czwartek, 19 października 2017

Cienki cień PRL



Powidoki PRL wróciły w wojnie na teczki, toczonej przez otoczenie prezydenta Dudy z ministrem Macierewiczem. Szkoda, że fundamentalny kiedyś spór o stosunek do przeszłości doczekał się tak marnego aneksu.

Jak długo PRL może siedzieć w człowieku? To zależy od tego, czy delikwent się nawrócił na „dobrą zmianę”. Przed laty prawicowi ideolodzy nie bez racji wskazywa­li, że Szaweł mógł stać się Pawłem dopiero w wyniku aktu wyznania win i głębokiej skruchy. Teraz wystarczy wypełnienie deklaracji członkowskiej PiS i ślepa lojal­ność wobec Kaczyńskiego. A kto nadal tkwi po dru­giej stronie politycznej barykady, tego przedawnienie z zasady nie obejmuje.
   W ostatnich tygodniach ów obraz nieco się jednak zmienił. Bo teraz nawet „swój” komuch nie zawsze może czuć się bez­piecznie. Może się przecież okazać, że ma niewłaściwego pa­trona. W takim razie należy zakładać, że zapomniana teczuszka z pożółkłymi kwitami rychło opuści bezpieczną przestrzeń archi­wum. Najbardziej narażeni są rzecz jasna ci, których patron ma na pieńku z Antonim Macierewiczem. W obecnych realiach zna­czy to tyle, że powinni się pilnować podwładni prezydenta Dudy.
    „W odróżnieniu od moich adwersarzy, nigdy nie używałem teczek do walki politycznej rozumianej jako personalna walka o władzę” - przekonywał Macierewicz Piotra Semkę w książce „Recydywa?”. Nie przywiązujmy się jednak zanadto do tych słów.

Wojna na kwity
Najlepszymi fachowcami od znajdowania kwitów dysponuje „Gazeta Polska”. To ona zaczęła kampanię atakiem na emery­towanego generała Czesława Juźwika z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, którego zresztą prezydent Duda jedynie przejął w spadku po poprzedniku. Czytelnik „Gapola” miał jednak prawo wpaść w radosny dygot przy lekturze artykułu „Dyrektor z BBN służył ludziom Moskwy”.
   Życiorys delikwenta bowiem jak spod resortowej igły. Ojciec i brat służyli w bezpiece, on sam jako młody żołnierz aplikował do Wojskowej Służby Wewnętrznej. Wykonywał mroczne zadania, o których nic nie wiadomo. I awansował, kolekcjonując laurki za właściwą postawę ideowo-polityczną. Życiorys człowieka w zasadzie kończy się w 1989 r.; był wtedy nieco po trzydziestce. Kolejne trzy dekady służby widać niewiele już mogły wnieść, więc redakcja uznała, że nie ma sensu się nad nimi rozwodzić.
   Tym sposobem Juźwik został skutecznie odstrzelony. Pałac nie miał argumentów, aby go bronić. Zbagatelizowano znaczenie generała i tłumaczono, że prezydent nie ma instrumentów do we­ryfikowania przeszłości podwładnych w mundurach. I że to MON powinno poinformować, co siedzi w papierach. Macierewicz odparł na to, że ministerstwo już dawno sygnalizowało o proble­mach kadrowych w BBN, ale szef Biura Paweł Soloch z nieznanych - i w domyśle: nieprzypadkowych - względów nie chciał słuchać.
   Chwilę później „Gazeta Polska” wyprowadziła następny cios. Bohaterami materiału „Kolejni komuniści u Pawła Solocha” byli tym razem płk Mirosław Wiklik (u schyłku PRL oficer polityczny), Waldemar Kozicki (należał do partii i jeszcze w 1989 r. wnioskował o studia wojskowe w ZSRR) i Maciej Czulicki (w PZPR pochwalono go za „duże umiejętności agitatorskie”).
   Soloch zbeształ pismo za produkcję „telenoweli według scena­riuszy nasuwających skojarzenia z wojną hybrydową w rosyjskim stylu”. Szef BBN przy okazji odwinął się, że generałowie z „tego typu powiązaniami” pojawiają się także w innych miejscach, choć­by w MON.
   Chodziło o gen. Bogusława Samola, którego Macierewicz powo­łał na stanowisko konsultanta Strategicznego Przeglądu Obron­nego. BBN już wcześniej informowało, że to trefna postać, skoro kończyła akademię wojsk pancernych w Moskwie. Po ataku „Ga­zety Polskiej” na BBN nastąpił jednak ostrzejszy kontratak, w wy­niku którego wysypało się kilka szkieletów z Macierewiczowskiej szafy. Onet poinformował, że dowódca Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód w Elblągu gen. Krzysztof Motacki był w 1989 r. na kursie rozpoznania wojskowego w Moskwie, organizowanym ponoć przez GRU. Resort niezbyt szczęśliwie bronił się potem, tłumacząc, że przed nominacją poddano Motackiego badaniu wariografem. Później „Fakt” dołożył swoje trzy grosze, podając, że Macierewicz toleruje w licznych ataszatach wojskowych (w Ate­nach, Budapeszcie, Tbilisi, Ammanie, Erywaniu, Belgradzie) ofi­cerów z przeszłością w WSI.
   Akurat ministrowi obrony i dawnemu likwidatorowi WSI taka niefrasobliwość nie powinna się przydarzyć. Tłumaczył przecież nie tak dawno redaktorowi Semce: „Często mówi się, że trzeba to­lerować jakiegoś funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa czy WSI, będącego wysokim dygnitarzem służb specjalnych już w niepodle­głej Polsce, bo on ma dobre kontakty z Amerykanami. (...) W związ­ku z tym twierdzi się, że należy go akceptować, mianować szefem takiej to a takiej służby itp. Nie zgadzam się z tym, bo to samousprawiedliwianie własnej bezradności.”.

Peerelowskie złogi
Faktycznie waga tych zarzutów jest mocno zróżnicowana. Studia na moskiewskich akademiach wojskowych nie są kompromitują­ce. Kierowano tam najzdolniejszych. Szkoły, w której mogliby się profesjonalnie rozwinąć, u nas nie było. I nadal nie ma, tyle że te­raz wysyła się ich do Waszyngtonu. Inaczej wyglądają sprawy, gdy chodzi o kursy GRU - tam już trafiały osoby najwyższego zaufania.
   Prawicowemu odbiorcy, świetnie wytrenowanemu w przyswa­janiu insynuacji z Moskwą w tle, oczywiście nie robi to specjalnej różnicy. Nie obiektywne racje są tu istotne, lecz utrwalane latami wewnętrzne kody i subiektywne kryteria. Zupełnie inaczej to wy­glądało w pierwszych latach transformacji. Jarosław Kaczyński twierdził w rozmowie z Teresą Torańską, że polskiemu społeczeń­stwu „trzeba coś dać, bo ma poczucie ogromnego dyskomfortu ekonomicznego i moralnego”. Odpowiedzią na pierwszą bolączkę miała być - wedle ówczesnych planów Kaczyńskiego - powszech­na prywatyzacja na wzór czeskiej kuponovki. I co z dzisiejszej perspektywy może się okazać zaskakujące, tę sprawę traktował priorytetowo. W roli remedium na dyskomfort moralny widział z kolei lustrację i dekomunizację. Do których stosunek miał zde­cydowanie instrumentalny.
   Inaczej niż Jan Olszewski, który stawiał patetyczne pytanie: „Czyja będzie Polska?” (w domyśle: oby nie agentów), Kaczyński wcale nie ukrywał, że nie jest wielkim admiratorem otwierania teczek. Podobnie zresztą było z dekomunizacją. Wpisanie tego hasła do deklaracji programowej PC zaproponować na zjeździe miał pewien lokalny działacz z Rzeszowa, a prezes - jak potem tłumaczył - „nie mógł powiedzieć »nie«, bo miałby cały kongres przeciw sobie”.
   Za pierwszych rządów PiS (2005-07) diagnoza z początku lat 90. została rozwinięta i opancerzona, aby uwiarygodnić rysujący się nowy podział. Wojna z Platformą i elitami III RP wymagała połą­czenia obu wątków - ekonomicznego i moralnego. Liberałowie odpowiedzialni za ekonomiczną pauperyzację społeczeństwa zostali teraz zrównani i utożsamieni z moralnie wciąż nierozli­czonymi postkomunistami. Najpełniej wyraziła ten zabieg słynna mowa o tym, że oni stoją tam, gdzie stało ZOMO. Po katastrofie smoleńskiej doszedł jeszcze zarzut rzekomej współpracy z Rosją. Ulubionym sportem „GP” było drążenie powiązań „Komoruskiego” z WSI.
   Dziś jednak to nie Moskwa, ale Bruksela i Berlin są negatywnymi punktami odniesienia. Opozycję nieustannie oskarża się o „do­noszenie na Polskę” w zachodnich stolicach. Podważając reguły liberalnej demokracji, PiS, chcąc nie chcąc, przyswaja za to ele­menty putinowskiej „suwerennej demokracji”. Przy okazji rzą­dzący rehabilitują niektóre instytucjonalne rozwiązania z PRL, zwłaszcza w szkolnictwie. Co mocno komplikuje moralną ocenę tamtych czasów.
   Stare postulaty oczyszczania państwa z „peerelowskich złogów” dziś co najwyżej służą więc jako uzasadnienie czystek kadrowych - w dyplomacji, aparacie skarbowym, służbach specjalnych, woj­sku. Nieprzypadkowo Jarosław Gowin próbuje uwiarygadniać swoją reformę szkolnictwa wyższego atrakcyjną dla twardego PiS propozycją lustracji kadr akademickich. Wątpliwe jednak, czy to wystarczy.
   Odbywa się co prawda symboliczna dekomunizacja pomników i patronów ulic. Ale już skrajnie niesprawiedliwa ustawa radykal­nie tnąca emerytalne uposażenia osób, które otarły się o pracę w dawnym MSW - jak można mniemać - uchwalona została głównie po to, aby szachować opozycję. Od tej pory „Wiadomo­ści” TVP niemal każdy protest społeczny przeciwko rządom PiS kojarzą bowiem z rzekomą obroną esbeków. To już tylko grubo szyta propaganda. Ale czy działa? I na kogo?
   Trudno to jednoznacznie określić, gdyż ośrodki sondażowe rzad­ko pytają o PRL, najwyraźniej uznając temat za zamknięty. W bada­niu CBOS z 2009 r. (jak do tej pory ostatnim w tej kategorii) 44 proc. Polaków oceniło Polskę Ludową pozytywnie, a 43 proc. - nega­tywnie. Ponad trzy czwarte uznało, że czas zakończyć rozliczenia.
   Swoje uczynił zapewne czas i wejście w dorosłość pokolenia, dla którego PRL to archeologia. Lecz trudno byłoby też przece­nić wpływ lustracji realnej, która osiągnęła apogeum w połowie pierwszej dekady XXI w. Umieszczona w internecie lista Wildsteina (będąca po prostu imiennym wypisem katalogów IPN) z początku generowała ogromny ruch. Polacy z wypiekami na twarzy wyszu­kiwali członków rodzin, sąsiadów i znajomych, osobistości życia publicznego, samych siebie.
   Poparcie dla wielkiej lustracji powróciło wtedy do wysokich poziomów z połowy lat 90. Prawicowe media natychmiast zaczęły re­gularnie serwować teczkowe rewelacje. Oczekiwania publiczności były zresztą spore. Od niepamiętnych czasów prawica wbijała prze­cież Polakom do głowy, że struktury III RP przeżarte są peerelowską agenturą. Kilka karier faktycznie się wtedy załamało, lecz w zmasowanej kanonadzie zdecydowanie przeważały ślepaki. Już w 2007 r. ponad 70 proc. Polaków pytanych przez CBOS stwierdziło, że lu­stracja jest tematem zastępczym, interesującym głównie polityków.
   Za rządów Platformy najwyraźniej kiepsko było z agentami, zabrano się więc do tropienia rodzinnych koneksji. „Resortowe dzieci” o mediach III RP - autorstwa stale biwakującego w czytelni IPN tercetu autorów „GP” - okazały się nawet wydawniczym best­sellerem, wykraczającym swym zasięgiem poza ówczesne prawicowe getto. Dla większości czytelników była to jednak jednorazowa przygoda z tzw. drugim obiegiem. Bo choć zawzięcie na prawicy ubierano książkowe denuncjacje w socjologiczny kostium, „Re­sortowe dzieci” były przede wszystkim pozbawioną dramaturgii wyliczanką nazwisk, pseudonimów, sygnatur, przyczynkarskich cytatów i zawiłych opisów piętrowych relacji rodzinno-środowiskowych. Nic dziwnego, że kolejne tomy serii o funkcjonariuszach służb i politykach cieszyły się już wzięciem jedynie wtajemniczo­nego kręgu „prawdziwych patriotów”.
   O stosunku ogółu Polaków do teczkowych rewelacji wiele powie­działa reakcja na ujawnienie teczki TW Bolka, przyniesionej do IPN przez wdowę po generale Kiszczaku. Choć dokumenty wyglądały na autentyki, ich wiarygodność nie została powszechnie uznana. Z sondażu CBOS wynikało, że nawet jeśli Polacy gotowi są przy­jąć, iż pierwszy prezydent współpracował z bezpieką, większość uznała, że to nie wpływa aż tak na ocenę tej postaci. Jednoznacz­nie zresztą pozytywną zdaniem dwóch trzecich pytanych. Nawet ponad połowie elektoratu PiS Bolek nie przeszkadzał.

Już tylko haki
Po wzniosłej moralistyce dominującej niegdyś w debacie o rozli­czeniach wiele nie zostało. Więc i obyczaje znacząco się rozluźniły. W czasach PC Kaczyński nie pozwoliłby sobie na utrzymywanie takiej postaci jak prokurator ze stanu wojennego Stanisław Piotro­wicz. W tamtych czasach, gdy wyszło na jaw, że delegatem na par­tyjny kongres jest dawny sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR, tuż po zjeździe działacza usunięto.
   Teraz przybyło hipokryzji. Andrzej Przyłębski, polski ambasador w Berlinie (i mąż prezes Trybunału Konstytucyjnego) jako student podpisał zobowiązanie do współpracy z SB jako TW Wolfgang.
Gdy sprawa wyszła na jaw, prezes Kaczyński dowodził, że „jakiś moment załamania nie może decydować o losach człowieka, któ­ry dzisiaj kompetentnie i odważnie służy Polsce”. Co akurat jest prawdą, tyle że na analogiczną wyrozumiałość ze strony PiS opo­nenci tej formacji do tej pory nie mogli liczyć (np. Michał Boni, któ­ry pod wpływem szantażu podpisał zobowiązanie do współpracy, lecz nikomu nie zaszkodził). Ostatecznie IPN orzekł, że Przyłębski nie współpracował.
   Kilka lat temu tygodnik „Do Rzeczy” widowiskowo zlustrował prof. Witolda Kieżuna, którego konkurencyjne „wSieci” lansowały na prawicowego Bartoszewskiego. Obrońcy sędziwego profesora, niegdyś uczestnika powstania warszawskiego, bez zażenowania powtarzali dawne argumenty przeciwników lustracji. Że ludzkie losy są złożone i bohaterstwo nieraz idzie w parze z upadkiem. Któż jest w stanie moralnie to rozstrzygnąć?
   Odpowiadała im Katarzyna Gójska-Hejke, wiceszefowa „Gazety Polskiej”: „Nie ma »naszych« i »ich« agentów. Jeśli chcemy pań­stwa uczciwego, w którym jawność życia publicznego jest jedną z najistotniejszych wartości, to publikujmy prawdę o wszystkich, a nie tylko o tych, których nie cenimy i z którymi polemizujemy. Jeśli zaczniemy oszczędzać »swoich«, odkłamywanie najnowszej historii III RP stanie się niewiarygodne. I będzie demolować życie publiczne, zamiast je wzmacniać”.
   Dzisiaj pewnie autorka tych słów nie miałaby obiekcji, aby raz jeszcze użyć ich w uzasadnieniu kampanii przeciwko BBN. Tyl­ko czy generałowie od Dudy w obecnym kontekście są bardziej „nasi” czy „ichni”? Bez rozstrzygnięcia tej kwestii żadne moralne wytrychy nie pomogą.
   Dziwnym trafem „czyszczenie” zawsze szło w parze z poli­tycznym interesem czyszczących. W 1992 r. lista Macierewicza wymierzona była w prezydenta Wałęsę. Przy okazji główny autor listy - lustrując Wiesława Chrzanowskiego - mógł mieć widoki na zdobycie przywództwa w ZChN. Niewyjaśniona pozostaje też sprawa Leszka Moczulskiego, którego wpisanie na listę konfiden­tów - jak opowiadali potem współpracownicy szefa KPN - Macie­rewicz miał uzależniać od wejścia tej partii do koalicji. Potem sam Kaczyński uruchomił autorską krucjatę przeciw Bolkowi. Chodziło głównie o to, aby przelicytować prawicowych rywali Olszewskiego i Macierewicza. „W kategoriach wagi politycznej, to do czasu roz­poczęcia operacji antywałęsowskiej przez Kaczyńskiego problem agentury Wałęsy nie istniał” - wspominał ówczesny druh prezesa Ludwik Dorn.
   Granica między moralnie uwzniośloną lustracją a grą hakami zawsze była już potem zatarta. W czasach AWS jej szef Marian Krzaklewski wykorzystał lustracyjne argumenty (nigdy niepotwier­dzone) do rozprawy ze swym zastępcą Januszem Tomaszewskim. Prawicowi radykałowie rozpuszczali też kłamliwe plotki o teczce premiera Buzka. Nawet za rządów SLD grano za kulisami teczką Marka Belki (jak się okazało - pustawą).
   Rekord hucpy pobił jednak za pierwszych rządów PiS poseł Ar­kadiusz Mularczyk, który dzięki uprzejmości IPN w kilka godzin wydobył i upublicznił teczki kilku sędziów Trybunału Konstytu­cyjnego. Chodziło o to, aby zdążyć przed rozprawą TK w sprawie ustawy lustracyjnej (jak się okazało pełnej rozwiązań sprzecznych z konstytucją). A w teczkach oczywiście niczego ważnego nie było.
   Dzisiejszy pojedynek w obozie władzy na haki wychodzi z tej samej logiki. Topniejąca publika nawet już nie wymaga moralnych parawanów dla wzajemnego wykańczania się. Wielki przed laty spór na naszych oczach dogorywa w paroksyzmach, służąc czasa­mi już tylko jako argument w znacznie gorętszych współczesnych konfliktach. Cień PRL coraz bardziej się rozprasza.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz