czwartek, 7 września 2017

Przeżyjmy to jeszcze raz,Pasek TVP Info,Ciut im się zeszło,Araby zeszły na psy,Nierzeczywistość,Układ zamknięty,Jak się nie dostosować i Demokracja jest tak głupia



Przeżyjmy to jeszcze raz

„Dobra zmiana” podobnie jak brexit czy prezyden­tura Trumpa to próba cofnięcia wskazówek zega­ra i powrotu do przeszłości. W przypadku Polski niestety próba udana.
   Ludzie często zastanawiają się, jak odległy moment ze swojego życia potrafią skojarzyć. Najczęściej wskazują na jakieś zdarzenie z czasów, gdy mieli cztery, pięć czy sześć lat. Mam podobnie. Ale oto dzięki nowej władzy w Polsce jestem w stanie zobaczyć to, co umknęło mi w „nieświadomym” okresie życia, czyli w końcówce lat 60. zeszłego stulecia.
   Podobieństwa między epoką PiS a tamtymi czasami są ude­rzające i naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego tak wielkie było oburzenie, gdy Jarosława Kaczyńskiego porównywano do Władysława Gomułki. Owszem, wydaje się. że Kaczyński jako pierwszy sekretarz KC PZPR byłby zdecydowanie groź­niejszy niż Gomułka, Gomułka z kolei w obecnych czasach byłby dla Polski, jako szef PiS. zdecydowanie mniej groźny niż Kaczyński. Podobieństwa jednak są. I to jakie! Nie mówi­my tu wyłącznie o podobieństwie charakterów (swarliwych i nieznośnych), głosów (szczególnie w czasie wygłaszania wy­stąpień w stanic wzburzenia) czy mentalności (skromność i dbałość o moralność, szczególnie otoczenia).
   Oczywiście ważniejsze od podobieństw ludzi i charakte­rów jest podobieństwo czasów. I 50 lat temu, i dziś Polska była otoczona przez wrogów. No może otoczona to przesada, bo na Wschodzie nie było wtedy i nic jest dziś aż tak źle. Ale już na Zachodzie sami wrogowie. Szczególnie jeden. Ten sam. Tu oczywiście ujawnia się zdecydowanie większy racjonalizm Gomułki niż Kaczyńskiego. Nasza zachodnia granica nic była traktatowo usankcjonowana, różne ziomkostwa rzeczywiście zgłaszały roszczenia do naszych zachodnich ziem, a powojen­ne rany po 20 latach wciąż były bardzo świeże. Po 70 latach wspomnienia przechowują tylko najstarsi Polacy, Niemcy są naszym najważniejszym partnerem w Europie i lojalnym so­jusznikiem w Unii oraz w NATO, ale okazało się, że resentymenty wciąż są żywe.
   Chyba nawet dla samego Jarosława Kaczyńskiego zaskaku­jące jest, jak naciskając odpowiedni guzik, można je ożywić. Wystarczą bębny w PiS-owskich mediach, werble w internecie, wsparcie kiboli i operacja odpalona. Oczywiście równie ła­two odpalić niechęć do uchodźców czy do Brukseli. Bruksela jest tu wyjątkowo poręczna, bo symbolizuje cały zgniły i nie­życzliwy Zachód, czegoś takiego Gomułka nie miał. W kwestii niż ta gomułkowska. Wtedy skupiano się na walce z Żydami i syjonizmem, dziś na górze promowana jest islamofobia, a na dole tolerowany jest antysemityzm, przeciw czemu protesto­wali ostatnio w liście do Kaczyńskiego przedstawiciele gmin żydowskich.
   Propaganda Kaczyńsko-Kurska jest wręcz szokująco po­dobna do propagandy Gomułkowsko-Moczarowskiej, o czym mówią - chyba sami zdziwieni skalą podobieństw - prof. Mi­chał Głowiński i dr Piotr Osęka. Nie ma już „wywrotowców z Bonn”, bo nikt już o Bonn nie pamięta, ale jest i niechęć do inteligencji, i nacjonalizm, i resentymenty bliskowschodnie. Jest też ten sam, ONR-owski w korzeniach, a autorytar­ny w swej istocie, model patriotyzmu - wstajemy z kolan, wrogom mówimy twarde „nie” - i wszystkie te klisze znane z czasów Gomułki, a dziś grane od Moskwy przez Warszawę i Budapeszt po Stambuł. W jakimś sensie, sądząc na przykład po TVP, obecna Polska jest nawet bardziej ludowa niż tamta. W latach 60. gościł w niej Kabaret Starszych Panów, a gwiaz­dami byli Ewa Demarczyk czy Marek Grechuta. Dziś widzów w dobry nastrój wprowadza Zenek Martyniuk.
   Ówczesny nacjonalizm momentami też zdawał się bardziej subtelny niż ten dzisiejszy. Próba pożenienia nacjonalizmu z komunizmem i romantyczną tradycją, jaką w głośnej wtedy książce „Siedem polskich grzechów głównych” zaproponował pułkownik Załuski, była zdecydowanie subtelniejsza niż pro­mocja nacjonalizmu serwowana przez pana Sakiewicza czy panów Karnowskich. W czasach Gomułki kiboli też nie było, a gdyby byli, to pewnie nie kreowano by ich, jak w epoce Ka­czyńskiego, na patriotyczną awnangardę. O ile więc Polska jest dziś o wiele bardziej kolorowa niż szarobura Polska z czasów Gomułki, o tyle władza z postaciami typu Kaczyński, Waszczykowski, Szydło czy Błaszczak wydaje się równic przaśna.
   Ekipa, która głosi, że przynosi Polsce przełom, jest więc bo­leśnie wtórna, a ów „przełom” jest w praktyce zupełnie dra­matycznym i dość wstrząsającym regresem. Szczególnie że wtedy Polska nie ze swego wyboru była w obcęgach, a teraz na własne życzenie w nie włazi, co w historii polskiej głupoty za­pisane zostanie tłustym drukiem.
   I tak oto wygląda ten dzisiejszy powrót do przeszłości, któ­rego chciałby człowiek uniknąć, marząc bardziej o spokoj­nej starości niż o powrocie do dzieciństwa w nienormalnych czasach.
Tomasz Lis

Pasek TVP Info

Sezon ogórkowy sprzyja fizycznemu oddalaniu się od naszego kraju. Zmieniły się jednak priorytety naszych wyjazdów. Nie wyjeż­dżamy już z powodu pogody. Zwiedziliśmy wszyst­ko, co jest do zwiedzenia w tych przereklamowanych Rzymach czy innych Paryżach. Wkurza nas drożyzna w Chorwacji i te ich kamienie na plażach raniące na­sze przyodziane w klapki stopy. U Niemców nuda, że aż strach. Włosi weseli, ale cały czas makaron. Cze­si i Austriacy czyhają na nasze szybkie samocho­dy. Trudno jest więc znaleźć pozytywy w tych obcych nam kulturowo krajach „niby zjednoczonej Europy”. Jest jednak coś, co usprawiedliwia potrzebę wyjazdu za granicę. Tylko bowiem na obczyźnie uświadamia­my sobie, jaką my. Polska, jesteśmy potęgą. Nic chodzi wyświetlanie sobie banałów w rodzaju piękna na­szych krajobrazów czy też fantastycznego olejowego zapachu nadmorskich kurortów. Myślimy o naszej potędze w Innych dziedzinach. Uwidocznia się przewaga intelektualna, jaką mamy nad całą Europą np. w dzie­dzinie prawa. Taka Komisja Wenecka, podobno złożo­na z najlepszych prawników, wypisuje dyrdymały nijak mające się do prawdziwych struktur demokratycznych, taka godna pożałowania Komisja Europejska próbu­je nas pouczać, prezentując poziom czytania bez zro­zumienia (a podobno mają matury). Jakiś Trybunał w Strasburgu zabija nas śmiechem, przysyłając zaka­zy, które słusznie mamy w d... Drzewa w każdej polskiej puszczy są nasze, polskie. Możemy je wyrzynać do woli i sobie robić z nich, co chcemy. Oni nie wiedzą, że kiedy przestaniemy dostarczać drzewa, zbankrutują IKEA i podobne meblowe korporacje. Jesteśmy potęgą prawną i demokratyczną, ponad wszystko cenimy wolność i dlatego robimy to, co nam się podoba. Nie igrajcie z nami, bo splajtujecie. Nic potrzebujemy od ciebie, zakichana Europo, nic prócz pieniędzy, które nam się na leżą za naszą krzywdę oraz wasze kasyna, które zabrały majątki naszej arystokracji. Warto wyjechać, żeby to wszystko zobaczyć i żeby się od was odczepić. Zabierz­cie wasze brudne europejskie łapy od naszej Polski.
   PS Proszę o przedrukowanie niniejszego tekstu na pasek TYP Info.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Ciut im się zeszło

Powiedzmy sobie otwarcie - za straszliwą nawałnicę całą winę ponoszą władze samorządowe wojewódz­twa pomorskiego i jego mieszkańcy. Urządzić sobie huraganowy kataklizm na początku przedłużonego weekendu, w dodatku tuż przed Świętem Wojska Polskiego, to był szczyt nieodpowiedzial­ności. Premier Szydło waletowała wtedy u prezydenta w Juracie i namawiała go, by zamienili się miejscami. Dla dobra Rzeczpospolitej, oczywiście. Nad ranem na całym Helu gruchnęła niesprawdzona dotąd wieść, że opór gło­wy państwa został częściowo przełamany. W tym czasie minister Błaszczak leżał na piasku w pobliżu jakiegoś morza, zaś Antoni M. razem z Woj­skami Obrony T. zajęci byli Wniebo­wzięciem Najświętszej Marii Panny. Krótko mówiąc, rząd robił więcej, niż mógł. Jak zwykle.
   Już trzy dni po tragicznej nawałni­cy w pobliżu największych zniszczeń pojawił się pierwszy przedstawiciel władzy wykonawczej w randze wo­jewody. Musiał przejechać 80 km, więc ciut mu się zeszło. Gospodarz pomorskiego Dariusz Drelich (PiS) obejrzał ruiny Rytla i innych wsi, po czym wysłał uspokajający komunikat do rządu: Trze­ba pozbierać gałęzie i pozamiatać liście. Żadne wojsko nam niepotrzebne. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wredne media, które pokazały, jak obrzydliwie nałgał. Dopiero wtedy zobaczyliśmy ogrom zniszczeń oraz ludzi mierzących się z tym, co ich spotkało. Ludzi mocnych i dzielnych. Obrazom towarzyszyły liczne komentarze, że mieszkańcy świetnie się zorganizowali, że pomogły samorządy, straż pożarna, setki wolontariuszy i parafie.
   Cztery dni po kataklizmie na boisku szkoły w Rytlu wy­lądował wojskowy helikopter z Antonim Macierewiczem w nienagannym garniturze. Następne 250 m minister pokonał w rządowej limuzynie ze światłami i sygnałami. Potem przesiadł się do wojskowej terenówki rodzimej produkcji, by na własne oczy zoba­czyć, co się stało. Po kilku metrach ugrzązł jednak na amen w piastow­skim błocku. Na szczęście miej­scowi mieli prawdziwy samochód terenowy i „japończykiem” wyciągnęli ministra z kałuży.
   Tego samego dnia do Rytla zjechał też bardzo we­wnętrzny Mariusz Błaszczak. Z właściwą sobie przeni­kliwością wyjaśnił problemy z łącznością komórkową podczas nawałnic - nie działała, bo jest w rękach „ obcego kapitału”, który nie angażuje się w pomoc Polakom. Mi­nister jest w rękach polskiego kapitału, więc bez komórki, twarzą w twarz, rozmawiał ze strażakami. - Wydawałoby się, że to jest solidne drzewo, a złamane niczym zapałka - zagaił pracujących. Odpowiedziała mu wiele mówiąca cisza.
   19 sierpnia w Chojnicach, na tle wypucowanych wozów strażackich kupionych za poprzedniego rządu, wypowiadała się dla telewizji premier Szydło. Jakbym oglądał zamrożony azot. Ani słowa współczucia, ani słowa pokrzepienia, ani słowa podziękowania za hart ducha i mozolną pracę na rzecz 47 tys. poszkodowanych rodzin. Opóź­nieniem w finansowej pomocy państwa premier obarczyła samorządy, które nie składają wniosków w tej sprawie. Rząd nie popełnił żadnych błędów. To zgodne z ideologią PiS. Samodziel­ne społeczeństwo jest dla nich wrogiem, którego trze­ba pokonać.

Odszedł Janusz Głowacki, zwany przez wszystkich Głową. Znaliśmy się blisko 60 lat. Był to facet ogromnie dowcipny, choć dowcip miewał gorzki jak piołun. Mówiąc delikatnie, optymistą nie był, ale ja też nie jestem. Może dlatego się lubiliśmy. Parę lat temu wracaliśmy z rocznicy „Rejsu”, obchodzonej na wiślanym statku. Pożegnałem się z nim i Oleną, mówiąc: No, idę świat naprawiać. Głowa się uśmiechnął. Znam ten ból - powiedział.
Stanisław Tym

Araby zeszły na psy

Ubiegły tydzień minął pod znakiem polskich arabów i Żydów, więc nic dziwne­go, że nawiązuję do pa­miętnego artykułu pro­fesora Witolda Jedlickiego „Chamy i Żydy”, w paryskiej „Kulturze” (1962 r.). W latach 60. Gomułka stał po stronie Arabów, ze Związkiem Radzieckim na czele. Natomiast Państwo Izrael uważano za przyczółek imperializmu amerykańskiego oraz zachodnioniemieckiego na Bliskim Wschodzie. Miał to być antypolski sojusz żydowskich sy­jonistów i bońskich odwetowców. Wymyślono złowrogą „oś Tel Awiw-Bonn”. To wtedy Antoni Słonimski powie­dział, że rozumie, iż każdy człowiek powinien mieć jedną ojczyznę, ale dlaczego ma to być Egipt? To wtedy tysiące ludzi wyrzucono z Polski, a Gomułka mówił o V kolumnie.
   Teraz Polska pielęgnuje dobre stosunki z Państwem Izrael, ale Niemcy znów są źli. Zły jest „miliarder żydow­skiego pochodzenia” Soros. I zła jest Róża Marta Barbara Grafin von Thun und Hohenstein. Z jaką lubością pseudopatrioci wymawiają niemieckie i żydowskie nazwiska. Polityka bez wroga nie może żyć. Wróg jest potrzebny do szczęścia, wróg hartuje, wróg cementuje, wróg scala wokół partii i rządu. Dobrze, że nie słyszy tego hrabina Marion Dönhoff, która ma ogromne zasługi dla popra­wy stosunków niemiecko-polskich. Mamy piękne lato, radzę pojechać do Mikołajek, zobaczyć polską szkołę pod jej patronatem, poczytać jej książki i dowiedzieć się, ile niemiecka hrabina może zrobić dla Polski. To tyle na ten temat.
   Dokładnie półwieku po słynnej wojnie sześciodniowej (1967r.) araby sprawiły nam kolejny zawód. „Klęska pol­skiego araba” - głosi wielki, na pięć szpalt, tytuł na pierw­szej stronie „Rzeczpospolitej”. „Katastrofa”, „porażka”, „upadek renomy” - tak znawcy i hodowcy koni podsu­mowali 48. aukcję arabów Pride of Poland (Duma Pol­ski) w Janowie Podlaskim - pisze lzabela Kacprzak. Miało to być Święto Konia Arabskiego, tymczasem sprzedano zaledwie 6 spośród 25 koni, po rekordowo niskich cenach, wiele z nich nie osiągnęło ceny minimalnej. I wróciło do stajni. Chude to było święto. „Cios jest tym dotkliwszy, że stadnina w Janowie obchodzi w tym roku 200-lecie”,
   Renomie Pride of Poland zaszkodził też międzynarodowy skandal, jakim było odwołanie w lutym ubiegłego roku (za „brak nadzoru”) dyrektorów: Marka Treli, uważanego w środowisku za twórcę prestiżowej marki konia arabskie­go, o ogromnych wpływach wśród klientów arabskich, i Jerzego Białoboka. Nie pomogła także afera podczas ubiegłorocznej aukcji - czytamy w „Rzeczpospolitej”.
   Rzadko kiedy „dobra zmiana” przybiera tak zły obrót, choć nie brakuje znacznie ważniejszych przykładów. Żadna to satysfakcja dla tych, którzy alarmowali z po­wodu rządowego desantu na stajnie. Niby nic wielkiego, ostatecznie koń ma cztery nogi i też się potknie. Przeję­to ważniejsze placówki od stajni. Ta klęska jest jednak symboliczna i wymierna w kasie. Nie można powiedzieć, że czarne jest białe i aukcja przebiegła galopem. Trudno byłoby także udowodnić winę Tuska, twierdząc, że zosta­wił stadninę w fatalnym stanie.
   Osoby odpowiedzialne tłumaczą, że rynek koni arabskich „siadł”, a winę ponosi negatywny PR wy­tworzony wokół stadniny, czyli - jak się domyślamy - media głównego nurtu. Prezes stadniny w Janowie prof. Sławomir Pietrzak traktuje zarzuty jako „utyskiwania ludzi, którzy chcą po­kazać, że bez nich wszystko schodzi na psy”. Araby zeszły na psy? Poruszyło to nawet premier Szydło, która - jak zwykle, w trybie natychmiastowym - wezwała na padok ministra Jurgiela, gdzie będzie ujeżdżany.
   Klęska arabów to jednak drobiazg w porównaniu z klęską administracji państwowej podczas niedaw­nego kataklizmu na Pomorzu. Przed wyborami 2015 r. wiele mówiono o zapaści państwa polskiego, przyzna­wał to prywatnie nawet minister Sienkiewicz. Po dwóch latach końskiej kuracji (tysiące ludzi zwolnionych i za­stąpionych przez swoich), państwo jest podobno silne, zwarte i gotowe. Niestety, na Pomorzu nawiedziła nas nawałnica. Lasy zniszczone na obszarze 45 tys. ha. Zda­niem ministra Szyszki - największe nieszczęście w hi­storii naszych lasów. Na domiar złego, wichura zdarzy­ła się w weekend. A wojsko? A stan klęski żywiołowej? „Do zbierania gałęzi, do zamiatania liści, nie będziemy wzywać wojska” - powiedział wojewoda Dariusz Dre­lich (PiS), zanim po weekendzie zmienił zdanie. Ofiary śmiertelne, ranni, tysiące odbiorców pozbawionych elektryczności nawet (jak się okazało) przez tydzień, strażacy i energetycy tyrają całodobowo, a jaśnie pan mówi o zbieraniu liści. Domyślam się, że wojewoda, któ­ry jest przedstawicielem rządu, był w ścisłym kontak­cie z Kancelarią Premiera i z samą panią premier, która przybyła na miejsce, ale wtedy zbliżała się defilada, a nie uprzątanie gałęzi. Dopiero po defiladzie katastrofa wy­sunęła się na plan pierwszy. Ciekawe, jakie będą skutki. Czy równie drastyczne jak w sprawie śmierci młodego człowieka na komisariacie we Wrocławiu i kolejnych wypadków samochodowych BOR? Konsekwencje tylko na niższych szczeblach, reszta pod dywan. Pod dywa­nem trudno jednak wstać z kolan.

To tyle jeśli chodzi o klęskę polskich arabów, lasowi ad­ministracji rządowej. Teraz, alfabetycznie - od Arabów do Żydów- pora na tych ostatnich. 4 sierpnia Anna Chipczyńska - przewodnicząca Gminy Wyznaniowej Żydow­skiej w Warszawie, i Lesław Piszewski - przewodniczący Gminy w Polsce, wystosowali list do prezesa Jarosława Ka­czyńskiego. Fragment ku pamięci: „Wzrastający antyse­mityzm w debacie publicznej, wypominanie żydowskie­go pochodzenia przodkom senatora Marka Borowskiego przez dziennikarkę TVP Magdalenę Ogórek, faszystow­skie hasła i flagi ONR na uroczystościach państwowych przywołują najgorsze wspomnienia. (...) Incydent sprzed kilku dni z pobiciem izraelskich sportowców, gdzie moty­wacją agresorów był antysemityzm, pokazuje, że ze strefy słów antysemityzm przechodzi w fazę czynów”.
Zgadzam się, oprócz uznania Magdaleny Ogórek za dziennikarkę.
Daniel Passent

Nierzeczywistość

Im dalej od ubiegło tygodniowej nawałnicy, tym lepiej rząd sobie z nią radzi. Spektakularna porażka zmienia się w sukces, organizacyjna indolencja w stanowczość i empatię. Cała pań­stwowa machina propagandowa ruszyła zmieniać przeszłość. Pani premier - już wiemy - tuż po nawałnicy zajmowała się koor­dynacją służb państwowych i dlatego nie mogła pojechać na miej­sce kataklizmu, ale za to teraz odwiedza poszkodowane rodziny i obiecuje pieniądze, upominając samorządy, aby nie opóźniały wypłat. Minister Macierewicz też podjechał rządową limuzyną w te­ren pochwalić poświęcenie wojska, które co prawda skierowano tam długo po katastrofie, ale nie było wcześniej potrzeby. Minister Błaszczak, zwierzchnik wojewody Dariusza Drelicha, krytykowa­nego za brak należytej, wręcz jakiejkolwiek reakcji, odpowiedział, że oto totalna opozycja „lansuje się na ludzkiej tragedii”; po czym zaatakował „za ospałość” niepisowskiego marszałka województwa, który akurat, jak właściwie wszystkie lokalne władze samorządowe, działał natychmiast i właściwie bez zarzutu. Po trzech-czterech dniach od tragedii, kiedy minął pierwszy stupor rządu, zostały chy­ba wreszcie sformułowane przekazy dnia: jeśli coś było źle, to winne są samorządy (w tym rejonie głównie niezwiązane z PiS). A rząd byłby jeszcze bardziej skuteczny, gdyby miał jeszcze więcej władzy. Na tym polega istota każdej propagandy: ważne są nie fakty, ale to, czego ludzie o nich się dowiedzą i co będą myśleć.

Tym razem być może władzy nie uda się narzucić swojej inter­pretacji wydarzeń, bo zbyt wielu było świadków i za późno (długi weekend) nastąpiła propagandowa kontrakcja. Ale w toczo­nych nieustannie wojnach narracji politycznych to zwykle władza ma przewagę nad opozycją. Wbrew temu, co głosi PiS, opozycja „nie dysponuje” żadnymi własnymi mediami; nawet gazety, sta­cje radiowe i telewizyjne opisywane jako „skrajnie antyrządowe” są wobec opozycji bardzo krytyczne i zdystansowane, a politycy nie mają na nie żadnego wpływu. Po drugiej stronie jest zwarty układ medialny, silnie powiązany z rządzącą partią finansowo, organizacyjnie, politycznie, personalnie, ideowo. Zauważalna rywalizacja między poszczególnymi tytułami czy mikrośrodowiskami toczy się głównie o to, kto lepiej rozumie „linię rewolucji”; a przede wszystkim o dostęp do pieniędzy ze spółek Skarbu Państwa oraz o wpływy w najpotężniejszym medium grupy - TVP. Rozsądek podpowiada, że większość twórców „informacyjnych programów TVP” z samym Jackiem Kurskim na czele, ma - musi mieć - pełną świadomość, że uczestniczy w produkcji specyficznego reality show, pod potrzeby i wyobrażenia - jak w filmie „Good bye, Lenin!” - jednego widza, dysponenta ich karier. Ale co z tego? Już nikt, nawet opozycja, nie ma siły protestować przeciwko tak jawnej, bezwstydnej prywatyzacji publicznych mediów, przekształceniu ich w narzędzia partyjnej propagandy i osobistych interesów, hojnie finansowane z publicznych pieniędzy (ostatnio TVP dostała w formie pomocy budżetowej 800 mln zł).

Kolega, który (masochistycznie) przynajmniej raz w tygodniu ogląda „Wiadomości” TVP i programy informacyjne TVP Info, mówi, że przed startem ma odruchy jak w samolocie: zapiąć pasy w fotelu, rozejrzeć się, gdzie jest aparat tlenowy, przygotować to­rebkę na wypadek mdłości. (W tym numerze Grzegorz Rzeczkowski relacjonuje swoją 10-dniową, heroiczną podróż na tamtą stronę).
TVP udało się bowiem wykreować całkowicie alternatywną rze­czywistość, w której znane nam fakty podlegają najrozmaitszym deformacjom, słowa zmieniają znaczenie, pojawiają się zdarzenia nieistniejące, mylą kierunki, a zamiast żywych ludzi występują ich awatary, zaprogramowane do wyrażania zadanych formuł. Każde­mu, kto z jakichkolwiek powodów w tym świecie utknął, trudno będzie kiedykolwiek wrócić na obcą, wrogą, nieznaną ziemię, którą kiedyś opuścił wraz z PiS. Co prawda w minionym roku setki tysięcy widzów przy pomocy pilota zdążyły jeszcze odlecieć z krainy TVP; jest też spora grupa, która się tam po prostu bawi, o czym świadczą liczne strony internetowe, uprawiające radosną „bekę” z piswizji (przebojem są zwłaszcza tzw. paski informacyjne). Ale w zasięgu promieniowania tego medium znajduje się bezpośrednio i trwale zapewne 2-3 mln ludzi. I jest to potencjalnie potężna polityczna siła. Nie można też nie zauważyć, jak bardzo pisowska propaganda rozprzestrzenia się na odległe obszary, przenosi, także przy pomo­cy armii trolli i botów, do internetu, zatruwa, choćby na zasadzie wymuszonej reakcji, media i środowiska opozycyjne. Pozostając w kręgu fantasy: Imperium dysponuje armią, jakiej nigdy nie będzie miała Republika.

Wiele osób sądzi, że ta propaganda jest tak toporna, a stosowane techniki manipulacyjne tak znane i czytelne, że nie mogą być bardzo skuteczne. Hola, hola! Tak kpiliśmy z propagandy PRL, a przeżyła ona o dziesięciolecia tamto państwo. Dziś przekaz PiS bez trudu uaktywnia ówczesne propagandowe mity i stereotypy: wrócił zły Niemiec, syjonistyczne knowania (Soros), zgniły Zachód, bohaterscy partyzanci, dobry pierwszy sekretarz, sprzedajna opozy­cja; jest lud i jego wrogowie, partia, która pragnie, aby Polska rosła w siłę; wróciła retoryka rewolucyjna, nawet księża-patrioci. Zmienił się znak ideologiczny: z deklarowanego komunizmu na deklaratywny antykomunizm. To nie byłoby skuteczne, gdyby w nas gdzieś nie tkwiło. Cóż, nie ma społeczeństw ani jednostek całkowicie odpornych na propagandę, zwłaszcza że ta współczesna stosuje sprawdzone techniki marketingowe, w tym działające „podprogowo" gry skoja­rzeń i emocji. Na szczęście sytuacja dziś tym się różni od czasów PRL, że w dobie globalnej sieci żadna siła nie uzyska już monopolu prze­kazu i komunikacji, nawet gdyby zlikwidowała wszystkie niezależne tradycyjne media. Więc w wojnie narracji władza może wciąż odnosić swoje wyobrażone zwycięstwa, ale nigdy nie wygra.
Jerzy Baczyński

Układ zamknięty

Zabawa w Trybunał Konstytucyjny trwa. Warto się jej przyglądać, bo ten eks­peryment na ciele konstytucyjnego organu pokazuje, jak będą działać Sąd Najwyższy, Krajowa Rada Sądownictwa i sądy powszechne po przejęciu przez PiS.

W zeszły czwartek PiS ogłosił, że jego kandydatem do Trybunału Kon­stytucyjnego, w miejsce zmarłego prof. Lecha Morawskiego, będzie dr hab. Ju­styn Piskorski, szef Katedry Prawa Karnego UMCS w Poznaniu. W poszukiwaniu, kto zacz, media dotarły do jego artykułu w miesięcz­niku lefebrystów „Zawsze wierni” z kwietnia zeszłego roku. Artykuł jest o „kryzysie oj­costwa”, a autor stawia w nim śmiałe tezy. M.in. że nauczanie koedukacyjne sprawiło, iż chłopcy zniewieścieli, a dziewczynki zrobiły się „agresywne i asertywne” Że „Przemoc w rodzinie jest pojęciem fałszywym”, bo ona się odbywa nie w rodzinie, gdzie jest mąż, żona i dzieci, tylko w nie-rodzinach, gdzie są partnerzy. Wreszcie, że walka z tradycyjną męskością „to walka prowadzona z Bogiem na wszystkich możliwych polach”
   PiS wybierze sobie do Trybunału Konsty­tucyjnego kogo chce. Jak zechce - wybierze konia (precedens jest: cesarz Kaligula zrobił swojego konia senatorem). A żeby wszystko było lege artis, wcześniej zmieni ustawowe kryteria i dopisze, że kopytne też mogą kan­dydować do TK.
   Prof. Morawski nie był sędzią, tylko du­blerem wybranym przez poprzedni Sejm na obsadzone już prawomocnie miejsce w Trybunale. A więc prezydent Duda powi­nien zaprzysiąc któregoś z trzech wybranych wtedy sędziów: Romana Hausera, Krzysztofa Ślebzaka lub Andrzeja Jakubeckiego. I trzeba o to do niego apelować. Nie uzdrowi to już Trybunału, ale uzdrowi relacje prezydenta z konstytucją. I tą częścią suwerena, która jest przywiązana do idei jej przestrzegania przez władzę.

Tymczasem Trybunał Konstytucyjny pod wodzą Mariusza Muszyńskiego i Julii Przyłębskiej (kolejność nieprzypadkowa) łamie prawo. Nie tylko konstytucję, ale też ustawy uchwalone przez PiS. Przykładem uchwalony 27 lipca Regulamin TK, którego do dziś Trybunał nie umieścił na swojej stronie internetowej. Media najbardziej wy­biły punkt regulaminu, który uniemożliwi sędziom kwestionowanie - w trybie zdania odrębnego do wyroku - prawa do orzekania przez dublerów. To sprzeczne z ustawowym (art. 106 ust. 3 ustawy o trybie postępowania przed Trybunałem) prawem do zdania odręb­nego, gdzie nie postawiono żadnych granic czy warunków. I z art. 195 ust. 1 konstytucji, w myśl którego sędziowie TK w sprawowaniu urzędu są niezawiśli i podlegają tylko usta­wie zasadniczej.
   Ale kluczowe jest to, że ten regulamin, wbrew ustawie (nie mówiąc już o konstytucji) pozwala prezesowi TK niemal na wszystko. Będzie mógł po prostu nie przyjąć do rozpa­trzenia wniosku np. rzecznika praw obywatel­skich, grupy posłów, prezesów SN i NSA czy pytań prawnych sądów. Wystarczy, że wymy­śli sobie nieistniejące uchybienia formalne. Nie ma instancji odwoławczej.
   Będzie mógł zablokować wydanie wyroku zmieniającego dotychczasową linię orzeczni­czą TK. Można ją zmienić tylko w tzw. pełnym składzie Trybunału. Wystarczy więc, że prezes nie wyrazi zgody na pełny skład.

Kolejne kuriozum porównywalne jest do sytuacji, w której sąd powszechny mu­siałby się zwracać do prezesa sądu o pozwo­lenie na przesłuchanie świadka. Otóż według nowego regulaminu to prezes TK decyduje, czy skład sądzący będzie mógł w ramach postępowania zwrócić się o stanowisko, wy­jaśnienia czy dane do innych organów i insty­tucji. Nie ma terminu na wydanie pozwolenia przez prezesa, więc będzie mógł blokować rozpatrzenie sprawy.
   Prezes dostał prawo dowolnego ustalania składów sądzących. Wprawdzie obowiązuje ustawa, która mówi, że musi przydzielać spra­wy w kolejności alfabetycznej, ale według regulaminu: „Wniosek (...) oraz skargę kon­stytucyjną Prezes Trybunału kieruje do wy­znaczonego przez siebie sędziego Trybunału”
   To „legalizacja” procederu uprawianego od początku przejęcia rządów w Trybunale przez tandem Muszyński-Przyłębska. Sprawy są przydzielane sędziom „po uważaniu”, skład sądzący jest nieraz kilkakrotnie zmieniany (nie licząc zmian zgodnych z prawem i zwią­zanych z końcem kadencji sędziów). Takie roszady w składach są sprzeczne nie tylko z ustawą, ale i z konstytucją, która daje każde­mu prawo do bezstronnego sądu. Wystarczy popatrzeć, kogo tandem Muszyński-Przyłęb­ska wyznacza do konkretnych spraw - zawsze jest tam przynajmniej jeden dubler. Czasem skład wygląda na czystą złośliwość. Np. legal­ność wyboru w 2014 r. Małgorzaty Gersdorf na I Prezesa SN dostał (wziął sobie?), jako sprawozdawca, Mariusz Muszyński: dubler, którego legalność wyboru zakwestionował w 2015 r. Trybunał Konstytucyjny.

Do tego dochodzą wizyty polityków w ga­binecie sędzi Przyłębskiej. Potwierdzono kilkakrotne wizyty Mariusza Kamińskiego, Zbi­gniewa Ziobry i Arkadiusza Mularczyka. Ten pierwszy żądał teczki personalnej wieloletniej pracownicy Trybunału, żony sędziego Wojcie­cha Łączewskiego, który skazał Kamińskiego za prowokację w Ministerstwie Rolnictwa. Niedługo po oglądaniu przez Kamińskiego jej akt osobowych dostała polecenie przeniesie­nia się do sutereny i robienia kwerendy doku­mentów. Mimo że dostarczyła zaświadczenie od lekarza, że z powodu ciężkiej alergii pracy w takich warunkach wykonywać nie może. Wizyty posła Mularczyka i prokuratora gene­ralnego Ziobry poprzedzały natomiast złoże­nie przez nich wniosków do TK. Gdyby istniała niezależna prokuratura, mogłaby zbadać to pod kątem bezprawnego wywierania wpły­wu na czynności organu. Mogłaby też zbadać, czy manipulowanie składami sądzącymi nie jest przestępstwem nadużycia władzy. I czy usunięcie ze Zbioru Orzeczeń TK trzech wy­roków, których publikacji w Dzienniku Ustaw zakazała premier Beata Szydło, nie jest prze­stępstwem przerobienia dokumentu.
A kto może zbadać legalność uchwalo­nego przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK regulaminu? Nikt. Bo w państwie prawa nie istnieje problem wydawania przez sąd konstytucyjny aktów prawnych sprzecznych z konstytucją. PiS stworzył układ zamknięty oparty na korumpowaniu organów państwa, w którym mechanizmy kontrolne zostały za­przęgnięte do służby partii. Za chwilę to samo będzie się działo w sądach powszechnych.
Ewa Siedlecka

Jak się nie dostosować

Zaczynamy się przyzwyczajać, a nawet dostosowywać do zalewu świństwa, kłamstwa, brutalności i głupoty, na które przyzwolenie daje obecna władza.

Pociągiem na trasie Berlin-Warszawa jechał artysta zaproszony przez Zachętę Narodową Galerię Sztuki. Obywatelstwo ma amerykańskie, kolor skóry ciemny, jako że jego przodkowie pochodzą z Indii. I w dodatku broda, oczywiście - czarna.
W długim mailu, który wysłał do ambasady USA w Warszawie i do swoich polskich przyjaciół, a także w mediach społecznościowych, opisał zaczepki, szturchania w ramię i wyzwiska ze strony jakiegoś ogolonego typa w czarnej koszulce. I totalną obojętność konduktora, którego prosił o pomoc. Nie reagowała też obsługa wagonu restauracyjnego, w którym rzecz miała miejsce. Jak pisze Amerykanin: wielu znacząco marszczyło brwi, ale nikt się nie ruszył. W końcu z opresji wybawiła go para pięknych białych ludzi - polski model i modelka - pracujący za granicą. Doprowadzili do tego, że pociąg zatrzymał się na stacji, a policja wyprowadziła rasistę.

Kilka dni temu wrzuciłam na Facebooka zdjęcie, na którym policja na Krakowskim Przedmieściu wynosi i sprowadza z jezdni młodych ludzi. Zagraniczni znajomi zaczęli mnie pytać, co się dzieje. Odpowiedziałam, że tą ulicą właśnie maszerowa­li faszyści. „Sympatycznie wyglądają ci wasi faszyści” - oni mi na to. A ja im tłumaczę, że na zdjęciu są ci, którzy blokowali po­chód faszystów. I na to dostaję zdumione: „To czemu policja ich zgarnia?!”. No właśnie.
W kilku miejscach w Warszawie zawisły też plakaty z przero­bionym łukiem znad bramy do Auschwitz. Ktoś sobie zagrał tym strasznym symbolem z nadzieją, że wydębi kilka miliardów od są­siadującego z nami państwa niemieckiego. „Reparationen machen frei” - głoszą charakterystyczne litery. Turyści się zatrzymują, pa­trzą ze zdumieniem, fotografują, przekazują znajomym. „Taka jest dziś Polska, kochani!” - już sobie wyobrażam te ich maile do domu.
   I kolejny przykład. Piotr Adamczyk w swoim autorskim progra­mie w TVP Info pozwolił Tomaszowi Sakiewiczowi, redaktorowi naczelnemu „Gazety Polskiej”, najpierw imputować mi słowa, które nigdy nie padły, po czym z tupetem stwierdzić, że Niemcy „mają takich pomocników jak Platforma Obywatelska, którzy już za nich są adwokatami”, a ja nie reprezentuję interesów Polski, tylko czuję się Niemką. Na moje głośne żądanie natychmiastowych przeprosin Sakiewicz, z wrodzonym wyrachowaniem, stwierdził, że nie umie po niemiecku. Co zrobił „redaktor” Adamczyk? Zaproponował ustawkę: „Wyjaśnicie to sobie państwo po programie”. Więc opu­ściłam studio.

Może już wystarczy tych przykładów. A to tylko ostatnie dni. Takich sytuacji mamy dziś mnóstwo i niestety obawiam się, że zaczynamy się do tego zalewu świństwa, kłamstwa, głupoty brutalności przyzwyczajać, a nawet dostosowywać. Ciemnoskó­rzy nie powinni chodzić ani do dyskotek, ani wieczorem po ulicach. Niech się niepotrzebnie nie narażają. My przecież tak naprawdę nic nie mamy przeciw inaczej wyglądającym i inaczej kochającym, ale niech się nie obnoszą, bo po co szukać guza? I czy naprawdę koniecznie ciągle trzeba demonstrować? Może lepiej, żeby sobie pan Kaczyński wykrzyczał swoją nienawistną mowę ze stołeczka na Krakowskim Przedmieściu raz na miesiąc, pojechał na ten Wa­wel, skoro tak bardzo chce, dajmy spokój, nie to jest ważne.
   A ONR? Ich znowu tak wielu nie ma, już nie przesadzajmy, czasem sobie pomaszerują, wiemy, jak jest. No, a jak ktoś się decy­duje na uczestniczenie w programie TVPiS, to czego się spodzie­wał? Przecież wiadomo, że tam kłamią i manipulują, a Sakiewicz jest brutalem bez skrupułów, który przegrał już kilka procesów zniesławienie. Adamczyk na każdym kroku udowadnia, że jest oportunistą i aparatczykiem, więc trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć i naiwnie liczyć na choćby cień obiektywizmu. „Najlepiej niech pani tam nie chodzi” - radzi mi życzliwie wielu.

Można oczywiście się do tego dostosowywać i pozwalać na za­właszczanie przez PiS i zniszczenie centymetr po centyme­trze, metr po metrze kolejnych wspólnych przestrzeni w Polsce.
Na początek ulice i media, symbole i historia. Obecny rząd niszczy nasze, wypracowywane przez lata i przez najlepszych ludzi, do­bre relacje z Niemcami oraz pozycję w UE. Oczywiście nigdy nie wystawi Niemcom żadnego rachunku, ale co napyskuje i napsuje krwi, to ich. Bo przecież nie o reparacje tu chodzi. Podważając umowę z Poczdamu (i inne), cofamy się do 1945 r. i na nowo otwieramy wszystkie kwestie. Tego nikt trzeźwo myślący nie może chcieć. Ale łatwiej będzie wyprowadzać Polskę z Unii, jeżeli zo­hydzi się Polakom Niemców - rozdrapując stare rany, wyciągając nasze krzywdy.
   Obawiam się, że okres ochronny dla Polski się kończy. Nie po to przyjmowano nas do Unii, żebyśmy podważali jej porządek prawny, wartości, na których stoi, i osłabiali to, co jest jej najwięk­szym i historycznym osiągnięciem: pokój. To nasi biskupi w 1965 r. napisali w swoim sławnym orędziu do biskupów niemieckich, że „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”; a Polacy przez lata byli postrzegani jako ci, którzy, wbrew komunistycznym rządom, dążą do wolności i do zabezpieczenia pokojowego istnienia na naszym kontynencie. Dziś zaś obserwatorzy, komentatorzy, uczestnicy
twórcy polityki europejskiej widzą w naszym kraju niebezpiecz­nego szaleńca i tracą cierpliwość. To wszystko razem bardzo
źle wróży.

Na Facebooku znalazłam też wpis Tajki Meredith: „Dziś stałam na przejściu za kobietą w hijabie z maleńkimi dziećmi. Nagle przejeżdżający kierowca zatrąbił, coś krzyknął i rzucił w nich bu­telką (łaskawca - plastikową). Rozmawiałam z nią potem. Mówiła, że ciągle spotyka się z wyzwiskami, najgorszymi, przy dzieciach 3 i 6 lat. Niepojęte. Przerażające. Centrum Warszawy”.
   Dobrze, że jednak czasem ktoś się oburza. Choć obawiam się, że niebawem wszyscy zaczniemy ulegać i akceptować to pokracz­ne myślenie: szła w spódniczce mini?, to niech się nie dziwi, że ją zgwałcili; jechał na drogim rowerze?, to normalne, że go napadli, pobili, a rower zabrali. Bo świat taki już jest, trzeba umieć się w nim poruszać i do niego dostosowywać.
   Po moim trupie! Co zostawimy następnym pokoleniom?
PS Dziękuję moim dzieciom za rozmowy, wsparcie i wkład w ten tekst.
Róża Thum

Demokracja jest tak głupia

Po moim felietonie „Dla wolności i dobro­bytu!”, w którym obficie cytowałem myśli hitlerowców o polityce, demokracji, przeciw­nikach czy propagandzie, by pokazać czytelnikom, jak niebezpiecznie współcześnie brzmią te tezy, otrzyma­łem zaskakująco dużo e-maili z prośbą o ciąg dalszy - czyli o jeszcze więcej cytatów. No cóż, nieustające grze­banie w nich trąci perwersją, ale czytelnik mój pan, sko­ro wymaga, to i dostanie. Voila.
   Siedząc w więzieniu po nieudanym puczu monachijskim w listopadzie 1923 r., Hitler tak przekonywał swego roz­mówcę: „Kiedy znów wezmę się do pracy, zastosuję nową taktykę. Zamiast w drodze zbrojnego przewrotu dą­żyć do zdobycia władzy, będziemy musieli przyczaić się i wejść do Reichstagu kosztem katolików i marksistów. Jeżeli nawet odebranie im głosów zabierze więcej czasu niż odebranie im życia, to wynik będzie usankcjonowany ich własną konstytucją. Każdy legalny proces jest powolny. Wcześniej czy później zdobędziemy większość, a po niej - Niemcy”.
   Niedługo później, w 1928 roku, Goebbels pisał: „Wcho­dzimy do Reichstagu, aby w arsenale demokracji za­opatrzyć się w jej własną broń. Staniemy się posłami do Reichstagu, aby sparaliżować weimarski sposób myśle­nia przy jego własnej pomocy. Jeżeli demokracja jest tak głupia, żeby za tę niedźwiedzią przysługę dawać nam bezpłatne bilety i diety, jest to jej prywatna sprawa. (...) Dla nas każdy prawny środek jest dobry, aby zrewolucjo­nizować stan dzisiejszy”.
   12 marca 1933 r. Himmler komentował masowe areszto­wania, jakie zarządził w Monachium: „Dość szeroko sko­rzystałem z aresztu zapobiegawczego(...). Czułem się do tego zmuszony, ponieważ w wielu częściach miasta od­bywało się tak wiele agitacji, że nie było dla mnie możli­we zagwarantowanie bezpieczeństwa tych konkretnych jednostek, które je sprowokowały”.
   Z artykułu Heydricha w „Das Schwarzc Korps” 1935 r.: „Jeśli mamy troszczyć się o nasz lud, musimy surowo traktować naszych przeciwników, niekiedy nawet za cenę skrzywdzenia poszczególnego przeciwnika i wobec moż­liwości bycia oczernionymi jako dzikie bestie przez nie­których ludzi o niewątpliwie jak najlepszych intencjach”. Hitler w liście otwartym do kanclerza Brüninga w 1931 roku: „Władza pochodzi od narodu. Konstytucja usta­la drogi, jakimi pewna koncepcja, myśl, a więc i organi­zacja, musi otrzymać od narodu prawo do realizowania swoich celów. Ale ostatecznie to naród, nikt inny, usta­la konstytucję. Panie Kanclerzu, jeżeli naród niemie­cki upoważni kiedyś ruch narodowosocjalistyczny do wprowadzenia konstytucji innej niż dzisiejsza, to wtedy nic Pan nie poradzi. Kiedy konstytucja staje się przeżyt­kiem, naród nie umiera - to konstytucja ulega zmianie”. Z inauguracyjnej mowy Hitlera: „Rząd daje partiom Re­ichstagu sposobność przyjaznej współpracy. Ale jest też zdecydowany nic cofnąć się z drogi w wypadku odmowy Reichstagu i wrogości, która z tego wyniknie. Do was, pa­nowie posłowie, należy wybór między wojną a pokojem”. W wywiadzie udzielonym Annie O'Hara McCormick i zamieszczonym 10 lipca 1933 r. w „Newr York Timesie” Hitler mówił: „Partia, państwo, armia, struktura ekono­miczna, stosowanie prawa mają drugorzędne znaczenie, są tylko środkiem do zachowania narodu. Dopóki służą temu celowi, są pożyteczne i mają rację bytu. Kiedy zaś nie mogą sprostać temu zadaniu, są szkodliwe i trzeba je zreformować, odrzucić albo też zastąpić czymś innym”. „Być może prędzej, niż myślimy, zbliża się czas - oznaj­mił Hitler w listopadzie 1936 roku - kiedy reszta Europy ujrzy w naszych Niemczech najsilniejsze zabezpiecze­nie prawdziwie europejskiej, prawdziwie ludzkiej kultu­ry i cywilizacji”.
   Tuż przed aneksją Austrii, w lutym 1938 r., Hitler oświad­czył w Reichstagu: „Przede wszystkim kto w takiej go­dzinie uważa za swój obowiązek objąć kierownictwo nad jakimś narodem, ten nie odpowiada przed prawami par­lamentarnych zwyczajowi nie obowiązuje go jakaś okre­ślona demokratyczna koncepcja, lecz jedynie nałożona na niego misja. A każdy, kto sprzeciwia się tej misji, jest wrogiem narodu".
   I niech puentę da nam Hermann Göring: „Walczymy z państwem i obecnym systemem, bo chcemy je znisz­czyć doszczętnie, ale w sposób legalny z powodu tych głupich cywilów. Kiedy prawo broniło Republiki, mówi­liśmy, że nienawidzimy państwa; teraz, kiedy prawo jest po nasze j stronie - lubimy państwo, a wszyscy wiedzą, o co nam chodzi”.
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz