poniedziałek, 25 września 2017

Nie ma wolności bez praworządności i Harce suwerena



Nie ma wolności bez praworządności

Dyktatura miewała w historii legitymację społeczną i była powoływana na wypadek zagrożenia przez wroga. Stawała się tyranią dopiero wtedy, gdy władza dyktatorska była jedynie uzurpowana, a wróg urojony.

Sławomir Sierakowski

Do dziś pozostało to, że dyktator swoje rządy uzasad­nia koniecznością obrony przed śmiertelnym za­grożeniem. W nowożytnej Polsce, gdzie zapędy dyk­tatorskie miało przynajmniej trzech przywódców, za każdym razem uzasadnienie było takie samo: albo władza silnej ręki, albo państwo upadnie. Pierwszym był marszałek Piłsudski, drugim Władysław Gomułka, a trzecim jest Jarosław Kaczyński. Każdy z nich zaczynał jako przywód­ca społecznie zalegitymizowany, czyli cieszący się największą popularnością w społeczeństwie. Piłsudskiego w międzywoj­niu kochano jak półboga, dla Gomułki w 1956 r. jako bohatera odwilży i więźnia stalinizmu na wiec w Warszawie wyszło pół miliona Polaków. Kaczyński nigdy nie miał tej popularności, ale wygrał ze swoją partią demokratyczne wybory.
   O ile Piłsudski i Gomułka ograniczali wolność i demokrację, uzasadniając zagrożeniem jednak realnym (w Polsce też mogło wydarzyć się to, co na Węgrzech w 1956 r. albo w Czechosłowa­cji w 1968 r.), o tyle Kaczyński i jego obóz, tak jak Donald Trump i inni populiści, muszą się posługiwać postprawdą, fake newsa­mi i niechęcią do elit (politycznych, medialnych, naukowych, sądowych, biznesowych i innych). Kaczyński, pod hasłem „Pol­ska w ruinie”, wygrywa wybory z Platformą Obywatelską, której rząd jako jedyny uniknął recesji gospodarczej i osiągnął przez osiem lat najlepsze wyniki gospodarcze w całej Europie (pra­wie 25 proc. zakumulowanego wzrostu gospodarczego, spadek bezrobocia z 15 do 8 proc. i deficytu z 8 do mniej niż 3 proc.).
   Jak ta manipulacja była możliwa, nieźle opisali już inni, choć odtrutki dotąd nie wynaleziono, bo nie wydaje się, żeby w epoce postprawdy mogła być nią po prostu prawda poda­wana przez media głównego nurtu, intelektualistów, watchdogi i portale fact-checkingowe. Kręci się ona w zamkniętym świecie mediów społecznych jednego obozu, ale nie przebija się do drugiego.
Różnica między systemem dyktatorskim w Polsce i w USA jest jednak zasadnicza. Timothy Snyder napisał „O tyra­nii” jako kodeks postępowania na czas prezydentury Donalda Trumpa. Ale inspirację i naukę czerpał z Europy Wschodniej, przede wszystkim z Polski. Pamiętam rozmowę u niego w domu w New Haven w listopadzie, kilka dni przed wyborami w USA, gdy po kolejnej wpadce Trumpa sondaże poszły w dół i wszyst­kim wydawało się, że kandydat republikanów nie ma już szans. Powiedziałem, że nie mam wątpliwości, że wygra, a Snyder - że to niemożliwe. Kilka miesięcy później w „O tyranii” przy­znał, że tylko jego przyjaciele z Europy Wschodniej przewidzieli zwycięstwo Trumpa (to samo mógłby powiedzieć o brexicie).
   W środku protestów przeciwko ustawom likwidującym nie­zależność sądów Snyder, który również chodził na demonstracje w Warszawie, dodał jeszcze kilka wniosków w dyskusji zorganizowanej na szybko w siedzibie Krytyki Politycznej. Pierwszy jest oczywisty dla każdego, kto broni dziś demokra­cji liberalnej przed Kaczyńskim: upadek demokracji w pasie Europy Wschodniej między Europą Zachodnią a Rosją oznacza śmiertelne zagrożenie dla suwerenności.
   Drugi wniosek brzmi tak: „Tradycyjnym błędem lewicy jest wiara w Unię Europejską bez państw narodowych, ale tradycyjnym błędem prawicy jest wiara w państwa narodowe bez Unii Europejskiej. Jeśli dyktatorskie rządy na Węgrzech, w Polsce i w innym miejscu w tym regionie się utrzymają, to Niemcy i Francuzi znajdą sposób, by ograniczyć integrację europejską i pozostawić was z boku. Członkostwo Polski w Unii nie jest straszliwie popularne”. Podobnie może być z NATO. „Prawica w Polsce traktuje NATO jak mamusię. Mamusia za­wsze będzie z nami. Polska prawica uważa, że Amerykanie mają tu swoje strategiczne interesy. NATO nie jest mamusią”. Snyder ma rację, choćby z tego powodu, że chociaż Trump przy­jechał do Polski w zamian za obiecane mu oklaski, to wcale nie uważa, że Ameryka ma tu jakieś strategiczne interesy. A ame­rykańscy politycy, tacy jak John McCain, którzy się z Trumpem nie zgadzają, to są ci sami, którzy wrażliwi są na to, czy w Polsce będzie demokracja czy nie.
   Snyder, jako znawca Ukrainy, najlepiej rozumie też znaczenie praworządności dla suwerenności kraju. Jeśli Kaczyński roz­montuje w Polsce praworządność, grozi nam geopolitycznie ukrainizacja. W państwie bez praworządności lepiej radzić so­bie będą przedsiębiorstwa rosyjskie, a nie zachodnie. To także jest droga do utraty suwerenności.
   Różnica między USA, Wielką Brytanią, Niemcami i Polską polega na tym, że najgorsze, najbardziej dyktatorskie rządy Donalda Trumpa nie zagrożą suwerenności Ameryki. Amery­kanie nie stracą niepodległości i nie znik­ną z mapy. Nie podporządkują się innemu państwu. Polska za dyktatorskie rządy może zapłacić najwyższą cenę.

Gorzkie prawdy mówił Snyder Polakom, gorzkie prawdy Zachodowi mówił kie­dyś Miłosz, co do którego Ministerstwo Edukacji nie może się zdecydować, czy go zapisać w programach dla szkół czy nie.
   Rozdział „Zachód” Miłosz rozpoczął tak: „Czy Amerykanie naprawdę są tak okrop­nie głupi - zapytywał mnie ktoś z przyjaciół w Warszawie, a w jego głosie była rozpacz i oczekiwanie, że zaprzeczę”. Wspominam o tym, bo analogiczne pytanie narzuca się dziś Polakowi albo Węgrowi, gdy obser­wuje bezradność Unii dającej się ogrywać jak dziecko najpierw Viktorowi Orbanowi, a teraz Jarosławo­wi Kaczyńskiemu. Naiwnie brzmią słowa o „poszukiwania dialogu” i „wyrażaniu zaniepokojenia”, wypowiadane przez najważniejszych unijnych urzędników, gdy w Polsce władza obala jeden filar demokracji za drugim, kupując poparcie Po­laków za pieniądze z Brukseli. Ale dlaczego właściwie Orban nie miałby paktować z Putinem? Dostaje z Rosji kredyt i tanią energię, dostaje karty do gry z Zachodem, a pieniądze z Unii nie przestają płynąć, żadne kary też nie przychodzą.
   Jeśli myślicie, że i Kaczyński nigdy nie zachowa się jak - kie­dyś największy rusofob i antykomunista na Węgrzech, miło­śnik Zachodu i stypendysta Sorosa - Viktor Orban, to obyście nie okazali się naiwni. Przecież coraz więcej wskazuje na to, że Polska była wyborczym poligonem doświadczalnym Rosji przed Stanami Zjednoczonymi, gdzie ćwiczono ten sam ze­staw operacji specjalnych. Platforma Obywatelska została po­konana mimo najlepszych w Europie wyników gospodarczych, w dużej mierze przez aferę taśmową, która ujawniła rozmowy najważniejszych polityków, tylko nie Prawa i Sprawiedliwości (mimo że chodzili do tej samej restauracji, w której zamonto­wano podsłuch). Organizatorów do dziś nie wykryto, oskarżo­ny biznesmen Marek F. jest zaś tylko pionkiem i współpracow­nikiem tej części służb specjalnych, w których wpływy mogli i zachować z czasów pierwszego rządu PiS (2005-07) Mariusz Kamiński i Antoni Macierewicz. Dwaj obecni ministrowie rządu, dziś nadzorujący cywilne i wojskowe służby specjalne. Biznesmen Marek F. był winny rosyjskim firmom 26 mln dol., których wierzycielem jest Kuzbasskaj a Topliwnaj a Kompanija ściśle powiązana z Putinem.
   Tomasz Piątek w „Gazecie Wyborczej”, Ryszard Gruca w „Fakcie”, a także dziennikarze zagraniczni we „Frankfur­ter Allgemeine Zeitung” i w „Guardianie” opisują powiązania kolejnych polityków z otoczenia ministra obrony z Kremlem. Jedno z najciekawszych pytań tej jesieni brzmi: czy opisywane szczegółowo i precyzyjnie udokumentowane fakty przedosta­ną się z mediów do szerokiej opinii publicznej, czy też potrak­towane zostaną jako fake newsy z wrogiego obozu, choć są jak najbardziej prawdziwe? Czy głosujący na Kaczyńskiego i Ma­cierewicza uwierzą komukolwiek innemu? Czy Macierewicz ma na Kaczyńskiego coś takiego, co pozwala mu pozostawać numerem dwa w polskiej polityce mimo niszczenia armii, roz­brajania Polski i działania na korzyść Rosji?

Im szybciej Kaczyński likwiduje niezależność kolejnych in­stytucji, tym częściej pada pytanie o to, czy dopuści do wol­nych wyborów, czy dąży do jawnej dyktatury i jaka to będzie dyktatura, jeśli mu się uda. Na razie niemal wszystko mu się udawało i szedł w tempie szybszym niż Or­ban, Erdogan czy Putin. Ostatnio jednak postawił mu się prezydent Andrzej Duda, dotąd wierny wykonawca jego poleceń, nazywany „długopisem” i „notariuszem”, bo podpisywał wszystko. Dwa weta wobec ustaw podporządkowujących sądy rządo­wi rozbudziły jednak wielkie oczekiwania i nadzieje.
   Czy możemy być optymistami? Czy za­biło wreszcie serce polskiej konstytucji skonstruowanej tak, żeby nigdy więcej nie udało się stworzyć jednego ośrodka, który skupi pełnię władzy w Polsce? Prezydent nie posiada dziś żadnego własnego zaple­cza politycznego ani wpływów w Prawie i Sprawiedliwości. Wetując dwie ustawy, Duda zasygnalizował jednak niezależność - uzyskał trochę szacunku. Bardzo prawdopodobne, że to mu wystarczy, bo innej drogi do reelekcji niż powrót do podpo­rządkowania Kaczyńskiemu przed nim nie widać. Choć Ka­czyński nie daruje sobie zemsty, to pozwoli mu na powrót, jeśli prezydent zgłosi ustawy o sądownictwie, które prezesa zadowolą. Wkrótce się o tym przekonamy.
   Snyder jednak ma rację, nie tracąc wiary w Polaków, w „polski gen wolności”. Nasza tożsamość może nie nadaje się najlepiej do liberalizmu, ale nie nadaje się również do tyranii. Z reguły tyrania zyskuje najpierw zwolenników, bo wydaje się zdecy­dowana i skuteczna. Ale potem autorytarne mechanizmy się zacinaj ą, a budzą się ci, którzy tyranii nie chcą i jest ich w końcu zawsze więcej.

Harce suwerena

PiS traktuje suwerenność nader wybiórczo. Chce mieć swobodę bez odpowiedzialności. Bardziej antywspólnotowej władzy jeszcze w III RP nie mieliśmy.

Gdy obóz rządzący gotował się po zawetowaniu sądowych ustaw, jeden z jego intelektu­alnych autorytetów Andrzej Nowak pochwalił decyzję prezydenta. Uznał za rozumne wycisze­nie konfliktu w okresie, gdy Komisja Eu­ropejska podtrzymała procedurę badania praworządności, a Rosja pogroziła sank­cjami za usuwanie pomników żołnierzy radzieckich. Jednoczesne roszczenia ze Wschodu i Zachodu musiały się wydać historykowi na tyle niepokojące, iż użył argumentów w polskiej debacie rozstrzy­gających. Przypomniał, „jak łatwo niepod­ległość utracić i jak ciężko, krwawo trzeba było o nią walczyć. I jak mądrze trzeba ją budować - zwłaszcza w polskim położe­niu geopolitycznym”.
   Lecz wszystko na nic. Nie upłynęło wie­le wody w Wiśle, a propaganda nakręciła księżycową kampanię o bilionowe repa­racje wojenne od Niemiec. W ubiegłym tygodniu premier Szydło podtrzymała roszczenia - tłumacząc, że to nic takie­go, po prostu upominamy się „o to, co się Polsce należy”. Wygląda na to, że szefowa polskiego rządu jest na bakier z historią własnego kraju, któremu moralne egzal­tacje nieraz już myliły się z siłą polityczną. Choć przecież ten, kto dyktuje argumenty pani premier, akurat na brak świadomo­ści historycznej kiedyś nie cierpiał. Jakież to więc zaślepienie nim zawładnęło?
   Jakby tego było mało, pisowscy harcownicy zaatakowali jeszcze z drugiej flanki, domagając się odszkodowań od Rosji. Beztroska zabawa w mocarstwowość trwa więc w najlepsze. Tylko czekać, jak dumna i suwerenna Polska wystąpi o zwrot Wilna i Lwowa, o których polskości w nowych wzorach paszportowych przypomniało MSZ. Wstaliśmy z kolan, więc harcujemy.

Gdzie się podział Putin?
A że harce na geopolitycznej szachow­nicy odbywać się muszą akurat w obli­czu zagrożenia konfliktem nuklearnym, z udziałem nie do końca dziś stabilnego gwaranta naszego bezpieczeństwa oraz zbliżających się rosyjskich manewrów tuż u polskich granic, największych od zakoń­czenia zimnej wojny?
   Polacy powinni być szczególnie wyczu­leni na wzniecanie zapału wokół kategorii moralnych, takich jak sprawiedliwość czy honor. W przedwrześniowej Polsce ak­tem dziejowej sprawiedliwości najpierw ochrzczono nasz współudział w rozbiórce Czechosłowacji, choć zajęcie Zaolzia zosta­ło fatalnie odebrane w Paryżu i Londynie, osłabiając sojuszniczą lojalność. A gdy rok później wojna stała się nieunikniona, na­ród dał się porwać oracji ministra Becka o polskim honorze, który „nie zna pojęcia pokoju za wszelką cenę”.
   Nawet dziś za herezję uznano by opinię Stanisława Cata-Mackiewicza, że w ob­liczu nieuchronnej klęski należało po­krzyżować Hitlerowi szyki... godząc się na pretekstowe warunki „korytarza”. „Gdy człowiek tonie, jedyną jego polityką jest odsunięcie momentu śmierci na jakikol­wiek czas, a potem coś nadzwyczajnego może wyniknąć” - słusznie zauważał kon­serwatywny mistrz realistycznego myśle­nia. Polityka jest bowiem sztuką osiąga­nia celów leżących w zasięgu możliwości, a nie bujania w chmurach.
   Polska pod rządami PiS szczęśliwie nie tonie, choć niebo zrobiło się ołowiane.
   Jak wynika z badań, już całkiem realnie obawiamy się konfliktu z Rosją. Co za­pewne pomaga zrozumieć przyczyny od­notowanego przez CBOS rekordowego poziomu poparcia dla UE oraz wysokiej aprobaty dla zacieśniania integracji (życzy sobie tego połowa badanych; co czwarty uważa, że integracja zaszła zbyt daleko). I trudno byłoby rządzącym powoływać się na społeczny mandat w sprawie ich poli­tyki europejskiej, gdyby nie nieszczęsny problem uchodźców, wywracający do góry nogami klarowność postaw Polaków wo­bec Unii. „Islamiści” na razie wydają się straszniejsi od Putina, do czego przy­kłada rękę intensywna propaganda PiS.

Bolesny banał
Anne Applebaum niedawno przypo­mniała, iż nasz kraj zajmuje poślednie miejsce w hierarchii amerykańskich priorytetów i „w razie zagrożenia ze stro­ny Rosji USA mogą nie przyjść Polsce z pomocą”. Z perspektywy polskiego doświadczenia to właściwie banał. Pra­wicowy portal wPolityce.pl wyśmiał jednak tę wypowiedź jako bzdurną an­typolską narrację. „Kwestia rosyjska” - wy­jaśnił autor - to obecnie „ulubiony »bat« na Polaków”. Czyli problem wydumany.
   Jak to jest, że jeszcze niedawno Putin podkładał bombę w samolocie z polskim prezydentem, a dziś na jego agresywne działania można patrzeć przez palce? I jak traktować przestrogi Lecha Kaczyńskiego z wystąpienia na wiecu w Tbilisi, uznawa­nego za szczytowy moment jego pomni­kowej ponoć prezydentury? W niepojęty sposób gdzieś ulotniła się prawicowa wrażliwość geopolityczna, oparta na do­świadczeniu historycznym. Dziś o zagro­żeniu ze Wschodu wspomina już tylko Antoni Macierewicz; najczęściej służy mu to za wstęp do przechwałek, jaka to polska armia silna, zwarta i gotowa. Pozostałych liderów PiS bardziej jednak angażują nie iskandery w Kaliningradzie, lecz długopis Timmermansa. Mimo że rakiety zagrażają polskiemu bytowi, a komisarz co najwyżej władzy Kaczyńskiego.
   A przecież nie tak dawno ci sami lu­dzie zarzucali liberalnym elitom, że dały się uwieść idyllicznej wizji końca historii, Europy bez wojen i konfliktów. Dowodzili, że polski los wcale nie jest zdeterminowa­ny. Że zawsze istnieje straszna alternatywa, iż Polski może nie być. Wokół tych prze­stróg rozwijał się jeden z głównych nur­tów konserwatywnej krytyki III RP która wysunęła hasła odzyskania suwerenności i podmiotowości jako polskiej racji stanu.
    „W naszej części Europy wakacje od hi­storii nigdy nie trwały długo. O tym pro­stym doświadczeniu zawsze warto pa­miętać, będąc Polakiem” – przestrzegał w 2009 r. na łamach „Teologii Politycznej” jeden z ważniejszych konserwatywnych in­telektualistów Marek Cichocki. „Jeśli ktoś przechodzi tak krańcowe »próby ognia i wody«, jak Polacy w XX wieku, nie może bezkrytycznie uwierzyć w wiecznotrwały stan europejskiego błogostanu. (...) Pa­mięć o tych krańcowych zdarzeniach, ta­kich jak Powstanie Warszawskie czy Katyń, nie jest żadnym jałowym rozdrapywaniem ran, perwersyjną skłonnością do płaczliwej martyrologii, celebracji własnych upad­ków - jest raczej warunkiem utrzymania instynktu samozachowawczego przez wspólnotę polityczną”.
   Cichocki głosił potrzebę rekonstrukcji „podmiotu politycznego”. Po transforma­cji, której reguły dyktował nam Zachód, mieliśmy przejść do fazy samodzielnego kształtowania swego losu. W ramach in­stytucji wspólnotowych, lecz z prawem do samodzielnego definiowania celów. Aby jednak polityka, określana dziś mia­nem powstawania z kolan, nie stała się tylko hulanką wyzwolonego sarmackie­go ducha, Cichocki stawiał jej warunki. Większość z nich - merytokratyczna ad­ministracja, bezpieczeństwo energetyczne, silna armia, aktywna polityka wschodnia, harmonizacja interesów w regionie - nie została pod rządami PiS spełniona. Na­wet zgadzając się, że krytykowane kiedyś przez prawicę „roztapianie się w Unii” było symptomem kryzysu, to obecne suwerennościowe nadymanie się okazu­je się lekarstwem gorszym od choroby.
   Dzisiejsza Polska jest krajem neurotycz­nym, który czegoś chce, lecz nie potrafi wyjaśnić czego. Niby domaga się refor­my UE, choć niczego poza sloganami nie proponuje. Wiele mówi o demokratyzacji procesów decyzyjnych, lecz zaintereso­wana jest jedynie ich blokowaniem. Chce się integrować elastycznie, czyli akurat nie tam, gdzie chcieliby inni (bez wchodze­nia do strefy euro, polityki klimatycznej, relokacji uchodźców, armii europejskiej). Trudno się w tym połapać. Jeszcze trudniej określić nieustannie akcentowaną polską odrębność. Nic dziwnego, że odżywa stary stereotyp o anarchicznej skłonności Pola­ków do burzenia reguł. I Rzeczpospolita obsadzała się w roli strażnika szańca świata zachodniego, lecz wkraczający już w epo­kę oświecenia Zachód raczej kojarzył ją ze Wschodem. Gdy została rozebrana przez sąsiadów, uznano, że to okrutna, lecz w su­mie uprawniona kara za odmowę podpo­rządkowania się duchowi dziejów.
   Dalsza integracja Unii zapewne już nie będzie skupiać się na instytucjach i pro­cedurach. „Zamiast dryfować w kierunku Europy ojczyzn skupionej tylko na wspól­nym rynku, Unia może w nadchodzą­cych latach silniej podkreślać znaczenie wspólnych wartości (...) i w oparciu o nie definiować swą tożsamość. Trudno prze­widzieć, jak szybko i daleko może postę­pować taka ewolucja. Ważne, że jest ona efektem zmieniającej się sytuacji we­wnętrznej w krajach członkowskich, gdzie stosunek do integracji europejskiej (i sze­rzej - wartości społeczeństwa otwartego, liberalnej demokracji) zaczyna być jed­nym z głównych czynników polaryzują­cych opinię publiczną i scenę polityczną” - stwierdzają autorzy (Adam Balcer, Piotr Buras, Grzegorz Gromadzki, Eugeniusz Smolar) niedawnego raportu „W zwarciu. Polityka europejska rządu PiS” dla Fun­dacji Batorego. Inaczej mówiąc, to ruchy antyeuropejskie i populistyczne (takie jak PiS) staną się negatywnym punktem od­niesienia w dalszej integracji, która będzie dążyć do stworzenia mechanizmów zapobiegających kolejnym recydywom.

Republikanie na opak
Jak to jest z polską odrębnością? Zwykle j ej opisy służyły za dopełnienie gniewnych ataków na III RP. Którą Zdzisław Krasnodębski określał jako „peryferyjną demo­krację”, a Dariusz Karłowicz sprowadzał do „kserowanej modernizacji”. Do znu­dzenia i przeważnie bez sensu powtarza­no słynne słowa Krońskiego („sowiecki­mi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie”), dowodząc powino­wactwa systemu narzuconego przez Sta­lina z podłączeniem współczesnej Polski do globalizacji. Ryszard Legutko pisał wręcz o trzech „buldożerach historii”: nazistowskim, sowieckim i brukselskim. Dygresyjnie tylko zauważając, iż ten ostat­ni nie został narzucony Polakom siłą.
   W 1989 r. zrujnowane państwo faktycznie nie było zdolne do postawienia i forsowa­nia własnych reguł. Adaptację sprawdzo­nych gdzie indziej wzorców przyjmowano za oczywistość. Zachód naiwnie trakto­wano jak aksjologiczną całość, ignorując różnice kulturowe, polityczne i społeczne. Z podobną beztroską adaptowano liberal­ne wzorce ustrojowe, rozkoszując się chło­dem procedur (po ideologicznym szaleń­stwie komuny dawały ukojenie) i nie zdając sobie sprawy z napięć pojawiających się na styku liberalizmu i demokracji. Kon­serwatywne argumenty miały więc cza­sami pewne uzasadnienie. Był tylko je­den problem: jeśli nie imitacja, to co?
   Jerzy Jedlicki, streszczając wielowiekowe dzieje polskich tyrad przeciwko nowocze­sności, wskazywał na wieczną jałowość tych prób: „Walka z cudzoziemszczyzną pojawia się wtedy, kiedy cudzoziemszczy­zna staje się zaraźliwa i ponętna. Ale jeżeli jest zaraźliwa, to ideowa z nią walka jest nieskuteczna”. Z drugiej strony - podkre­ślał - kultura Zachodu znajduje się w sta­nie permanentnego kryzysu. Stale w siebie wątpi, nie ustając w poszukiwaniu sposo­bów naprawy. Tym samym potrafi się bez końca odnawiać. Tradycjonalizm adaptu­jący zastane wzorce nie miał więc szans w konfrontacji z nowoczesnością.
   Konserwatywni poszukiwacze alter­natywy dla liberalnej imitacji dokopali się w końcu do wzorca republikańskiego z epoki sarmackiej. I ogłosili za aktual­ne jego rozumienie wolności, odmienne od liberalnego. Stwierdzili, że Polacy nie są tylko zbiorem jednostek, gdzie każde­mu wedle zasady „czy się stoi, czy się leży” gwarantowane jest minimum wolności. Polacy mieli odtąd stanowić wspólnotę polityczną, a to coś znacznie bardziej wy­magającego. Ich wolność - pisał Dariusz Gawin - „jest dostępna dla wszystkich, którzy potwierdzą, że są jej godni”. Wyma­ga to wysiłku, czasem nawet poświęceń. Lecz dzięki temu aktywni obywatele stają się prawdziwym podmiotem polityki, czyli suwerenem. I tak samo suwerenna - za­równo w kraju, jak na arenie międzyna­rodowej - musi być polityka państwa pol­skiego. Dawni sarmaci czerpali przecież dumę ze swej odrębności. Liberum veto miało uzasadnienie. Wspólnota powinna dążyć do jednomyślności. Aby większość nie tyranizowała mniejszości. I aby wła­dza zwierzchnia nie naruszała wolności obywatelskich. Obojętne, czy będzie nią król, książę czy... prezes partii rządzącej.
   Propagandowe opowieści PiS o władzy suwerena może więc i brzmią republikań­sko, lecz jednoosobowych rządów Jarosła­wa Kaczyńskiego nie sposób wpisać w tę tradycję. One wręcz znoszą suwerena, od­bierając obywatelom podmiotowość i czy­niąc ich przedmiotem działań władzy.
   Co rusz zaskakiwani przecież jesteśmy ogłaszanymi znienacka decyzjami, z po­minięciem procedur, bez konsultacji spo­łecznych, z ostentacyjnym ignorowaniem sprzeciwu. Pamiętne słowa pani premier o tym, że obywateli interesuje program 500 plus, a nie Trybunał Konstytucyjny, były jaskrawym zaprzeczeniem republi­kańskiej idei obywatelstwa. Prędzej już po­spolite ruszenia obrońców demokracji od­nawiały ducha dawnych konfederacji. Jeśli za PiS stoi dzisiaj wspólnota polityczna, to nader ograniczona. Mniej więcej taka, jak w prostackiej konstrukcji Jarosława Marka Rymkiewicza, który Polaków utoż­samia z wyborcami PiS, resztę usuwając poza nawias jako zdrajców i zaprzańców.
   Na wykluczaniu można jednak zbudo­wać tylko wspólnotę resentymentu, stra­chu i nienawiści. Jej członków łączy tylko tropienie „lewaka”, „resortowego dziecka”, „targowicy”. Są ślepymi wyznawcami poli­tyki, która nie liczy się z nikim i z niczym. Ja­rosław Kaczyński w równym stopniu gardzi zresztą wrogami, co sojusznikami. Wspo­mniany już Cat-Mackiewicz pisał o polity­ce Hitlera, że „była polityką wściekłego psa - rzucał się i kąsał wszystkich naokoło i za­rażał świat swoją wścieklizną”. Uwzględ­niając proporcje, brzmi znajomo...

Koniec imitacji
Czy mogło być inaczej? Ryszard Legutko pisał w „Eseju o duszy polskiej”: „Po­lak bowiem nie jest ani nowojorczykiem, ani światowcem. (...) jest zagubionym w dzisiejszym świecie nieszczęśnikiem, pozbawionym trwalszej orientacji, prze­straszonym wykreowanymi przez siebie demonami przeszłości, ciągle urągającym, że jest kim innym, uciekającym w role, o jakich sądzi, że są warte grania. Robi to, co inni, lecz jedno tempo lub dwa później ”.
   Rzecz jasna krakowski filozof i polityk PiS obwiniał za ten stan rzeczy „tamtych” - ko­munistów, liberałów. Skąd jednak iluzja, że Polak w wyniku zmiany władzy nagle powoła dojrzały demos z republikańskiej czy- tanki? Artefaktem po obecnej epoce będą kiedyś produkcyjniaki o wyklętych, filmo­wy knot o Smoleńsku, awansowana do ka­nonu lektur szkolnych grafomania poety Wencla. Taka to wyjątkowość rządów „do­brej zmiany”. One też korzystają z ksero­kopiarki. To i owo skserują z bryków histo­rycznych, nie pogardzą wzorcami z PRL.
   Podobne diagnozy stawiali zresztą myśliciele z ideowych antypodów. Jak Je­rzy Szacki, który już na początku lat 90. stwierdził, iż „nasze rozgadanie na temat tradycji i historii może być po prostu jeszcze jednym symptomem ich wykru­szania się, obumierania wiar, symbolów i wzorów zaczerpniętych z przeszłości. Po­zbawieni realnych związków, próbujemy odnawiać je za pomocą słów”.
   To dlatego przywoływane dziś w walce politycznej historyczne argumenty, narra­cje i mitologie abstrahują od ich prawdzi­wego dzisiejszego kontekstu. Rozbudzone marzenie o polskiej wyidealizowanej suwe­renności tym samym staje się marzeniem szkodliwym. Prowokuje jedynie powierz­chowne zachowania - trywialne, złośliwe i lekkomyślne.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz