niedziela, 1 października 2017

Co robić,Zjeść Cessnę,Centrum Manipulacji Społeczeństwem i Społeczeństwo w likwidacji



Co robić?

Największym atutem PiS jest dziś dokładnie to samo, co było atutem SLD czy PO po dwóch la­tach rządów tych partii - przekonanie żywio­ne przez miliony ludzi, że rządzący to zwycięzcy skazani na kolejne zwycięstwa.
   Coraz żywsza jest debata na temat tego, dlaczego PiS-owi wciąż rośnie. Odpowiedzi jest cała litania: bo 500+, bo uchodź­cy, bo władza się troszczy, bo walczy z nielubianymi elitami.
   Wszystko zgoda, ale nie ma w tej litanii tego, co wydaje mi się ważniejsze - fascynacji siłą, a nawet bezwzględnością władzy. Kaczyński może być śmieszny, ale jednocześnie bu­dzi strach. Czują to i jego zwolennicy, i przeciwnicy. Kaczyń­ski prze naprzód i wygrywa. A zwycięzcy mają zawsze swoisty urok - zniewalający wielu, szczególnie oportunistów; ludzie wolą się utożsamiać z tymi, którzy wygrywają, a nie z tymi, którzy na czołach mają wypisane słowo „klęska”. Klęska od­pycha, źle pachnie, nie da się jej lubić. I dlatego przywódców dzisiejszej opozycji nie lubią ani zwolennicy władzy, ani jej bardzo liczni przeciwnicy.
   Jedźmy dalej, żeby pogrążyć się już do końca. Sytuacja bę­dzie dla władzy coraz lepsza, a dla opozycji coraz trudniej­sza. Gospodarcza koniunktura na świecie sprawia, że nawet nieodpowiedzialna polityka PiS przyniesie zatrute owo­ce dopiero za lata; pieniędzy na prezenty dla wyborców na pewno starczy. PKB będzie rósł, a karty opozycji będą jesz­cze słabsze. Prokuratura będzie jeszcze bardziej agresywna, szykany jeszcze bardziej jawne, sądy zostaną podporząd­kowane całkowicie albo częściowo, sędziowie zaś będą per­manentnie zastraszani. Wolne media zostaną przynajmniej częściowo podporządkowane PiS, a wiele z nich sam strach przed przejęciem skłoni do „obiektywizacji” - czyli zrów­nywania prawdy z kłamstwem i do uważnego wsłuchiwania się w racje i pomruki władzy. Po drodze kilku ludzi zostanie zniszczonych i oplutych, co zniechęci do zabierania głosu wielu innych.
   Skoro wiemy, że będzie źle albo nawet bardzo źle, to warto się zastanowić, co zrobić, aby nie było jeszcze gorzej. Rozwa­żania trzeba zacząć od refleksji nad pamiętnym brukselskim 27:1. Był to bowiem w ostatnich dwóch latach jedyny moment, w którym poparcie dla władzy wyraźnie spadło, a dla opozy­cji wyraźnie wzrosło, doprowadzając między nimi do remisu.
   Czy był to efekt upokarzającej klęski PiS? Pokazu nie­poradności tej władzy? Poczucia, że naprawdę lądujemy w Europie na marginesie? A może chwilowego wrażenia, że liderem opozycji jest Donald Tusk, więc akurat człowiek, przy którym Kaczyński na zwycięzcę absolutnie nie wygląda?
   Pewnie wszystkiego po trochu.
   Wnioski? Atutem opozycji musi być przede wszystkim Europa i wszystko, co się z nią wiąże - od dopłat po stan­dardy państwa prawa i prawa kobiet. Polska albo w Euro­pie, albo na Wschodzie. Albo z sojusznikami, albo samotna. Z Merkel (tak, dokładnie, z Merkel) albo z Łukaszenką.
   Opozycja nie będzie miała żadnych szans, dopóki ludzie nie zobaczą w niej siły, jaką dziś emanuje PiS. Jeśli nie usły­szą po jej stronie języka aspiracji i inspiracji, a nie aparatczykowskiego ględzenia o strukturach i spotkaniach w terenie. Jeśli nie dostrzegą siły i determinacji, a nie mar­nej kalkulacji. Platforma Obywatelska może być największą partią opozycyjną, ale działając tak jak dotąd - wyłącznie opozycyjną. Czas, by PO zrozumiała, że pod jej sztandarem, z jej logo, władzy w Polsce nie odzyska - ot tak, po prostu. Tu nie wystarczy nawet zjednoczona opozycja. Potrzebna jest nowa jak najszersza formuła. Co oznacza na przykład, że swoje udziały w obozie demokratycznym musi mieć (je­śli będzie tego chciał) Donald Tusk. A Grzegorz Schetyna - nie chcąc być grabarzem opozycji i samego siebie - to zaakceptuje.
   Program? Dziś stawką jest ocalenie demokracji, miejsca Polski w Europie, a więc i przyszłości, nawet niepodległo­ści. Potrzebny jest zatem front ocalenia narodowego. Celem opozycji musi być pokonanie władzy, a program musi być programem minimum - praca nad każdym innym doprowa­dzi do wojny wewnętrznej, zanim rozpocznie się ta prawdzi­wa. Można oczywiście wcześniej pokłócić się o tysiąc rzeczy całkiem ważnych, ale doskonale nieistotnych w sytuacji, gdy wysoce prawdopodobna jest kontynuacja niszczenia Polski, jej pozycji i perspektyw.
   Absolutna mobilizacja jest niezbędna, a i ona nie da gwarancji wygranej. Da jednak pewność, że opozycja nie skończy tak jak na Węgrzech - z kilkunastopunktowym po­parciem i pełną jasnością, że straciliśmy nie kilka lat, lecz przynajmniej dekadę.

Zjeść Cessnę

Biedne to Prawo i Sprawiedliwość. Ich największy wróg Angela Merkel po raz czwarty została kanclerzem Niemiec. A przecież panowie Brudziński, Błaszczak i Mularczyk byli przeciwko. Go­rycz tego wyboru osładza trochę pisowskim mędrcom wejście do Bundestagu antyimigranckiej AfD. Dostali się tam - po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej - głównie dzięki głosom patriotów z NRD. Znów zapachniało reparacjami, tym razem od Polski, zwłaszcza że jeden z działaczy tej skrajnie prawicowej partii oskarża nas o wywołanie wojny w 1939 r. Hasła wyborcze Alternatywy dla Niemiec są jakby żywcem zerżnięte z naszej wyspy wolności i tolerancji – zadbać o bezpieczeństwo niemieckich rodzin i dzieci, któremu zagrażają „obcy”, skończyć z polityczną poprawnością, zabronić małżeństw homoseksual­nych i gender. Wystarczy? Komu mało, niech czyta Jacka Karnowskiego: „Dobry, kilkunastoprocentowy wynik AfD oznacza - być może - początek prawdziwej demokracji u naszych zachodnich sąsiadów”.
   A w naszym kurniku aż się kurzy. Szykuje się piękna masakra 65-letnich sędziów zarządzona przez 68-latka, z błogosławieństwem 72-letniego biz­nesmena Tadeusza Rydzyka. Zaś 7 października - święto. Milion Polaków stanie wzdłuż wszystkich granic Rzeczpospolitej i odmówi różaniec. Datę wybrano nieprzypadkowo. Tego dnia w 1571 r. chrześcijańska flota w bitwie pod Lepanto pokonała flotę turecką... Przepraszam, organizatorzy - Fun­dacja Solo Dios Basta - wolą ją nazywać flotą muzułmańską. To zwycięstwo, podkreślają, uratowało Europę przed islamizacją. No i jesteśmy w domu. Czeka nas kolejne wielkie przedsięwzięcie, które ma pobudzić wiernych do chrześcijańskiej nienawiści. Szczelny kordon z łańcuchem różańców na granicy ostrzeże uchodźców, że nie tędy droga. Niech idą do słabiutkiej duchowo Europy. My jesteśmy silni naszą wiarą, a gdy zatopimy się w mo­dlitwie, uratujemy nie tylko Polskę i Europę, ale też cały świat.

To nie są moje prywatne marzenia. To potwierdza sama premier Beata Szydło. Komu jak komu, ale jej chyba zawsze można wierzyć, szczególnie że odpowiadała na pytania w Radiu Maryja w towarzystwie Beaty Kempy. Założyciel radiostacji: - Czy my damy radę? Bardzo mnie niepokoją protesty na ulicach, są jak piąta kolumna. Kempa: - Rząd nie ustąpi naciskom, bo ma misję. To jest walka dobra ze złem.
   Gdy już ustalono, że dobro zwycięży dzięki boskiemu wsparciu, duchowy przywódca naród u (jak mówi Jan Szyszko) wyraził troskę o „niepolskie me­dia”: - Czy uda się je zlikwidować w ciągu dwóch lat? - Oczywiście, projekt ustawy jest już gotowy- powiedziała premier Szydło i na palcach pokazała, jakie będą wyniki głosowania w Sejmie. Przypomnę tylko, że za dwa lata będą wybory parlamentarne. A ja już dziś niecierpliwie przebieram nóż­kami, by w roli prezesa TVN i Polsatu zobaczyć Jacka Kurskiego.
   Pewien Francuz z Grenoble zjadł samolot. Dwa lata mu to zajęło. Przy­znał, że największy kłopot miał z tablicą rozdzielczą i zegarami. Ale zjadł. Całą Cessnę-150 pociętą na drobne kawałeczki przepuścił przez swój prze­wód pokarmowy. Śrubka po śrubce, rurka po rurce. Jak się okazało, facet cierpiał na bardzo rzadką chorobę - nałogowe jedzenie metalu. Mam wra­żenie, że w Polsce od dwóch lat rządzą entuzjaści tej diety. Na siłę karmią nas złomem - wpychają go ludziom do ust, do nosa, do uszu. W menu mają łańcuchy oszczerstw, druciane siatki krępujące usta i gwoździe nie do prze­łknięcia, na deser zaś serwuj ą zardzewiałe żelazne argumenty. Tylko że my nie jesteśmy chorzy. A z pewnością nie wszyscy.
Stanisław Tym

Centrum Manipulacji Społeczeństwem

PiS metodycznie i konsekwentnie lepi nowego obywatela. Ma temu służyć nowa szkoła podstawowa, media publiczne, a także organiza­cje obywatelskie.
    „To wy jesteście prawdziwym polskim społeczeństwem obywatelskim. To dzięki wam Polska się zmienia i polski rząd stabilnie i odpowiedzialnie prowadzi rozwój kraju”- tymi słowy 18 grudnia zeszłego roku przemawiał do demonstrujących poparcie dla władzy PiS Klubów Gazety Polskiej wicepremier Piotr Gliński, pomysłodawca ustawy o Instytucie Wolności, Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Ustawy, dzięki której PiS pokieruje społeczeństwem obywatelskim w Polsce. Rolą Narodowego Centrum ma być bowiem sterowanie strumieniem publicznych dotacji na cele uznane przez kierownictwo partii i rządu za słuszne.
   Projekt powstał w czeluściach rządowych. Konsultacje polegały na tym, że przed ujawnieniem projektu urzędnicy rządowi jeździli po Polsce i promowali ideę powstania Centrum wśród lokalnych organizacji pozarządowych. Pomysł propagandowy taki sam jak w przypadku „reformy” prokuratury i sądownictwa: poszczuć „doły” (tu: organizacje lokalne) na „elity” (tu: „egoistyczne wielkie organizacje z Warszawy”). Urzędnicy przekonywali organizacje lokalne, że teraz cały strumień dotacji popłynie do nich.
A jednocześnie na spotkaniach ze „swoimi” zapewniano (minister w Kancelarii Premiera Wojciech Kolarski), że pieniądze popłyną do Ruchu Kontroli Wyborów, Klubów Gazety Polskiej, Rodziny Radia Maryja, Solidarnych 2010.
   Ustawę zaopatrzono, już w trakcie prac w Sejmie, w preambułę „Państwo polskie wspiera wolnościowe i chrześcijańskie ideały obywateli i społeczności lokalnych, obejmujące tradycję polskiej inteligencji, tradycje niepodległościową, narodową, religijną, socjalistyczną oraz tradycję ruchu ludowego, dostrzegając w nich kontynuację wielowiekowych tradycji Rzeczypospolitej Polskiej”. Na pewno nie zmieszczą się tu projekty równościowe dotyczące kobiet, mniejszości seksualnych czy np. pomocy uchodźcom niebędącym chrześcijanami.

Wszystkie pieniądze - także te unijne - będą dzielone centralnie. Przez cia­ła w pełni zależne od rządu. Udział w nich przedstawicieli społeczeństwa obywatel­skiego będzie formalny. Pieniądze mają być - jak dziś - rozdawane w konkursach, ale konkursy nie będą już transparentne. A o ich wyniku zdecyduje partia. Gdy dziś ministrowie PiS nagminnie łamią procedury konkursowe - można im to publicznie wy­kazać. Odkąd będzie to robiło Centrum - tej niewygody władza mieć nie będzie. A nie­właściwy projekt zawsze może być odrzu­cony jako „sprzeczny z preambułą ustawy”. Czyli za mało chrześcijański, patriotyczny i tradycyjny. A gdyby tego było za mało, dyrektor Narodowego Centrum ma jeszcze co roku budżet do rozdania „po uważaniu” dowolnie wybranym organizacjom.
   Centrum ostrzy zęby także na Fundusze Norweskie, ale na razie Ambasada Norwegii daje odpór. Po akcji „Sprawiedliwe sądy” możemy się więc spodziewać kolejnej „akcji promocyjnej” w wykonaniu Polskiej Fundacji Narodowej: kampanii przeciw norweskiemu rządowi. Na razie, chałupniczo, robi ją Instytut Ordo luris, przekonując Polaków, że opresyjny rząd Norwegii zabiera Norwegom dzieci.

W tej chwili Senat głosuje nad tą ustawą. Oczywiście „bez poprawek”. Organizacje pozarządowe będą zapewne apelowały do prezydenta, żeby tę ustawę zawetował jako sprzeczną z zasadami demokracji. I preambułą konstytucji, która obejmuje „wszystkich obywateli RP”, a więc pluralizm i różnorodność uznaje za wartości konstytucyjne. Pieniądze publiczne zaś to pieniądze wszystkich podatników. Więc cele, którymi będą wspierane, powinny być tak pluralistyczne, jak społeczeństwo.
   Zobaczymy, czy tym razem prezydent wybije się na niepodległość. Oczekiwanie, by publiczne pieniądze były rozdawane w sposób transparentny i z udziałem samego społeczeństwa, nie jest szczególnie wygórowane. No i nie jest wbrew programowi wyborczemu PiS. Temu deklarowanemu publicznie, oczywiście.
Ewa siedlecka

Społeczeństwo w likwidacji

Dwa najważniejsze wydarzenia sezonu polityczne­go - ogłoszenie wyników wyborów w Niemczech i ogłoszenie ustaw sądowych prezydenta Andrzeja Dudy - przyniosły podobne rozstrzygnięcia: jest mniej więcej tak, jak wszyscy się spodziewali, a najważniejsza i najciekawsza gra dopiero się zaczyna. Jednak cokolwiek się stanie, dla rządzącej w Polsce formacji zmienia się kontekst zarówno zagranicznej, jak i wewnętrznej polityki. Dziś bardziej gorący wydaje się front wewnętrzny. Na dramatyczne pytanie postawione w prasowym wywiadzie przez prezesa Kaczyń­skiego „Czy prezydent jest z nami?”, jednoznaczna odpowiedź nie padła. Mimo że propozycje Andrzeja Dudy zamykają się w formule „Ziobro plus”, czyli są bardziej cywilizowaną (niż zaproponowana wcześniej przez ministra sprawiedliwości) for­mułą naruszenia trójpodziału władzy, PiS zachował wobec pre­zydenta chłodny dystans. Nie padła deklaracja wojny na górze ani też pokoju na ziemi. Także opozycja, która mniej lub bardziej jawnie liczyła na „bunt Dudy”, może się czuć skonfundowana. Prezydent usytuował się gdzieś pomiędzy frontami, ale jednak zdecydowanie bliżej okopów PiS.

Andrzej Duda, ogłaszając swoje propozycje, wyraźnie pozował na ponadpartyjnego arbitra, kierującego refor­mę sądownictwa do „zwykłych ludzi, często krzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości”. Ale już samo użycie formuły „krzywdzie sądowej” - jakby żywcem zaczerpnięte ze słynnej kampanii na billboardach - odsłania pisowską naturę projek­tów. Tak czy owak, władza sądownicza nie jest bowiem godna samodzielności i niezależności, z jakichś (sobie znanych) powo­dów krzywdzi ludzi, powinna więc podlegać surowej kontroli sprawowanej przez polityków. Z tym że najbardziej przez prezydenta, który - co Andrzej Duda uznał za oczywiste - po­wołuje sędziów, choć konstytucja jako żywo takiej władzy mu nie daje, ograniczając tu kompetencje głowy państwa do czyn­ności formalnych. Zapowiadana, przez jednych z obawą, przez innych z nadzieją, „wielka wojna na górze PiS” zmierza więc do traktatu pokojowego; dlatego ciekawszy niż, w sumie prze­widywalny, wynik tego trwającego kilka tygodni sporu w rodzi­nie jest jego przebieg.

Nie dowiemy się, czy i w jakim stopniu „sprawa profesora Królikowskiego” wpłynęła na ostateczny kształt ogłoszonych przez prezydenta ustaw sądowych. Być może w żaden, bo nawet opozycyjni „Dudaoptymiści” nie mieli już ostatnio nadziei, że oczekiwane z takim napięciem ustawy będą się istotnie różnić od pierwotnych propozycji PiS. Niemniej otwarty atak mediów rządowych na kluczowego w tej sprawie doradcę prezydenta i to tuż przed godziną zero, nie sposób uznać za przypadkowy. Wszyscy ludzie prezydenta mogli i powinni byli odczytać przesłanie, żeby już raczej nie buntowali Andrzeja Dudy, nie zaburzali jego lojalności wobec drużyny. Przy okazji zobaczyliśmy kolejne praktyczne zastosowanie metody dyfamacji (słowo spopularyzowane przez prezesa), tym razem w odniesieniu do drugiego, obok sędziów, najważniejszego środowiska prawniczego - adwokatury. Widać, że jeśli będzie taka polityczna potrzeba, każdy adwokat może być publicznie oskarżony o udzielanie pomocy przestępcom (zresztą zgodnie z prawdą). Tak jak ze słynnej akcji billboardowej dowiedzieliśmy się, że sędziowie okazali szczególne względy pedofilowi, że wypuścili za kaucją oszusta, jeden z nich jechał po pijanemu, a drugi ukradł spodnie. Nieważne, że bodaj w żadnej ze spraw „nie było tak, jak napisali, że było”; każde środowisko i grupa zawodowa uznane przez władzę za nieprzyjazne mogą być następne w kolejce do dyfamacji.

Ta władza we wszystkim, co robi, ma jakąś trudną do zrozumie­nia nadwyżkę arogancji i agresji. Jakby samo sprawowanie rządów, możliwość kształtowania rzeczywistości, nakładania obowiązków czy wydawania poleceń nie wystarczały, jakby trze­ba było jeszcze kopnąć każdego, kto jest w zasięgu buta. Przecież bardzo głębokie, zgoła rewolucyjne, zmiany zaproponowane w nauce i szkolnictwie wyższym przez wicepremiera Jarosława Gowina zostały dość dobrze przyjęte przez środowiska akademickie, bo były z nimi jakoś konsultowane, bo nie potrakto­wano profesury jak zwykłych „ubeckich złogów”. Znaczna część obecnych pretensji kierownictwa PiS wobec samowoli Gowina ewidentnie polega na tym, że złamał on podstawową zasadę „dobrej zmiany”: o nic nie pytać, nikogo nie słuchać, oponentów poniewierać, robić swoje i niech lewactwo kwiczy.
   Ani przed wyborami, ani po nich nikt rozsądny (łącznie z nagranymi u Sowy politykami PO) nie twierdził, że polskie państwo jest perfekcyjnie zorganizowane, sprawne, przyjazne. Liczne środowiska (dziś traktowane en bloc jako wrogie elity) miały poczucie, że dotychczasowy model rozwoju się wyczerpuje, przygotowywano różne, czasem bardzo ambitne, projekty zmian. (W sądownictwie firmował je duet Gowin-Królikowski). Gdyby nie irracjonalne lęki, jakieś przykrywane agresją kompleksy pisowskiej ekipy, potrzeba godnościowego odwetu na poprzednikach, to wszystko nie musiałoby pójść na marne.

Przykład z tego tygodnia: od 1 października wracamy do po­przedniego, niższego wieku emerytalnego. Ekipa PO, w rzadkim poczuciu odpowiedzialności wykraczają­cym poza horyzont wyborczy, zdecydowała się tę niepopularną zmianę przeprowadzić. Zgoda, popełniła błędy komunika­cyjne i konstrukcyjne - można było np. nie stawiać sztywnej granicy wieku, a uzależnić emerytury bardziej od stażu pracy, a przede wszystkim przekonywać, negocjować, uzgadniać. Ale to, co zrobił PiS, jako jedyny rząd w Europie obniżając formal­nie wiek przejścia na emeryturę, to skrajny cynizm i głupota, za którą pozornym beneficjentom tej zmiany przyjdzie jesz­cze zapłacić.
   PiS stosuje na dłuższą metę samobójczą pedagogikę społeczną, promując obywatelską beztroskę, obojętność wobec spraw publicznych, nieufność wobec niezależnych od władzy instytucji (sądów, samorządów, mediów) oraz jakichkolwiek autorytetów (elit), poza tymi wskazanymi przez partię. Promuje się irracjonalną wiarę, że w razie czego państwo wszystko da i załatwi.

Ideologia PiS likwiduje społeczeństwo, wprowadzając w to miejsce symboliczny naród, państwo jako jego najwyższą formę istnienia i partię jako zarząd etnicznej wspólnoty. W tej konstrukcji nie ma miejsca na konsultacje, niezależne eksper­tyzy, ucieranie racji, publiczne wysłuchania, kompromisy. Żal, bo bezsensownie tracimy czas, doświadczenie dwóch dekad, dobrą wolę i wiedzę wielu ludzi. Nie będzie z tego żadnej do­brej zmiany.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz