niedziela, 17 września 2017

Rząd jest nagi,Jedna ojczyzna dwa patriotyzmy,Kontr,Niezależne sądy do kasacji. Za sto milionów,Głowa pęka od fuzli,Okablowani,Przykryjemy was gazetami,Zęby rewolucji,Wesoła biało-czerwona,Syndrom aktorski ,Kontra,Salami i Gorgonzola,Kuna i Mamy się bać



Rząd jest nagi

Władza PiS upadnie ze względu na coraz bardziej rozwarte PiS-owskie nożyce. Im bardziej ta wła­dza jest omnipotentna i represyjna, tym bardziej jest impotentna i nieudolna.
   PiS zdobyło władzę, przez lata powtarzając, że polskie państwo pod rządami Platformy abdykowało. Na wielu po­lach poprzednia ekipa rzeczywiście była nieobecna, do tego nieobecna świadomie albo z lenistwa. Paradoksalnie naj­lepiej opisywała to figura o „państwie teoretycznym” uku­ta przez ministra państwowca, który z ową teoretycznością, widoczną w wielu sytuacjach, miał problem. Państwo Plat­formy było według PiS fikcyjne i dlatego miało dojść do smo­leńskiej katastrofy czy afery Amber Gold. To była ta „Polska w ruinie”, która na rozkaz naczelnika Kaczyńskiego miała powstać z kolan.
   Kaczyński obietnicy częściowo dotrzymał, ale akurat nie tam, gdzie powinien. Otóż państwo teoretyczne stało się pań­stwem praktycznym dokładnie tam, gdzie powinno go nie być, a fikcyjnym tam, gdzie powinno być obecne. Państwo PiS jest szczególnie praktyczne i wybitnie sprawne, gdy przy­chodzi do demolki instytucji i do kadrowej rewolucji. Potra­fiło zgruchotać Trybunał Konstytucyjny, umiało zamienić publiczne media w tępe narzędzie prymitywnej, partyjnej propagandy, poradziło sobie z generałami, drzewami i pro­kuratorami, tak jak za chwilę poradzi sobie ze szkołami, z sę­dziami, mediami i organizacjami obywatelskimi. Wszędzie tam, gdzie trzeba ludzi walnąć w łeb, gdzie działalność in­stytucji od państwa niezależnych trzeba ukrócić, to państwo działa perfekcyjnie. Co przychodzi mu tym łatwiej, że powie­rza „ważne odcinki” ludziom o predyspozycjach niszczyciel­skich, Przyłębskim, Kurskim, Macierewiczom czy Szyszkom. Dzięki takim specom z trybunału został budynek, z TVP - długi, z armii - defilady, a z puszczy - trociny.
   Państwo niszczycieli jest jednak jednocześnie państwem nieudaczników. Ponieważ jak drzewa w puszczy wykarczowało wszystkich fachowców, jest bezradne, gdy trze­ba nie niszczyć, ale walczyć ze zniszczeniami. A gdy zdarza się nawałnica, dochodzi do katastrofy. Władza, która spraw­dza się świetnie, gdy trzeba uderzyć w obywatela, jest kompromitująco nieudolna, gdy trzeba mu pomóc. Obywatel pomaga sobie wtedy sam, a władza zainteresowana jest wy­łącznie odegraniem propagandowej szopki, która dzięki propagandystom-klakierom częściowo kamufluje obraz skrajnej niekompetencji.

   Historia z nawałnicami jest tu charakterystyczna. Wła­dza nie musiała sadzić drzew. Wystarczyłoby, gdyby pomo­gła uprzątnąć te, które się zwaliły. Niestety, sprawnie sprząta ona tylko te, które sama w jakimś niszczycielskim szale ścina. Echem PRL jest ta szczególna kombinacja impotencji i aro­gancji. Drzewa na Pomorzu niedługo będą uprzątnięte, zo­stanie jednak obrazek ministra obrony, który leci na miejsce zdarzenia samolotem, by 250 metrów przejechać w rządo­wym pojeździe i zakopuje się w błocie, z którego wyciągany jest przez obywateli. Mamy tu metaforę niemal przerysowa­ną. Tak wygląda państwo PiS. Defilady - tak, ochrona mie­sięcznic - tak, czystki personalne - tak, pomoc ludziom - nie. Poza oczywiście rozdaniem im ich własnych pieniędzy. Na dodatek - im więcej dowodów nieudolności daje państwo PiS, tym bardziej jest scentralizowane i tym większą ma władzę.
   PiS-owskie nożyce zniszczą tę władzę, bo redystrybucja i represje to za mało, gdy potrzebne są minimalne kompe­tencje do rządzenia. Miliony Polaków szczerze doceniają program 500+, ale na dłuższą metę nawet oni nie zaakceptu­ją władzy, która służy nie ludziom, ale sobie. Nieporadność można przez jakiś czas wybaczać, gdy towarzyszą jej pokora, chęć nauki i naprawy błędów. Są jednak niewybaczalne, gdy ludzie skrajnie nieudolni mają maniery komunistycznych kacyków. Dziury można Majstrować, ale nie za pomocą pro­pagandy - czego nie powiemy, tego nie ma; co skłamiemy, to jest. Nie udało się to Gomułce, Gierkowi i Jaruzelskiemu, nie uda się także Kaczyńskiemu. Państwo PO zbyt często bywało teoretyczne, ale w jego miejsce nadeszło państwo iluzorycz­ne, niezbyt mądre. A do tego nieprawdopodobnie zadufane w sobie, jakby gwiazdy tej ekipy naprawdę wierzyły w kłam­stwa serwowane publice przez wazeliniarzy z TVPiS.
   Ta władza nie potrafi służyć ludziom. Potrafi jedynie bu­dzić w nich lęk, na którym potem cynicznie gra. Tak moż­na zdobyć władzę i całkiem długo ją utrzymywać, ale w żaden sposób nie da się tak rozwiązywać problemów ludzi i zmieniać kraju na lepsze.
   Nawałnica na Pomorzu miała skutki niszczycielskie nie tylko dla drzew i dachów. Zniszczyła także resztki iluzji, że mamy sprawne państwo i dobrą władzę. Państwo jest włas­nością partii, a władza napawa się władzą. Wiedzieliśmy, że premier to marionetka. Teraz wiemy także, że w trudnych sytuacjach działania jej rządu to operetka.
Tomasz Lis

Jedna ojczyzna, dwa patriotyzmy

Pod rządami PiS Polska maszeruje na Wschód, a po drodze PiS zmienia model patriotyzmu na taki, który pasuje do Wschodu i autorytaryzmu.
   W zeszłym tygodniu narodowa telewizja, narodowe MSZ i narodowy europoseł Czarnecki wzięli w obronę Polaka rze­komo źle potraktowanego przez duńską policję. Wszystko w ramach solidarności z rodakiem.
   Bardzo chętnie solidaryzuję się z rodakami, gdy dzieje im się krzywda, ale solidarność ta nie chce się jakoś uaktywnić, gdy - jak w tym przypadku - jej obiektem ma być bandzior, kibol i neonazista, który ma wytatuowanego Hitlera i swastykę. Rozumiem, że kibole to teraz zaplecze władzy, ale nic nie po­radzę - solidaryzuję się nie z naziolem, lecz z duńskimi poli­cjantami, którzy robią z nim porządek.
   Niepatriotyczne? Wyłącznie pod warunkiem zaakceptowa­nia obecnie promowanej wersji patriotyzmu, której zaakcep­tować nie potrafię. PiS stara się właśnie wbić Polakom do głów patriotyzm w wersji putinowsko-erdoganowskiej. Jesteś pa­triotą, jeśli popierasz władzę i trzymasz z tymi, którzy ją po­pierają. Jeśli władza ci się nie podoba i nie podoba ci się wielu z tych, którzy ją popierają - patriotą nie jesteś.
   Już samo przyznawanie sobie przez władzę prawa do definiowania patriotyzmu i wyznaczania patriotów jest ordynarną uzurpacją. Niby dlaczego władza ma lepiej od oby­watela wiedzieć, co patriotyzmem jest, a co nim nie jest? Wła­dza oczywiście wcale tego nie wie lepiej, ale mocą państwowej sankcji i państwowej (a dokładniej partyjnej) propagandy stosuje wobec obywateli patriotyczny szantaż. Ponieważ au­torytaryzm nie lubi zachodnich instytucji, zachodniego li­beralizmu, zachodniej poprawności politycznej i Zachodu w ogóle, patriotyzm PiS-owski domaga się poparcia obywate­la dla walki władzy z owym Zachodem.
   Jeśli więc jesteś patriotą, to nie podoba ci się Unia Europej­ska, Komisja Europejska, nielubisz Macrona i Merkel. Nie po­doba ci się nawet UEFA - też w końcu organizacja europejska i popierasz kiboli, którzy kolejnymi „patriotycznymi” tak zwanymi „oprawami” łamią jej przepisy. Zaraz potem klub słusznie dostaje karę, co oprotestowujesz, uznając, że Europa tłamsi naszą wolę i nasz patriotyzm, oraz bierzesz udział w pa­triotycznej zbiórce pieniędzy na zapłacenie kary.
   Nasza władza owinęła się w biało-czerwoną flagę i wniebo­głosy wrzeszczy „Polska”, „Polacy” oraz „naród”, tworząc cał­kowicie nieuprawniony znak równości między sobą a Polską i uznając popieranie jej za test patriotyzmu. Owemu szanta­żowi musi się przeciwstawić każdy, kto uważa, że trzymanie flagi i krzyczenie „Polska” nie daje monopolu na polskość i pa­triotyzm. Szczególnie w sytuacji, gdy działania władzy uznaje się za wymierzone w interes narodu i państwa. Charaktery­styczne, że w tym teście na patriotyzm władza tak ustawia kryteria, iż z założenia do grona patriotów nie mogą się zali­czać wrogowie władzy - zwani przez nią komunistami, zło­dziejami, drugim sortem, ubeckimi wdowami, zdradzieckimi mordami i kanaliami. Patriotyczny szantaż, dokładnie taki, jaki Rosjanom serwuje Putin, ma jednak z punktu widzenia władzy głęboki sens. Nie idzie bowiem o promowanie patrio­tyzmu wspólnotowo-integracyjnego, ale instrumentalno-wykluczającego. Ktoś, kto nie popiera władzy, nie jest patriotą; a skoro tak, wylatuje poza nawias wspólnoty, a skoro tak, za­sługuje jako zaprzaniec na wszystko, co najgorsze.
   Czy nam się podoba, czy nie, z epoki patriotyzmu uśmiechu weszliśmy w epokę patriotyzmu pałki. To nieuchronny sku­tek redefinicji patriotyzmu. Jego sensem przestaje być koachanie własnego kraju, ale też dostrzeganie tego, co w nim złe lecz popieranie władzy i uznawanie za złe wszystkiego, co jej przeszkadza.
   Patriotyzm pałki jest narzędziem dzielenia Polaków, co władza robi z premedytacją. Inna sprawa, że podział, choć brutalnie podsycany, jest autentyczny, nakłada się bowiem na głęboki podział kulturowy. Naród jest wprawdzie jeden, ale wspólnoty są dwie, każda z nich zaś co innego za patriotyzm uznaje. Jedni Polacy za naturalne, swojskie, akceptowane i łubiane uznają rzeczy, które inni uznają za obce, nielubiane, niechciane i nietolerowane. Jedni za naturalne i patrio­tyczne uznają poparcie dla obecnej autorytarnej władzy, inni za oczywisty nakaz patriotyzmu uznają sprzeciw wobec niej. I nie da się tego dramatycznie ostrego podziału uniknąć w kraju, w którym władza z dzielenia uczyniła metodę, a z poparcia dla siebie papierek lakmusowy patriotyzmu.
   Moralnemu szantażowi nie można ulegać. Autorytar­na władza nie idzie bowiem na kompromisy i jest w stanie przyznać odznakę patrioty wyłącznie za całkowitą uległość, ewentualnie za zupełną bierność. Dla przyzwoitego człowie­ka taka cena jest za wysoka. Dla dojrzałego patrioty jest nie do zaakceptowania.
Tomasz Lis

Niezależne sądy do kasacji. Za sto milionów

Debata o reformie sądownictwa spro­wadziła się ostatnio do spekulacji, kto kogo: prezydent PiS czy PiS prezy­denta. Chodzi oczywiście o zakres reformy, którą ma zaproponować prezydent w swoich projektach nowelizacji ustaw o Sądzie Naj­wyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.
W zeszłym tygodniu tour po mediach zrobił b. wiceminister sprawiedliwości (za Gowina) prof. Michał Królikowski, o którym mówi się, że jest w zespole piszącym zapowiedziane przez prezydenta, po wetach, projekty.
Prof. Królikowski mówił o tym, że chce zreali­zować pisowskie postulaty metodami zgod­nymi z konstytucją.
   Jego propozycje rzeczywiście są łagod­niejsze niż to, co uchwalił PiS, a zawetował prezydent. Ale czy np. weryfikacja sędziów SN w ogóle może być zgodna z konstytu­cją? Raz się odbyła - w 1990 r., ale było to w ramach zmiany ustroju państwa. Prof. Kró­likowski proponuje, by zamiast wyrzucać wszystkich i zatrudniać na nowo tych, któ­rych wskaże minister-prokurator Zbigniew Ziobro, po prostu obniżyć wiek emerytalny sędziów z 70 do 65 lat, dzięki czemu będzie się można pozbyć połowy sędziów. Zgodność z konstytucją takiego rozwiązania, jeśli ma dotyczyć urzędujących sędziów, jest co naj­mniej problematyczna. I na pewno niezgod­na z Europejską Konwencją Praw Człowieka, co orzekł Trybunał w Strasburgu w sprawie węgierskiego prezesa Sądu Najwyższego Andrasa Baki, którego w ten sposób pozbył się Viktor Orban. Prof. Królikowski proponuje też, by kandydatów na sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa przedstawiać mogły posłom m.in. grupy obywateli. Już sobie wyobrażam, jakich kandydatów przedstawią np. Kluby Gazety Polskiej, Rodzina Radia Maryja czy Stowarzyszenie Ordo luris. Są też propozycje do przyjęcia, jak np. ławnicy ludowi i przed­stawiciele innych samorządów prawniczych w Izbie Dyscyplinarnej przy SN.

Ale w świetle wydarzeń, które potem na­stąpiły, tour prof. Królikowskiego wygląda raczej jak jego indywidualna akcja, która ma zwiększyć szanse przyjęcia przez prezydenta jego, a nie innych propozycji. Odbyło się bowiem spotkanie prezydenta z Jarosławem Kaczyńskim (pan prezes pofatygował się do Belwederu). Po tym spotkaniu prezy­dencki rzecznik Krzysztof Łapiński poinfor­mował, że „obie ustawy [o KRS i SN] będą zgodne z konstytucją i nie będą zawierać błędów, które prezydent wskazał w swoich wetach” A propozycje ogłoszone przez prof. Królikowskiego stanowczo poza te weta wychodzą. W wetach prezydent zakwestiono­wał bowiem głównie zbyt duże uprawnienia prokuratora generalnego wobec SN i KRS ponowił postulat, by sędziów do KRS Sejm wybierał większością 3/5 głosów. Poza tym Łapiński podkreślił, że prezydentowi zależy na uchwaleniu jego ustaw, co oznacza, że bę­dzie zabiegał o poparcie PiS i zostawia sobie przestrzeń do ustępstw. A wiadomo, że głów­nym celem PiS jest wymiana składów Sądu Najwyższego i KRS, na którą partia będzie miała decydujący wpływ.

PiS za to już uruchomił ostrzał artyleryjski. Za publiczne pieniądze - pochodzące z przymusowych dotacji spółek Skarbu Państwa na Polską Fundację Narodową - roz­począł akcję propagandową „Sprawiedliwe Sądy'; która ma promować rządowe pomysły „reformy wymiaru sprawiedliwości” Zada­niem Fundacji miała być „promocja i ochrona wizerunku Rzeczypospolitej Polskiej oraz polskiej gospodarki w Polsce i poza jej grani­cami, a także kształtowanie pozytywnego od­bioru społecznego inwestycji prowadzonych przez spółki z udziałem Skarbu Państwa” Tak oświadczył minister skarbu. Statutu Fundacji nie opublikowano, ale można przypuszczać, że kampania w sprawie sądów w tym statucie się nie mieści. To jednak musiałby stwierdzić minister skarbu, który ma pod kuratelą tę fun­dację dysponującą dziś budżetem 100 mln zł.
To pierwsza jej inicjatywa. Zapewne ma słu­żyć nie tyle promowaniu pisowskiej reformy (której, na razie, nie ma), ile nagonce na sę­dziów i sądy. Już pojawiły się billboardy z cy­tatem z b. prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego: „Niech zostanie, jak było” (w rzeczywistości podczas lipcowych protestów w obronie sądów prof. Rzepliński zacytował zdanie z po­wieści Giuseppe Tomasiego di Lampedusy „Lampart”: „Trzeba zmienić wszystko, żeby wszystko pozostało po staremu”).
   Pojawił się też w telewizji publicznej w internecie spot reklamowy, w którym mło­dzi ludzie mówią zdania mające mało wspól­nego z wiedzą prawniczą i z rzeczywistością. „Ponad 80 proc. społeczeństwa popiera refor­mę sądownictwa” - czyżby pisowską?
„Nie może być tak, że ukradniesz wafelek i możesz siedzieć” - za kradzież wafelka nie można siedzieć; można dostać karę grzywny, a jeśli się jej nie zapłaci, pójść na kilka dni do aresztu. Dalej jest kontynuacja tej myśli:
„A taki sędzia - bach! - pokazuje legitymację sędziowską - i puszczają go wolno” A wyda­wałoby się, że takie sytuacje najczęściej doty­czą parlamentarzystów... „Sędziowie sami so­bie uchwalają prawo, którym się kontrolują” Czyżby przepisów o postępowaniu dyscypli­narnym nie uchwalał parlament? I wreszcie: „Nikogo [z sędziów] nie można odwołać”
To brzmi jak postulat, by wrócić do PRL, gdzie sędziów za „brak rękojmi właściwego wyko­nywania zawodu” odwoływała Rada Państwa. A to wszystko w około minutowym spocie. Tak się robi ludziom wodę z mózgu.

Tymczasem realna „reforma sądów” a la PiS weszła w życie i minister-prokurator Zbigniew Ziobro zabrał się do wymiany pre­zesów i wiceprezesów sądów. Organizacje sę­dziowskie apelują o nieprzyjmowanie przez sędziów posad po zwalnianych przez Ziobrę. Tydzień temu Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Okręgowego w Łodzi przyjęło uchwałę, w której sprzeciwia się wymianie swojego prezesa Krzysztofa Kacprzaka, człowieka, któ­ry znakomicie poprawił efektywność pracy tego sądu: „Jedynym celem byłaby wymiana prezesa niezależnego na bardziej dyspozycyj­nego” - napisali. Wcześniej kilku sędziów tego sądu odmówiło propozycji ministra-prokuratora, by objęli tę prezesurę. Są jeszcze sądy w Rzeczpospolitej!
Ewa Siedlecka

Głowa pęka od fuzi

Impreza znana z tego, że zwiększa konsumpcję alkoholu i animuje życie towarzyskie członków zarządów spółek Skarbu Państwa, czyli Forum Ekonomiczne w Krynicy, zrodziła w tym roku bulwers polityczny.

Najpierw zatrudnieni komentatorstwem biegli teoretycznie polityczni gorzelnicy uważnie nasłuchujący, jakie bulgoty wydaje z siebie fermentujący w retorcie zacier obozu „dobrej zmiany”, prześcigali się w przewidywaniach, w cóż ten zacier się wydestyluje? Czy krynickim „człowiekiem roku” zostanie premier Beata Szydło, która na kongresie PiS w Przysusze wystąpienia nie miała, czy też wicepremier Morawiecki, który takie wystąpienie miał? W jury tego wyróżnienia zasiadają finansujący Forum prezesi spółek Skarbu Państwa, a to cwane gapy, praktycy gorzelnictwa politycznego, którzy dobrze wiedzą, że wprawdzie wicepremier Morawiecki wielkim strategiem gospodarczej „dobrej zmiany” jest, ale to, czy dalej będą prezesami, zgodnie z ustawą zależy obecnie od premiera. Wprawdzie gala końska „Pride of Poland” w tym roku wypadła nieco wstydliwe, ale na gali polskiej dumy gospodarczej Beata Szydło wygrała o pół łba z Mateuszem Morawieckim (stosunek głosów 13 do 11) i skropliła się w postaci krynickiego „człowieka roku”.
   Być może znane jest pani premier urocze powiedzenie naszych braci Słowian „znajet koszka czyjo miaso jeła” (wie koteczka, czyje mięso żarła), więc gdy tylko się skropliła, wygłosiła akt strzelisty pod adresem wiadomo czyim: ja to tylko jestem skromnym kapitanem drużyny „dobrej zmiany”, ale genialnym strategiem, selekcjonerem, trenerem drużyny jest... dobrze wiecie sami kto (uwaga: nie o lorda Voldemorta tu chodzi). No i byłoby tak, jak być powinno, gdyby nie to, że tuż przed wygłoszeniem przez destylat aktu strzelistego kamera telewizyjna uchwyciła, jak prezydent Andrzej Duda instruuje swego rzecznika prasowego Krzysztofa Łapińskiego: „tak powiedz”. To minister Łapiński powiedział do mikrofonu, że gdyby prezydent chciał dymisji ministra Macierewicza, to rozmawiałby o tym z prezesem Kaczyńskim. Dopytywany przez dziennikarzy, że przecież to premier decyduje o składzie Rady Ministrów, rzecznik dopowiedział, że prezydent rozmawiałby o tym z prezesem.

W retorcie zabulgotało tym intensywniej, im bardziej zacier nie wiedział, w kogo ma się skroplić. Najpierw człowiek zaufania sami wiecie kogo (nie o lorda Voldemorta tu chodzi), wicemarszałek Brudziński zaćwierkał na Twitterze, że pani premier wykazała się klasą w przeciwieństwie do sami wiecie kogo (nie o lorda Voldemorta lub prezesa Kaczyńskiego tu chodziło), a następnie oddany już nie wiem komu marszałek Stanisław Karczewski, który sam zatracił orientację, komu ma być oddany, oznajmił, że gdyby był prezydentem, to zdymisjonowałby rzecznika prezydenta. Jakby tego było mało, inny prezydencki minister Andrzej Dera też odniósł się do zleconej przez prezydenta wypowiedzi rzecznika i określił ją jako „niezręczną”. Tu już wszyscy teoretycy gorzelnictwa politycznego pogłupieli, a pogłupieli jeszcze bardziej, gdy wicemarszałek Sejmu i przewodniczący klubu PiS oznajmił, że wypowiedź rzecznika prezydenta jest jak najbardziej w porządku, bo z kim ma pan prezydent naradzać się nad zmianami w składzie rządu, jeśli nie z panem prezesem?
   Praktyków - takich jak niżej podpisany - gorzelnictwa politycznego ta sekwencja wypowiedzi nie zadziwiła. Politykato bałagan, który na bieżąco musi być porządkowany. Nie ma nic dziwnego w tym, że prezydencki minister Dera zdezawuował prezydenckiego rzecznika Łapińskiego. Prezydent prosto z Krynicy odleciał do Kazachstanu i, zapewne, nie wydał przed odlotem instrukcji okólnej. Nie wydał, bo albo zabrakło mu czasu, i wtedy minister Dera może spać spokojnie - wprawdzie pobłądził, ale złowrogi zamiar za tym nie stał; albo też prezydent instrukcji nie wydał, bo chciał się dowiedzieć, jak się zachowają sami z siebie jego podwładni w chwili ostrego starcia jednej strony „dobrej zmiany” z drugą stroną „dobrej zmiany”. Prezydent bardzo poważa praktykę polityczną śp. Lecha Kaczyńskiego, a Lech Kaczyński poważał praktykę marszałka Piłsudskiego. A to Marszałek na zjeździe legionistów w Kaliszu wypowiedział wiekopomne słowa: „Podczas kryzysów powtarzam - strzeżcie się agentur”. Jedna „dobra zmiana” nie może tolerować agentury drugiej „dobrej zmiany”; żaden szef nie może godzić się z tym, że w jego firmie działa inna firma. Jeśli potwierdzi się ta druga hipoteza, to przed ministrem Derą różowej przyszłości nie widzę.

Zamieszanie po drugiej stronie „dobrej zmiany” jest też zrozumiałe. Prezes Jarosław Kaczyński często przywoływał powiedzenie Napoleona, że armia baranów dowodzona przez lwa zawsze wygra z armią lwów dowodzoną przez barana. Problem, który ma lew z baranami, polega na tym, że lew w warunkach polowych nie jest w stanie kontrolować na bieżąco beczenia najbardziej oddanych baranów. Ponieważ już „nie nasz” pan prezydent za pomocą rzecznika zdezawuował „naszą” panią premier, twierdząc, że o składzie rządu można rozmawiać tylko z prezesem, to oddane prezesowi barany zabeczały, że skandal, jak tak można. Otóż można, bo jeśli pan prezydent ma ustalać skład rządu z panią premier, to gdzie jest miejsce dla pana prezesa? Trzeba było zmienić tonację beczenia wiernych baranów, czyli użyć kamertonu, którym okazał się szef klubu PiS Ryszard Terlecki. Podziałało. Po nadaniu przez prezesa tonu kamertonem pani premier wpadła w ton, wypowiadając się tak: „Nie rozumiem tego zdziwienia, że premier rządu stworzonego przez Prawo i Sprawiedliwość ustala kwestie personalne strategiczne z liderem swojej partii. Martwiłabym się gdyby było odwrotnie”.

Wpiwowarstwie, winiarstwie, gorzelnictwie rozróżniamy fermentację dolną, wysoką, burzliwą, trójetapową. Ale na koniec dnia zawsze stajemy przed pytaniem: a co zrobić z tym paskudnym niedogonem, obrzydliwymi fuzlami, wstrętnymi aldehydami, które sprawiają, że głowa nam pęka?
Albo je neutralizujemy, jak w przypadku koniaku i whisky, przez leżakowanie, ale na to w polityce nie ma czasu, albo odpędzamy. Pierwszą kandydatką do skroplenia się w fuzle jest pani premier, bo komu ona jest potrzebna? Niezależnie jednak, kto zostanie jako niedogon odpędzony, to „dobra zmiana” się upije, a Polska będzie miała kaca. Wiem, co piszę, bo zawsze jak solidnie łyknąłem, to konsekwencje były.
Ludwik Dorn

Okablowani

Przez całe lato z wielkim wysiłkiem montowano no­woczesne oprzyrządowa­nie w sejmowej sali obrad.
Każde poselskie stanowisko z kolorowym monitorem, mikrofonem, odsłuchem, pod­słuchem i planem Budapesztu. Marszałek Marek Kuchciński zainwestował w to prawie 5 min zł. Gdy wszystko było gotowe, okazało się, że guziki nie działają. Nowocze­sność zwinięto i wrócono do starego okablowania.
   Mam przeczucie, że ta sejmowa przygoda będzie miała swoją prezydencką wersję. Mimo dwóch wet i ambitnej zapowiedzi, że w pałacowej kancelarii powstaną nowe ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownic­twa - głowa państwa też wróci do starego okablowania. Ze smutkiem to zauważam, ale do dziś nie słyszałem, by Andrzej Duda miał do siebie jakiekolwiek pretensje, że był w grupie demolującej Trybunał Kon­stytucyjny. Nie czuje się zażenowany, choć posłusznie czuwając nocami z długopisem w ręku, podpisywał ustawy, o których nikt już nie orzekał, że są sprzeczne z konstytucją, bo nie miał kto. A komu zawdzięczamy pro­pagandę polityczną i historyczną w szkołach? No i 564 godziny religii, czyli więcej niż chemii, fizyki oraz biologii razem wzię­tych? 12 lat na kolanach to chyba przesada. Czy to wro­dzona szczerość kazała Andrzejowi Dudzie wyznać, że nie jest prezydentem wszystkich Polaków? Czy prezydent chociaż raz się zająknął w sprawie wycinania Puszczy Białowieskiej oraz zabijania zwierząt? „Dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele ekspo­nowanych stanowisk w różnych miejscach, w biznesie, mediach” - kto miał czelność tak do nas mówić?
   I co, mam teraz jak głupi uwierzyć w szlachetne inten­cje głównego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego i jego urzędników w sprawie reformy sądownictwa? Gdy usły­szałem rzecznika Krzysztofa Łapińskiego, który solennie
zapewniał, że będą to akty prawne zgodne z konstytucją, aż swój łysy łeb wsadziłem pod zimną wodę. Rzecznik strażnika ustawy zasadni­czej taki ewenement nam ogłasza?
   Za nic więc mam to wyjątkowo ważne, jak nam nie­którzy wmawiają, spotkanie prezydenta z prezesem PiS w Belwederze. Co mnie obchodzi, kto był bardziej koncyliacyjny, kto pierwszy wszedł, a kto drugi odjechał. Innych informacji przecież nie podano. Solidny płot odgradzający Krakowskie Przedmieście od społeczeń­stwa stoi wszędzie.

Aby ktoś mnie nie posądził, że uwziąłem się na głowę państwa, pozwolę sobie uhonorować jeszcze parę osób z tak zwanego politycznego czuba, czyli z Prawa i Sprawiedliwości. Wszyst­kie cytaty to sama świeżyzna - z jedne­go dnia, niedzieli 10 września.
   Jarosław Kaczyński: „Będziemy mie­li taką Polskę, że nikt nam nie narzuci woli z zewnątrz. Nawet jeżeli w pew­nych sprawach pozostaniemy sami w Europie, to pozostaniemy! Jako wy­spa wolności i tolerancji”. Joachim 4 Brudziński: „Gdyby nie PiS, w Siedl­cach byłaby już działka pod meczet”. Jan Szyszko: „Ojciec Rydzyk jest duchowym przywódcą narodu”. Bartosz Kownacki (gdyby ktoś nie wiedział, wi­ceminister sprawiedliwości): „Polska mogłaby zrzec się wszystkich dotacji od Unii Europejskiej. Pod warunkiem że Niemcy zapłaciliby nam dziś przynajmniej połowę re­paracji wojennych”. Na koniec sejmowa maskotka partii trzymającej władzę: „W czasie Kongresu Kobiet debato­wano o tym, jak- na złość PiS i swym facetom- przyjmo­wać szariat w Polsce, a z nim przemiłych, delikatnych, dobrze wychowanych »gości<< pani Merkel”.
   Mój wewnętrzny Wernyhora podpowiada mi, że jesz­cze w tym roku padnie w Polsce rekord Guinnessa w zbiorowym biegu do nieprzytomności politycznej.
Stanisław Tym

Przykryjemy was gazetami

Manewry Zapad-2017?
Ja się nie boję. Ponad pół wieku temu redak­cja wysłała mnie służ­bowo na Węgry, co było gratką nie lada, ponieważ Budapeszt uchodził wówczas za najbardziej kapitalistyczną stolicę w „systemie”. Na głów­nej ulicy były tam sklepy (na które dziennikarza w delegacji nie było stać), a także kawiarnie, w których była dobra kawa, zwana „duplą”, oraz ogródki, czyli stoliki i krzesełka na ulicy, które chyba przetrwały od czasu Austro-Węgier. Było mnie stać, żeby usiąść. Więc usiadłem. Panowie przy sąsiednim stoliku rozmawiali po rosyjsku. Jeden z nich, ubrany po cy­wilnemu, zagaił do mnie „otkuda” jestem. Dowiedziawszy się, że „iz Polszi”, nachylił się do mnie i konfidencjonalnie zapytał: „Wy toże pierwyj razna Zapadie?”.
   Od tamtego czasu Zapad kojarzy mi się przyjemnie. Ma­newry Zapad-2017 nie są mi straszne także z innego powo­du: mianowicie czytam gazety okołorządowe, z których wy­nika, że możemy być spokojni, nasz przemysł zbrojeniowy to potęga, stać go na uzbrojenie nowoczesnej armii, okręty, śmigłowce, czołgi, a ponadto jeszcze na subwencjonowanie wybranych gazet „lub czasopism”. Nie ma właściwie gazety „lub czasopisma” prorządowego, które by (zwłaszcza przed targami w Kielcach) nie zachwalało naszej zbrojeniówki, dawniej obłudnie zwanej „przemysłem obronnym”.
   Pisane wazeliną artykuły i hurraoptymistyczne materiały sponsorowane, zdobione są fotografiami karabinów, ar­mat, Krabów i innych stworzeń, w sam raz dla chłopców, którzy bawią się w wojnę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że istniej e bliska współpraca przemysłu obronnego i wojska z niektórymi mediami. Sojusz to obustronnie korzystny. Przemysł i wojsko mają zagwarantowany spokój ze strony mediów (kto by kąsał rękę, która go karmi?), a prywatne media otrzymują transfuzję jakże dziś potrzebnej gotówki. Wszak gazety i czasopisma walczą o życie:

Zajrzyjmy do wybranych tygodników w ubiegłym ty­godniu. „Gazeta Polska” prowadzi dział Obrona Na­rodowa, patron - Polska Grupa Zbrojeniowa, podobno największy producent uzbrojenia w naszej części Europy. „GP” przynosi „dodatek sponsorowany” pt. „Gazeta Pol­ska na MSPO. Kielce 2017”. Obrona Narodowa zajmuje 8 (osiem) pełnych stron czasopisma. Oto niektóre tytuły: „Kolejne KRAB-Y dla armii. Ostatniego dnia sierpnia na te­renie 11. Mazurskiego Pułku Artylerii w Węgorzewie odbyło się uroczyste przejęcie na wyposażenie Sił Zbrojnych RP 20 samobieżnych armatohaubic KRAB”. Obok imponują­cego zdjęcia okrętu podwodnego emerytowany wiceadmi­rał przedstawia nowe priorytety dla Marynarki Wojennej. Zobszernego artykułu „Innowacja na wojskowych łączach” poznajemy tajniki systemów transmisji i wymiany danych oraz nawigacji satelitarnych, zrozumiały chyba tylko dla elewów Akademii Sztuki Wojennej: TacticalData Link, platformowe odbiorniki nawigacji satelitarnych kompatybilne z amerykańskim standardem nawigacyjnym NAVSTAR GPS inne takie. „Trzeba wzmocnić polską flotę” - pod tym ty­tułem znajdujemy szeroką prezentację francuskiego kon­cernu Naval Group, który oferuje okręty wojenne cieszące się uznaniem od Brazylii po Indie. Przebiegli Francuzi dobrze wiedzą, że Polska nie ma ani jednego okrętu podwodnego zdolnego do działań operacyjnych. „Okręty podwodne Scorpene z rakietami manewrującymi NVM dla zapew­nienia bezpieczeństwa i suwerenności Polski'’ - głosi całostronicowe ogłoszenie. Dr Łukasz Kister, ekspert Instytutu Jagiellońskiego, wyjaśnia, dlaczego Polska po­winna mieć okręty podwodne. Okazuje się, że ze względu na zdolności obronne, operacyjne na morzach oraz żeby „pokazać, że jesteśmy graczem, który sam siebie szanuje. A możemy to zrobić, prezentując biało-czerwoną bande­rę na światowych morzach i oceanach. Co mamy kupić? „Kompletne są tylko francuskie okręty” - zapewnia eks­pert. Oczywiście o caracalach ani słowa, o napiętych sto­sunkach z Francją - również. Wszak mamy do czynienia z dodatkiem sponsorowanym.
   Z kolei tygodnik „Sieci Prawdy” przynosi całostronico­wą fotografię polskiego śmigłowca produkcji PZL Świdnik „W służbie Wojska Polskiego”, a także ciepłe słowa i życze­nia: „Przez lata śmigłowce wyprodukowane w PZL-Świdnik służyły polskim żołnierzom wsparciem podczas najtrudniejszych misji...”. Czytając obszerną pochwałę PZL-Świdnik, niewierny, czy jest to artykuł sponsorowany przez producenta, przez Polską Grupę Zbrojeniową czy też przez „Sieci”.
   Trzeci tygodnik, „Do Rzeczy”, także nie pozostaje obo­jętny na problematykę obronną. Obszerny artykuł Anny Szymczak „Polska zbrojna” przynosi odrobinę optymizmu (od przyszłego roku 2 proc. PKB na obronność, polska ar­mia chce nadrobić opóźnienia), jak i szczyptę realizmu. Polska zbrojeniówka „właściwie nie istnieje na między­narodowym rynku jako producent - co najwyżej jako kupujący (...)”. Zbrojeniówka skupiona w PGZ stawia na innowacyjność oraz centra badawcze zatrudniające polskich inżynierów. „Na razie idzie to dość mozolnie, choć pierwsze efekty już są, jak choćby przenośne rakiety przeciwlotnicze Piorun z zakładów Męsko”.
   Polski eksport zbrojeniowy w 2014 :r. wynosił 400 min doi, „z czego ponad połowę stanowiły kontrakty na śmigłowce, które - choć produkowane w Polsce - nale­żą do zagranicznych koncernów lotniczych. Nie wygląda to dobrze, jednakże może być już tylko lepiej ” - pisze Anna Szymczak. „Do Rzeczy” przynosi także rozmowę z Andrze­jem Mochoniem, prezesem spółki organizującej kielecki salon przemysłu obronnego, największy w Polsce, trzeci w Europie itd., itd.

W sumie widoczny jest wzrost tematyki wojskowej, militaryzacja, często na koszt producentów, których ogłoszenia i teksty sponsorowane mają trochę księży­cowy charakter, bo w Polsce przemysł obronny podlega państwu, czyli nabywcy, a poczytność naszych gazet „lub czasopism” w Pentagonie jest ograniczona. Wygląda na to, że państwowy przemysł obronny wspiera wybrane media prywatne. Na Kremlu panika - stąd manewry Zapad-2017. Spoko, nakryjemy ich gazetami.
Daniel Passent

Zęby rewolucji

O najważniejszym politycznym spotkaniu kończące­go się lata nie wiemy prawie nic. Chodzi rzecz jasna o ubiegłotygodniowe rozmowy na szczycie, między Andrzejem Dudą i Jarosławem Kaczyńskim. To było, jak podkreślano, pierwsze spotkanie obu panów od kilku miesięcy i pierwsze po prezydenckich wetach. Charakterystyczne dla dziwnej formuły tego spotkania było i miejsce (rezydencja dla oficjalnych gości głowy państwa), i niejasny protokół (kto do kogo przyjechał), sam tryb (spotkanie państwowe czy partyjne?), nawet brak jakiego­kolwiek komentarza uczestników. Na inaugurację sezonu politycz­nego jesteśmy więc skazani na spekulacje, co też panowie ustalili, bo od tego będzie zależało, co się w naszym kraju wydarzy albo i nie wydarzy. Faktycznie, do czasu wyjaśnienia relacji między Andrzejem Dudą a PiS polska polityka pozostaje w stanie pewnego zawieszenia. Inaczej będzie, jeśli Andrzej Duda zechce naprawdę budować swoją autonomiczną pozycję i „cywilizować PiS" (w co, zdaje się, uwierzyło sporo działaczy opozycji); inaczej, jeśli okaże się, że cała afera z we­tami była jedynie formą apelu prezydenta do prezesa i partyjnych kolegów, aby go traktowali nieco bardziej poważnie.

W sprawie interpretacji szczytu belwederskiego są dwie główne szkoły, może dwie i pół. Pierwsza, chyba więk­szościowa, przyjmuje, że jeśli panowie rozmawiali ponad dwie godziny, to znaczy, że Jarosław Kaczyński miał dość czasu, aby „niezłomnego" Dudę rozmiękczyć pochlebstwami, apelami do lojalności, do wspólnych wspomnień, do odpowiedzialności za przyszłość formacji itp. I że dogadali ustawkę: prezydent ma wciągnąć opozycję w pozorowane konsultacje nad ustawami sądowymi, nie pokazując żadnego gotowego projektu. Kiedy wreszcie ukaże się projekt dający prezydentowi (z PiS), a nie mini­strowi (z PiS), kontrolę nad sądownictwem, zostanie to ogłoszone przez partię i jej media jako „wielki kompromis”,a „konsultowana” opozycja albo wyjdzie na awanturników, albo na głupków. Taka zagrywka - przy okazji dająca pstryczka Zbigniewowi Ziobrze - byłaby bardzo w stylu prezesa. Mniejszościowa interpretacja jest taka, że Andrzej Duda - nawet jeśli prezes próbował go udobruchać - wie, że on sam i jego ludzie muszą się liczyć z bez­względną karą za bunt, a jego bezpieczeństwo i przyszłość zależą nie tyle od łaski prezesa, co od własnej politycznej siły. Tę może mu zaś dać tylko jakaś współpraca z opozycją i w ogóle gorszym sortem Polaków. Może zresztą, trochę pod przymusem, prezes udzielił Andrzejowi Dudzie swoistej koncesji na odgrywanie roli męża zaufania opozycji, łagodzącego nerwy ulicy i zagranicy. Czyli: też ustawka, ale bardziej perfidna.

W spekulacjach pobelwederskich jest jednak i wariant dodat­kowy: że wszystko, co ewentualnie ustalono, nie ma wielkie­go znaczenia, bo realia nie podlegają uzgodnieniom na szczytach. A liczne sygnały wskazują, że spór taktyczny w obozie władzy jest prawdziwy i coraz bardziej ostry. Po tym, co Zbigniew Ziobro i jego totumfacki Patryk Jaki mówili i mówią pod adresem prezydenta jego współpracowników, Duda musiałby być rzeczywiście czło­wiekiem bez krzty ambicji, aby to przełknąć. Szkalująca sędziów akcja billboardowa, na którą partia (bezczelnie) wzięła pieniądze z Polskiej Fundacji Narodowej, też wydaje się formą nacisku, nawet szantażu, wobec Andrzeja Dudy, który, opracowując ustawy sądo­we, musi - jak pisali partyjni publicyści - wybrać między obozem patriotyzmu a zdrady. W ogóle, jeśli tzw. prawicową publicystykę traktować jako sejsmograf rejestrujący tektoniczne wstrząsy i na­pięcia w światku władzy, to trzeszczy na wszystkich połączeniach. Kaczyński-Duda-Macierewicz-Ziobro-Szydło-Morawiecki-Gowin - nie ma dnia, aby ktoś komuś, bezpośrednio lub pośrednio, szpilki w coś nie wbił. Ta „biało-czerwona drużyna” - jak zwykła mówić o swojej ekipie pani premier - przypomina, jeśli już, reprezentację biało-czerwonych z meczu z Danią: każdy gra sobie, chaotycznie, bez taktyki, bez respektu dla kapitana i trenera. Zatroskani czołowi publicyści prawicowi coraz częściej piszą, że władza znalazła się w pułapce radykalizmu, że trawi ją choroba nieufności, że żądza odwetu przyćmiewa polityczny rozum, że pompowanie konflik­tu z Unią (wg. prezesa będziemy samotną „wyspą wolności" ), a zwłaszcza eskalowanie sporu z Niemcami, jest bezsensowne, bezproduktywne i szkodliwe dla polskiej racji stanu (mamy wra­żenie, że odkrywają prawdy, które mogą przeczytać w jakimkol­wiek numerze POLITYKI). Do tego dochodzą jeszcze, niesłyszane wcześniej, krytyczne wobec PiS głosy wielu biskupów, choćby ten ostatni, dramatycznie przestrzegający przed cynicznym niszczeniem polsko-niemieckiego pojednania.

Po prawie połowie kadencji rządu, u progu trzeciego sezonu PiS, zdaniem Beaty Szydło, która przejmuje rolę „ust prezesa" ogól­nie wciąż jest super. Jednak coraz bardziej brutalne i absurdalne oskarżenia, jakie pani premier miota pod adresem opozycji, Unii Europejskiej czy protestujących Polaków, zdają się przykrywać nie tylko jej własną niepewność, ale także wątpliwości i poczucie zagrożenia całego obozu. PiS szedł do władzy jako partia rewolucji, z definicji niepodlegająca dotychczasowym prawom i ocenom.
To bardzo wygodna forma sprawowania władzy, bo rewolucja i jej „wielkie cele" uświęcają wszelkie, nawet najnędzniejsze, interesy. Ale historia uczy, że w logikę każdej rewolucji, nawet tak niedowarzonej jak pisowska, jest wpisane napięcie między radykałami a tymi, którzy chcieliby już konsumować owoce zwycięstwa, mię­dzy wciąż żądnymi odwetu a już pragnącymi spokoju i „restauracji" Wcześniej czy później rewolucja, jak mówił Danton, zaczyna więc zjadać własne dzieci. Niech nie mylą wymuszone uśmiechy; dzieci pisowskiej rewolucji już pokazują sobie zęby.
Jerzy Baczyński

Wesoła biało-czerwona

Kiedyś głównym przedstawicielem Ochot­niczych Straży Pożarnych był premier Pawlak. Lubił paradować w galowym stra­żackim mundurze, fotografował się w momentach dla Strażaków reprezentacyjnych, głównie na festynach, zawodach strażackich i piknikach ludowych. Dobrze wiedział, że Ochotnicze Straże Pożarne oraz rodziny strażaków to pokaźna grupa wyborców, dająca tej hi­storycznej partii pewne 5 procent w wyborach.
   Inną politykę, propagandową, korzystając z po­wszechnych, związanych z pogodowymi klęskami działań strażaków, przyjął minister Błaszczak. Lubi się fotografować i filmować ze strażakami działają­cymi, niosącymi pomoc. Ma przygotowane ciekawe pytania w rodzaju: „Czy pan działa od rana?” albo ..Dużo tu jeszcze trzeba zrobić, prawda? Strażaków w akcji lubi też pani premier Szydło. Jej oczy pełne są zdziwienia, że tak sprawnie można nieść pomoc. Występy ministra Błaszczaka i jego asystenta wi­ceministra Zielińskiego to rodzynki w programie telewizyjnym. Widać w tych wystąpieniach ogrom­ny wysiłek intelektualny duetu i nadzieję na sku­tek propagandowy. Teraz kiedy prezes Kaczyński, zdobywca szczytu w Beskidzie Sądeckim, dał znak, jak powinien ubierać się Polak, kiedy pada deszcz, zamiast biało-czerwonego konfetti z policyjnych helikopterów Spadać będą dla wszystkich potrzebu­jących biało-czerwone peleryny.
   Nie dołączam się do grona szyderców wyśmiewa­jących to zdjęcie. Uważam, że bije z niego narodowy sprzeciw, dający odpór złym warunkom atmosfe­rycznym. Dziwię się natomiast postawie Joachima Brudzińskiego, który wyraźnie odcina się swoim strojem od świty prezesa. Powstaje pytanie, czy idzie w ślady prezydenta: Dudy. Czy też zakłada włas­ną frakcję sprzyjającą myśliwym i im podobnym. Wszystkie nadużycia prowadzą do groźnych konse­kwencji. Dotyczą również symboli narodowych. Kie­dy śpiewamy hymn przed meczem, zagrzewamy do boju. Kiedy śpiewamy go w trakcie, nasz bramkarz Stoi na baczność i tracimy bramkę, a przecież nie o to nam chodziło.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Syndrom aktorski

Kilka lat temu brałem udział w dość kaska­derskiej dla mnie rozmowie radiowej o go­spodarce z prof. Andrzejem Blikle. Prawda nasuwała się sama: powinienem odmówić dla własnego bezpieczeństwa. Profesor jest umysłem ścisłym, specem od biznesu z ogromnymi sukcesami i naprawdę budzi we mnie respekt - ja zaś jestem mędrkiem podwórko­wym, owszem, bardzo ciekawym świata, ale większość dnia siedzę z gitarą w ręku. Pokusa jednak była wielka, a i powód miałem. Wobec rodu Blikle mam dozgonny dług. Jako małolat dostałem od nich 150 pączków za dar­mo dla gości festiwalu Jazz Jamboree (Howard Johnson, genialny tubista, zjadł ich kilkanaście, jeden po drugim), co przyciągnęło najlepszych jazzmanów kuli ziemskiej na organizowane przez nas jam session.
   Wymiana poglądów była luźna, dość pogodna i tylko raz doszło do krańcowo odmiennych poglądów. Profesor twierdził, że nie ma system u lepszego niż kapitalizm - ja, że kiedy nadejdzie era robotów i miliony ludzi nie będą miały pracy, jakaś pomoc państwa będzie niezbędna. Profesor - że kapitalizm da sobie wtedy radę i wynajdzie nowe gałęzie gospodarki, które dadzą zatrudnienie, a ja, że właśnie przed chwilą Obama uratował światowy sy­stem bankowy i amerykańskich producentów aut kwo­tą kilkuset miliardów dolarów. I że to już jest socjalizm, skoro rząd włożył w prywatny biznes taką kasę. I tak się spieraliśmy, aż zrozumiałem jedną rzecz: nie ma jednej drogi i każda się może przydać.
   Dramaty kapitalizm u, jego tajemne sztuczki, kreatyw­ne księgowanie czy lewe kredyty toczą się po torowisku niczym pociągi jadące obok potrzeb ludzi. Na kuli ziem­skiej jest coraz ciaśniej, ludzi coraz więcej, bieda bliska eksplozji, w Wenezueli ludzie są głodni i porywają zwie­rzęta z zoo, by je zjeść, z Syrii uciekają przed wojną - nie da się żyć według raz ustalonych reguł. Może się okazać, że jeden potężny kryzys albo straszliwy kataklizm czy w drugą stronę - pozytywna rewolucja (jak niedawna komputerowa) odmieni rynek i wtedy miliard ludzi nie będzie mieć nic albo stanie się bogaczami. Napisałem wtedy w felietonie, że dobry rząd nie powinien operować dogmatami czy ideologiami, musi być siłą szybkiego re­agowania, zdolną do ratowania socjalnie społeczeństwa w chwili zapaści, a kiedy jest koniunktura - pozwolić mu tłuc szmal. Musi reagować na sytuację, która się zmienia.
   Robert Biedroń na Przystanku Woodstock zrobił fu­rorę. Niejeden raz mówiłem, że to jest typ polityka,
który może porwać młodzież i odmienić pokoleniowo twarz polskiej polityki. To się na Woodstocku potwier­dziło. Po tym występie odbyłem długą wymianę zdań ze znajomą dziennikarką, która przekonywała mnie sło­wami: „Też go kocham, ale nie da rady. Musiałby się podszkolić”, a ja na to: „Naturalnością i pozytywnymi emocjami może wygrać wszystko, młodzi go kochają”. I tak przez godzinę - ona tak, ja siak. W końcu wybuch­nąłem śmiechem: „Dobra, przekonałaś mnie!”, a ona wtedy na to: „No co ty! On jest super!”. Z Biedroniem tak można w kółko. Minęło parę dni i oto coś się we mnie odmieniło - naprawdę w niego zwątpiłem. Prze­czytałem kilka wywiadów, obejrzałem ze dwa wideo i niemal przekonał mnie, że stawiając na niego, popeł­nię błąd. Padłem ofiarą „syndromu aktorskiego”. Polega on z grubsza na tym, że kiedy uwielbiasz jakiegoś akto­ra za jego cudowne i mądre role (jak ja Marlona Bran­do), to przelewasz cechy jego filmowych bohaterów na niego samego i zaczynasz wierzyć, że on sam taki jest. Tymczasem aktor może być prywatnie skończonym su­kinsynem (jak Brando, ale proszę powyższego epitetu absolutnie nie łączyć z Robertem Biedroniem!). Otóż kiedy słuchasz ujmującego Biedronia i lubisz niemal wszystko, co on mówi, to być może wpadasz w pułapkę, że cała reszta, o której on nie mówi, też ci się spodoba. I tu pułapka na myszy mi trzasnęła.
   Dziś Polską rządzą ludzie krańcowo niemoralni, ła­miący demokrację, konstytucję, zachowujący się po chamsku, nietolerancyjni i aroganccy. Rozdają pienią­dze i epitety. Nie ma z nimi rozmowy. W takiej chwi­li dla przywrócenia normalności opozycja powinna się zjednoczyć pod porywającym przywództwem nowej ge­neracji. I tu widziałem Biedronia. A co usłyszałem? Że z Budką nigdy,z Gasiuk-Pihowicz w żadnym razie,„bo to by była groteska”. Zero manewru. Cóż, jeśli ktoś nie widzi możliwości negocjacji poglądów i wypracowania nowej drogi nawet w chwili tak trudnej, to czy powinien rządzić? Przecież zmianę poglądów może wymusić nagła zmiana sytuacji na świecie! I co wtedy? Abdykuje?
Zbigniew Hołdys

Kontra

Moja gitara waży niecałe sześć kilogramów. Z dodatkowym osprzętem - to jest paskiem z łańcuchami i kablem - prawie siedem. Spo­ry ciężar, na szczęście piękny i wyjątkowy. Gdy gram na Stojąco, całość wisi na pasku na moim lewym barku. Żeby się nie przewrócić - wychylam się w prawo, by utrzymać równowagę. Każdy kto coś dźwiga, przechyla się w prze­ciwną stronę, inaczej się nie da. Czasem, jak się zdro­wo bujnę w rytm muzyki, gitara swym ciężarem ciągnie mnie dalej i bujnięcie jest większe; niżbym chciał. Kiedyś na próbie z Wojtkiem Mazolewskim bujnąłem się tak, że trzasnął mi kręgosłup i przestałem grać na parę miesięcy. Każdy gitarzysta ma ten problem. Takie są prawa fizyki.
   To nie będzie felieton o muzyce, raczej o tym, że wszy­scy mamy nieuniknione rachunki do zapłacenia. Swego czasu grałem na tej gitarze siedem i więcej godzin dzien­nie, Dziś lewe ramię mam uniesione wyżej o kilka cen­tymetrów. Lewe, bo organizm bronił się przed utratą równowagi odchyleniem w prawo, ale kiedy zdjąłem gi­tarę, uwolnione od ciężaru lewe szło do góry. „Kontrował pan” - mówią mi dziś ortopedzi. Gdy stoję przed lustrem, widzę to wyraźnie. To jest mój rachunek do zapłacenia.
   Kontowanie. Niepoddawanie się naciskowi. Boles­ne oddawanie. Każdy nierozważny bokser pamięta do końca życia ból i ćmiki w oczach po kontrze przeciwni­ka. Jeśli się zastanowić, to właściwie wszystko, co czyni­my, ma swoją przyczajoną kontrę w poczekalni - pytanie, kiedy nagle wyskoczy i uderzy. W polityce jest najgorzej, Poczucie bezkarności bywa kosztowne, Bach! - i leżysz. Nicolae Ceausescu i jego żona Elena nawet nie zauważy­li, kiedy żądny odwetu naród wyprowadził cios - oboje z oczami otwartymi ze zdumienia patrzyli, jak żołnierze ładowali broń, by ich rozstrzelać. Podobno Elena wołała do plutonu, nie dowierzając „Chłopcy! Przecież wy jesteście dzieci moje! Co wy robicie?!”. Nic to nie dało.
   Od paru lat współczesność rozlicza się ze świetla­ną przeszłością. Wyłażą mroczne prawdy sprzed de­kad i wieków. Z cokołów spadają pomniki wielkich ludzi sportowców, polityków, odkrywców. Następuje ko­niec mitów, które wydawały się nie do ruszenia. Wszy­scy grzeszyli. „Nie byli lepsi niż my”. Narody przeżywają odkrywanie na nowo własnej historii. Tyle że czasem jest to odkrywanie i przywracanie prawdy, a czasem jest to jej obalanie i tworzenie nowego wielkiego kłamstwa.
   Wielki amerykański generał z okresu wojny secesyj­nej, Robert E. Lee. był geniuszem sztuki wojennej. Do dziś jego strategie są wykładane na akademiach wojsko­wych na całym świecie. Ale wtedy stanął po stronie kon­federatów, a ci chcieli wpisać do konstytucji USA legalne niewolnictwo. Dzisiejsza Ameryka nie jest wstanie tego przełknąć - po 150 latach jego pomnik najpierw zasło­nięto płachtą, a potem nocą gdzieś wywieziono. Tak czarna Ameryka wystawia rachunki za przeszłość. Genialny ginekolog J. Marion Sims, o którym się mówi, że jest oj­cem współczesnej medycyny kobiecej (wynalazca wie­lu do dziś używanych narzędzi chirurgicznych), miał do niedawna swój pomnik w Nowym Jorku przed gma­chem akademii medycznej. Ale dziś już wiadomo, że 200 lat temu kupował czarne niewolnice, by na nich dokony­wać okrutnych eksperymentów bez znieczulenia i póź­niej ich pozytywne efekty stosować bezpiecznie wobec białych kobiet. Właśnie jego pomnik usuwają. Nadszedł czas prostowania historii.
   My też moglibyśmy spojrzeć głębiej w swoje własne oczy. Słowo „Jedwabne” niektórym nadal nie przecho­dzi przez gardło. Nie widzimy naszych własnych nie­wolników, o których tak pięknie uczono na lekcjach historii - chłopów pańszczyźnianych, wyzyskiwanych do cna, niekiedy bardziej, niż wyzyskiwani byli czarno­skórzy niewolnicy na plantacjach bawełny w Alabamie, Nie widzimy władców, którzy wyłupywali oczy swoim braciom. Nasza lista podejrzanych bohaterów byłaby bardzo długa, ale przyznanie się boli. Wolimy kłamać, zacierać ślady i tworzyć nowe fałszywe mity. Udajemy, że stoimy prosto.
   Dzisiejsi władcy ochoczo strącają pomniki według swo­jej listy zapotrzebowań i stawiają własne. Dosłownie, Wolą zakumplowanych grafomanów nazywać wybitnymi pisarzami. Wolą nieobecnych czynić bohaterami histo­rycznych wydarzeń. Wolą megakłamstwem wyginać nasz kręgosłup jeszcze bardziej. Dziwi mnie łapczywość, z jaką to wszystko czynią. Zapominają o tym, że sprężyna odwi­nie. Ze bark pój dziew górę. Pewnego dnia ludzie pociągną za liny i stawiana dziś na cokołach „wielkość” runie twa­rzą na bruk.
Zbigniew Hołdys

Salami i Gorgonzola

Z wiceministrem Patrykiem Jakim można się nie zgadzać, ale trzeba docenić jego dystynkcję w rozumowaniu, powściągliwość stylu, elegan­cję słowa. Któż zaprzeczy, że „gdybyśmy te biliony złotych zamiast na odbudowę Polski po niemieckiej hatakumbie, przeznaczyli na rozwój naszego państwa, to Polska byłaby dziś dwa razy silniejsza ekonomicznie”. Tak, tak, tak i dla­tego repasacje muszą być. Co do jednego oczka.
   Ale nie o nich dzisiaj, lecz o opozycji. Gdym przeczy­tał słowa mego ulubionego ministra, który myślą, czy­nem i słowem dowodzi prawdy leninowskiej zasady, że tak w państwie proletariatu, jak i dobrej zmiany każdy może zostać kimkolwiek, pomyślałem, że nie wykoncypowałbym lepszej diagnozy dla stanu naszej opozycji. Toż to jedna wielka hatakumba.
   Ale po chwili uzmysłowiłem sobie, że opozycja w Polsce jest potęgą. Na czele państwa w targanej wichrem dziejów pelerynce stoi największy opozycjonista. Od dwóch lat nie lękając się potężnych i złowróżbnych sił - dochodzi do skrywanej prawdy, o czym raportuje z: drabinki swoim uciemiężonym wyznawcom. Dziesiątego każdego miesią­ca wykrzykuje na Krakowskim Przedmieściu, że nie da się złamać. Słuchając go, widzimy obrońców Termopil i Oko­pów Świętej Trójcy. Uciskani, wzgardzeni, wyklęci, skryci za zasiekami barierek, nie dają się wielogłowemu potwo­rowi wszechobecnej opresji.
   Są tacy, którzy w swej naiwności sądzą, że to Pierw­szy Opozycjonistą rządzi Polską. Któż więc jest jego opozycją? Totalna opozycja? Wolne żarty! Głównym Opo­zycjonistą Pierwszego Opozycjonisty jest prezydent kraju, wybrany z poręczenia Pierwszego Opozycjonisty. Z kolei przeciw Głównemu Opozycjoniście Pierwszego Opozy­cjonisty występuje Naczelna Broszka Opozycji, ukrywają­ca się w gabinecie premiera RP. Jej opozycją jest pierwszy wicepremier od gospodarki, który wcześniej był w opozycji wobec krwiożerczego Tuska, któremu dla niepoznaki do­radzał. To swoją drogą mistrz kamuflażu ten wicepremier, Serce pęka z rozpaczy, ale i dumy zarazem, gdy się słucha o jego opowieści o katastrofie ostatniego ćwierćwiecza, przy której Warszawa po powstaniu to rozrywkowe miasto było i człowiek nie może wyjść z podziwu, jak mu się uda­ło przetrwać w konspiracji na stanowisku szefa jednego z największych banków. Ukrywanie się: Bujaka i Frasyniuka w stanie wojennym to przy tym niepoważna dziecinada.
   Z kolei opozycją wobec wicepremiera z żelaza jest minister sprawiedliwości, który swego: czasu był opo­zycją wobec Pierwszego Opozycjonisty, ale teraz jest bardziej opozycyjny wobec Głównego Opozycjonisty z pałacu prezydenckiego, którego rzecznik jest opozy­cyjny wobec Pierwszego Opozycjonisty, sugerując w spo­sób chamski, że tamten ma coś wspólnego z rządzeniem Polską.
   Opozycja zwana opozycją totalną jest również opozy­cyjna, ale w niefanatyczny sposób. Opozycjonista Grze­gorz bardzo się wkurza, gdy mu ktoś imputuje, że chciałby zaszkodzić Pierwszemu Opozycjoniście, bo rozumie, Że celem jego opozycji nie jest sympatyczny starszy pan z drabinki, lecz młodsze zbiry z bliższego otoczenia. Dla­tego swą działalnością celuje w nowoczesnego Ryszarda, który dla odmiany spełnia się w opozycji wobec charyzma­tycznego Grzegorza. Ale nie jest tak, że nic ich kompletnie nie jest w stanie połączyć. Niechęć do wyszczekanej Ka­mili i owszem.
   Grzegorz ma dodatkowo pod górkę, bo musi prowadzić twardą politykę wobec nieletniego Rafała zakamuflowa­nego we własnej partii. Nieletniemu Rafałowi zachciała się zostać prezydentem Warszawy, w opozycji do Andrze­ja wskazanego przez Grzegorza. A Grzegorz wskazał An­drzeja, bo nie chce sprawiać przykrości sympatycznemu starszemu panu z drabinki. Nieletni Rafał mógłby, nie daj Boże, wygrać wybory, co byłoby nie w smak Pierwszemu Opozycjoniście. Z Andrzejem takiego ryzyka nie ma. Czy­sty savoir-vivre, nic osobistego.
   Jest jeszcze drwal Adrian i jego drużyna z nośnym ha­słem: „Jesteśmy opozycją opozycji opozycji opozycji i może ktoś nam przypomni, o co nam chodzi”. No, i Paweł „kurwa, ale mnie to wkurwia, że mnie to tak wkurwia”, który tak bardzo chce być opozycyjny, że najbardziej nie­nawidzi opozycji. I truskaweczka na torcie, wicepremier od nauki, który najpierw zgrywając miny Stańczyka, gło­sował jak Pierwszy Opozycjonista kazał, a następnie kwi­lił ze szczęścia, że Główny Opozycjonista zawetował to, za czym głosował. Czyli opozycjonista wobec samego siebie. Mistrz.
   No sami widzicie: iście biblijne Salami i Gorgonzola.
Marcin Meller

Kuna

Ta nie mam sensu, ty nie masz sensu, I żaden jedzenia kęs nie ma sensu. Gry Są bez sensu, sny są bez sensu, nawet nie­stety sens nie ma sensu" - śpiewa głosem Wiesława Michnikowskiego Kot Dziwak z Cheshire, w adaptacji „Alicji w Krainie Czarów”, którą dla Polskich Nagrań przygotował w 1977 r. za­pomniany dziś niestety Jtotoni Marianowicz.
   Ta piosenka, ceniona przez kolejne pokolenia dzieci, staje się od czasu do czasu moim życiowym refrenem Na przykład teraz, kiedy po protestach pod sądami w całej Polsce, PiS w naj­nowszym sondażu otrzymuje 40 proc. poparcia i wychodzi z tej sytuacji nie tylko nie draśnięte, ale wzmocnione. Tak, dro­gi Kocie - sens nie ma sensu.
   Interesowanie się polityką zaczyna przypominać hobby tak niełatwe jak połykanie mieczy czy intensywny wakacyjny kurs języka klingońskiego.
   Może więc, zamiast próbować przenikać sytuację i stawiać kulawe diagnozy, które i tak obrócą się wniwecz, lepiej będzie się zająć przyrodą. Póki jest W lesie bowiem, który mnie ota­cza, intensywna wycinka trwa już drugi miesiąc. Zaraz będzie jak w Lesie Birnamskim, tylko że na odwrót - las, co podcho­dził, wkrótce podchodzić przestanie. Ale jak na razie - cieszę się nim.
   Dużą część roku bowiem spędzam w otoczeniu lasu i łąk zu­pełnie dzikich, pełnych zwierząt Kiedy się tu przenosiłam, po długich latach miernego kontaktu z naturą, odczuwałam wo­bec niej mieszankę grozy, i obrzydzenia. Mrówka, która szła mi po nodze, była wówczas warta wrzasku i tańca św. Wita w celu jej strącenia. Pierwsze miesiące w domu w środku lasu zdawały się srogą karą - za przechodzenie na czerwonym, za parkowanie na niedozwolonym, za wszystkie sojowe latte na placu Zbawiciela i inne straszne grzechy stołecznej śródmiejskości.
   Z czasem jednak - nie mając za bardzo wyjścia - wyzbywszy się skrajnej mieszczuchowatości, okrzepłam I dziś ani kuny, co nocami walą mi w dach, ani szerszenie buczące basem nad głową, ani żaby, co przypadkiem skoczą na bosą stopę, nie ro­bią już na mnie wrażenia. Jestem jedną z nich.
   Przez rok bez mała w moim domu mieszkał na przykład nie­toperz. Jego pierwsze pojawienie się w kuchni, pewnej zimy, kiedy przeleciał niemal bezszelestnie nad stołem, przy którym jedliśmy kolację, wywołało popłoch. Wszyscy obecni zaczęli wrzeszczeć i trzymać się za włosy, wierząc w legendę o tym, że wampirzy pomiot zaraz wplącze się im w pukle. Kiedy więc zniknął z pola widzenia, rozpoczęły się paniczne, trwające ty­godniami poszukiwania, bezskuteczne zresztą. W końcu przy­wykliśmy, sprzątając po nim kupy na meblach, jak się sprzą­ta po ukochanym psie w parku. Aż wreszcie, pewnego dnia, zmęczony życiem w domu pełnym łudzi, nietoperz przysiadł na ścianie, a zręczny kolega, który akurat przyjechał z wizytą, zdołał go delikatnie przykryć sporym durszlakiem, pod któ­ry wsunął karton, i otworzywszy okno, wypuścił nietoperza na wolność
   Kuna niestety nie zmieści się do durszlaka, a szkoda, bo jej obecność, objawiająca się nocami drapaniem szuraniem mla­skaniem i chrobotaniem tak głośnym, że wyrywa z najgłęb­szego snu, bywa męcząca. To właśnie ona jest w stanie spra­wić, że o 3 w nocy, w księżycowej poświacie, staję pod skosem sufitu i walę weń z piąchy, wołając. „Ej, wynocha, wy małe cholery!".
   Znajoma z sąsiedniej wsi, której nieobce były nocne wale­nia w sufit, naraiła mi specjalistę od odstraszania kun. Przy­jechał na Mazury z Żywiecczyzny (przez Krosno i Rzeszów, w drodze do Łodzi. „Zlecenia w sezonie sypią się jak złoto” - mówił). Wyglądający jak skrzyżowanie profesora Bralczyka z alpinistą, który właśnie rusza na Matterhorn, wysiadł ze swe­go maleńkiego auta z napisem „Masz problem z kunami? Za­dzwoń!” i powiedział: - Niech mi pani teraz nic nie mówi, sam się zorientuję! - po czym jął krążyć dostojnie dookoła domu, by w końcu powiedzieć, że to wszystko będzie dużo kosztowa­ło, ale najpierw konieczny jest remont dachu, usunięcie spod powały wszystkich trucheł, które kuna tam przywlokła (Radzę zamówić spory kontener na gnojówkę, proszę pani”), cał­kowite usunięcie winorośli porastającej ściany i ścięcie wiel­kiego kasztanowca, który dla kun jest naturalną trampoliną, z której startują w stronę domu.
   A potem się zasiedział i opowiadał dużo o polsko-szkockim weselu swojej córki na Podlasiu, na którym tłum postawnych mężczyzn w kiltach uznał wyższość podlaskiego samogonu nad szkocką single Malt. Trwało to trochę, ale warto było - sama jego obecność i wisząca w powietrzu groźba zainstalo­wania systemu odstraszającego najwyraźniej wpłynęły na kuny, bo przez, dwa tygodnie był spokój. Niestety wczoraj wróciły.
   I kiedy nic naprawdę nie ma już sensu, siedzenie w lesie jest na brak sensu lekarstwem. Czuję podskórnie, że napotkani w lesie Joachim Brudziński zbierający jagody albo Mariusz Błaszczak schylający się po podgrzybka, albo nawet Dominik Tarczyński wśród łagodnej zieleni jeżynowych zarośli - mo­gliby się okazać kimś innym niż na Nowogrodzkiej.
Anna Dziewit Meller

Mamy się bać

Jest chyba czymś niezwykle naturalnym, że zawsze przy spiętrzeniu tragicznych wiadomości zaczynam się zastanawiać, w jakim stopniu media są narzędziem terrorystów. Czy poza bólem tych, którzy w aktach terroru tra­cą bliskich, i tych. którzy łączą się z nimi wyrazami współczucia i wsparcia, liczba specjalnych progra­mów, w kółko powtarzających relację z miejsca tra­gedii, nic jest zwieńczeniem działań zamachowców i wielką dla nich satysfakcją? Jeżeli dołożymy do tego wszędobylskich, świetnie przygotowanych do dziennikarskiej pracy reporterów, potęgujących pa­nikę, uczucia strachu i świadomość bezradności, to wróg osiąga cel, do którego zmierza. Mamy się prze­cież bać, mamy czuć się niepewnie, gdziekolwiek się znajdujemy, nie wychodzić na ulicę, nie podróżować, zmienić swoje życie i przemykać przez nie w nie­ustannym zagrożeniu.
   Przytaczam przykładowe pytanie, a podobnych było wiele, jednego z autorów relacji z zamachu w Barcelonie: „Czy czuła pani strach, gdy zobaczy­ła pani ciężarówkę rozjeżdżającą ludzi?”. Tak od­powiada pytana - bardzo się bałam”. Pytam teraz reportera: czy czuje pan idiotyzm zawarty w tym pytaniu? Jak potoczy się pana relacja, kiedy pytany odpowie np., że strach ma wielkie oczy. Pamiętam zawiedzionych dziennikarzy, którzy po słynnym lą­dowaniu kapitana Wrony z niesmakiem odchodzi­li od pasażerów samolotu zadziwionych pytaniami o strach i panikę.
   Wyważenie medialnego komunikatu wiąże się ze społeczną odpowiedzialnością mediów za skutki tego, co do nas dociera. Dotyczy to nie tylko relacji z wydarzeń, które wstrząsają światem. To samo do­tyczy polityki. obiektywnych relacji z wydarzeń poli­tycznych, bo przy braku odpowiedzialności albo przy poddawaniu się tym, którzy nami sterują, zaczyna­my mówić o propagandzie, indoktrynacji i manipu­lacjach. To na was. drodzy młodzi dziennikarze, liczą terroryści, politycy i marketingowcy. Często, cho­ciaż o tym nie mówimy, wszyscy powyżej wymienie­ni współpracują ze sobą.
Krzysztof Materna Jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz