiorców - i wówczas można się było dowie­dzieć, że zlecenia dostawali ludzie z klucza partyjno-towarzyskie- go: kancelaria Macieja Zaborowskiego, byłego asystenta Ziobry, w 2016 r. powołanego także na członka rady nadzorczej PZU; Adam Taracha, za poprzednich rządów PiS członek komisji we­ryfikacyjnej WSI i szef rady nadzorczej Naftobazy; adwokat Stefan Hambura, pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej Anny Walentynowicz i Stefana Melaka.
   Wcześniej ujawniał, teraz idzie w zaparte. Bianka Mikoła­jewska, szefowa zespołu śledczego portalu OKO.press, mówi, że w ciągu roku działalności portalu utrudnianie dostępu do in­formacji pogłębiło się. - Urzędnicy piszą dziś, że informacja nie podlega udostępnieniu, każą wykazać interes prawny, wykazać, czy reprezentujemy redakcję. Za każdym razem wymyślają coś nowego, by na koniec, po iluś miesiącach przepychanek udzie­lić odmowy, powołując się na przykład na ochronę danych osobowych - mówi Mikołajewska. Wówczas pozostaje sąd.

Minister obrony. Stowarzyszenie Sieć Obywatelska Watch­dog Polska, która najaktywniej i od lat walczy o jawność w ży­ciu publicznym, w ostatnich trzech latach wniosła do sądu ok. 500 spraw w związku z odmowami udzielenia informacji pu­blicznej, pomaga jako organizacja społeczna w kilkudziesięciu innych sprawach sądowych.
   POLITYKA zdecydowała się na taką drogę raz. We wrześniu ubiegłego roku nasz dziennikarz Juliusz Ćwieluch wysłał do MON pytania o wcześniejszą działalność zawodową rzeczniczki MON, która zastąpiła Bartłomieja Misiewicza, jej wykształcenie i za­sługi dla obronności (została odznaczona przez Antoniego Ma­cierewicza Złotym Medalem za Zasługi dla Obronności Kraju). Nie otrzymał żadnej odpowiedzi i w grudniu skierował sprawę do sądu. MON przegrał wówczas sprawę o nieudzielenie infor­macji. Sąd ukarał ministerstwo grzywną - 500 zł. Informacje wpły­nęły - po trzech miesiącach od przesłania zapytań, choć prawo przewiduje 14 dni. Pieniądze nie dotarły. Minister złożył kasację, za reprezentację prawną płacąc, rzecz jasna, z budżetu.
   Rejestry umów są informacją publiczną, co znaczy, że mu­szą być udostępniane. Jan Kunert, dziennikarz i właściciel portalu bezkompromisowo.pl, na początku roku wystąpił o ta­kie rejestry do wszystkich urzędów centralnych. MON w ogóle nie odpowiedziało.
   Chroniąc interesy władzy, MON stosuje przeróżne wybiegi: na przykład odmawiając informacji o zarobkach mec. Andrze­ja Lwa Mirskiego, reprezentującego ministerstwo w sprawach o zadośćuczynienia za katastrofę smoleńską, zasłaniał się tajem­nicą adwokacką - choć sami adwokaci twierdzili, że tajemnica nie obejmuje wynagrodzenia. Lew Mirski od lat reprezentuje Macierewicza przed sądami, m.in. w procesach o odszkodowania za raport WSI. Andrzej Lew Mirski (i jego syn zatrudniony w Pol­skiej Grupie Zbrojeniowej) jest dziś blisko z rządem. Za usługi analityczno-doradcze na rzecz MON jego kancelaria zarobiła pra­wie 150 tys. zł za rok. Za udział w postępowaniach dotyczących „szkód osobowych” po katastrofie smoleńskiej - 120 tys. zł.
   Rejestrów umów nie prowadzi też Ministerstwo Finansów ani Ministerstwo Edukacji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, udostępniając dane, zamazuje kwoty! A chodzi o spore pienią­dze, które można dać „swoim”. I tak MON finansuje na przykład Jana Czarnieckiego, architekta z USA, który w 2013 r. wystąpił jako lektor angielskiej ścieżki językowej do filmu ze spotkania z Antonim Macierewiczem dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Za „monitorowanie mediów zagranicznych w obszarze bez­pieczeństwa i obronności Polski” przez dwa miesiące dostał prawie 25 tys. zł, a za trzymiesięczny „monitoring anglojęzycz­nych źródeł medialnych” jeszcze 34 tys. zł. Marcin Gugulski, wieloletni współpracownik Macierewicza, także członek komi­sji weryfikacyjnej WSI, współpracownik zespołu smoleńskiego (2 tys. zł miesięcznie), za „konsultacje, wydawanie opinii w za­kresie bezpieczeństwa państwa” na rzecz MON w niecały rok otrzymał łącznie 102 tys. zł. Historyk Sławomir Cenckiewicz, autor publikacji o Lechu Wałęsie jako Bolku, dziś dyrektor pod­ległego Macierewiczowi Centralnego Archiwum Wojskowego, za umowę za „wydawanie opinii dotyczących reformy archi­wów wojskowych” dostał 21 tys. zł.

Krewni i znajomi. Większości kwot wydawanych na wspar­cie „swoich” nie znajdziemy jednak w Biuletynie Informacji Publicznej czy rejestrach umów. Można je wyśledzić dopiero w sądach gospodarczych, w grubych sprawozdaniach finanso­wych spółek Skarbu Państwa. Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, kierowana obecnie przez Piotra Woyciechowskiego, byłego współpracownika Antoniego Macierewicza z ko­misji weryfikacyjnej WSI, wydała w ubiegłym roku 1,9 mln zł m.in. na takie działania promocyjne, jak: Przystanek Niepod­ległość, obchody Święta Reduty, sponsoring promocji książ­ki Sławomira Cenckiewicza o Lechu Kaczyńskim czy książki „Niezłomni wyklęci”, a także na sfinansowanie wspólnego przedsięwzięcia ze spółką Fratria (wydawca „Sieci Prawdy”) dotyczącego powstania warszawskiego. Nawet Przedsiębior­stwo Wydawnicze „Rzeczpospolita”, malutka spółka Skarbu Państwa z dziesięcioma etatami, żyjąca praktycznie z wynajmu siedziby przy Al. Jerozolimskich w Warszawie - kierowana przez byłego prezesa Fratrii Tomasza Przybka (18 tys. zł pensji) i peł­nomocnika Skarbu Państwa Grzegorza Buczkowskiego, byłego prezesa TUW SKOK i TU SKOK Życie SA (5 tys. zł pensji) - prze­kazała w ubiegłym roku 10 tys. zł Fundacji Niezależne Media (wydawca „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”).
   Spółki Skarbu Państwa, już gruntownie obsadzone przez swoich ludzi, przyjęły podobną strategię jak rząd: programo­wo nie informują. Przekonała się o tym m.in. lubelska Fundacja Wolności, która wystąpiła o ujawnienie pensji członków zarzą­dów spółek Skarbu Państwa z regionu. Część z nich to działacze partyjni i ludzie związani z władzą. PGE Dystrybucja, w któ­rej zarządzie znaleźli się m.in. działacze PiS - były prezydent Lublina Andrzej Pruszkowski i Jan Frania - odmawiając infor­macji, stwierdziła, że nie jest spółką Skarbu Państwa, tylko spółką-córką PGE (która jest spółką Skarbu Państwa), więc prawo o jawności jej nie obowiązuje. Fundacja poszła do sądu, a wyroki dwóch instancji były jednakowe: należy ujawnić wnioskowane dane. PGE Dystrybucja wniosła jednak kasację, co przeciągnie sprawę. - Nie rozumiem, w czym problem. Być może członkowie zarządu wstydzą się tego, ile zarabiają? - mówi Krzysztof Jaku­bowski, prezes Fundacji Wolności. I Pruszkowski, i Frania zarobili przez 9 miesięcy po 360 tys. zł, co wynika z ich oświadczeń majątkowych jako radnych.

Naszym kosztem. Wiosną tego roku posłowie PO złożyli do Sejmu projekt ustawy o jawności zarobków władz spółek Skarbu Państwa. Rząd Beaty Szydło oświadczył, że tego pro­jektu nie poprze, bo narusza on prawo do prywatności. Można by dodać, że wywołuje też społeczne emocje: wiele dni trwała burza medialna po informacji o wysokości zarobków działaczki PiS Małgorzaty Sadurskiej, która z Kancelarii Prezydenta tra­fiła do zarządu PZU na stanowisko wiceprezesa. Pytany o wy­sokość jej wynagrodzenia (mówiono o 90 tys. zł miesięcznie) rzecznik PZU odmówił odpowiedzi. Nie przypadkiem też Polska Grupa Zbrojeniowa, spółka podległa MON, wykręcała się od podania wysokości zarobków Bartłomieja Misiewicza, zasłaniając się tajemnicą przedsiębiorstwa - choć orzeczenia sądowe mówią wyraźnie, że przez taką tajemnicę rozumie się „informacje techniczne, technologiczne, organizacyjne lub inne informacje posiadające wartość gospodarczą, co do któ­rych przedsiębiorca podjął niezbędne działania w celu zacho­wania ich poufności”. Co istotne, zdaniem Sądu Najwyższego te trzy przesłanki muszą zostać spełnione łącznie. Mnogość prawników w środowisku władzy nie przekłada się na skłon­ność do respektowania prawa.
   Sama partia PiS nie świeci przykładem. Już od czterech lat walczy w sądzie o to, by nie ujawnić, ile zapłacono za umowę z mecenasem Rafałem Rogalskim, pełnomocnikiem w śledz­twie smoleńskim. W 2013 r. „Newsweek” podał, że chodzi o 250 tys. zł. Umowa opłacana była z pieniędzy partii - a więc pieniędzy publicznych. Po dwóch przegranych w sądzie par­tia finansuje kasację w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Ostatnio PiS odmówiło nawet ujawnienia treści i wartości umowy, jaką zawarło na „przygotowanie koncepcji ankiety konstytucyjnej”. Nie można było nawet dowiedzieć się, jakie pytania zawierała ankieta, ilu osobom została wysłana, czy odpowiedzi były opłacane, ile przyszło odpowiedzi i co z nich wynika. No i jaki był koszt całego przedsięwzięcia. Zdaniem Bianki Mikołajewskiej, PiS najbardziej boi się właśnie pytań dotyczących kosztów funkcjonowania władzy, tym bardziej że szedł po władzę pod hasłem ukrócenia bizancjum. Beata Szydło obiecywała skromne rządy. Jest za to, na przykład, 136 tys. zł nagród wypłaconych w 2017 r. samym tylko człon­kom gabinetów politycznych ministerstw. Gabinetów, które PiS obiecywało zlikwidować.
   Niepokojąco brzmią tymczasem ostatnie zapowiedzi o tym, że minister koordynator ds. służb specjalnych Mariusz Kamiń­ski we wrześniu przedstawi „projekt ustawy o jawności życia publicznego”. Wiadomo tylko to, co powiedział sam Kamiński: że będzie dotyczył oświadczeń majątkowych funkcjonariuszy publicznych i że w jednej ustawie mają znaleźć się wszystkie przepisy antykorupcyjne dotyczące różnych służb, dotąd roz­rzucone po wielu ustawach.
Organizacje walczące o jawność w życiu publicznym dodają, że przecież istnieje już ustawa o dostępie do informacji publicz­nej. Wystarczy ją stosować.
Violetta Krasnowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz