piątek, 15 września 2017

Lewą marsz!



Nikt tak dobrze nie zrealizuje lewicowo-liberalnych postulatów, jak nowa formacja, która powstałaby i osiągnęła wyborczy sukces. Może już czas, aby lewica, zamiast narzekać symetryzować, poddała się społecznej weryfikacji.

Gdyby uśrednić partyjne sondaże z ostatnich kilku tygodni, okaże się, że są one niemal dokładnie takie same jak wyniki wyborów w 2015 r. Po wielu dramatycznych wydarze­niach dla polskiej demokracji, niezliczonych ekscesach i śmiesznościach władzy ranking ani drgnie, ani na górze tabeli, ani na dole. Jednocześnie masowe jak na polskie warunki lipcowe demon­stracje w obronie sądów pokazały, że pojawiła się jakaś nowa energia społeczna, która nie znajduje jednak żadnego odzwier­ciedlenia w partyjnych sondażach. Także inne badania opinii wskazują, że w wielu istotnych kwestiach Polacy mają poglądy odległe od tych, jakie są bliskie obecnej władzy, ale także to nie przekłada się na zmianę układu politycznej sceny.
   Wytworzyła się zatem dziwna i niepokojąca dla przeciwników władzy PiS luka, którą próbuje się załatać litanią pretensji i żalów. Nasilają się ataki na istniejące partie opozycyjne, zwłaszcza Plat­formę i Nowoczesną, że nie spełniaj ą pokładanych w nich nadziei, nie potrafią wchłonąć tej nowej energii. Przychodzą one zwłasz­cza z lewicowej strony, a główne zarzuty dotyczą tego, że dzisiej­sza opozycja jest zachowawcza, za mało progresywna, źle od­czytuje znaki czasów, jest nieatrakcyjna dla młodych. Dlatego pojawiają się oczekiwania, żeby antypisowe partie przynajmniej wymieniły liderów, a najlepiej pokazały nowe programy. Oczywi­ście w duchu lewicowym, bo każde inne będą skrytykowane.
   Ten duch lewicowy jest rozmyty, niemniej dość łatwy do iden­tyfikacji. Nie jest na pewno nacjonalistyczny i religijny, jest progresywny obyczajowo (choć w skalach zróżnicowanych).
Jest „wrażliwy” społecznie na różne sposoby i wobec różnych zagrożeń i wyzwań, tak zasadniczo, jak i sezonowo, np. dzisiaj w sprawie puszczy czy w sprawie koni arabskich. Jest czujny wobec zagrożeń dla demokracji i państwa prawa, ale jeszcze bardziej wobec bezduszności dla kobiet, dzieci, roślin i zwie­rząt. Jest liberalny w podstawowym zakresie tego pojęcia i nijak nie może się zmieścić w porządkach wprowadzanych przez PiS i „dobrą zmianę”. Jest tak wielokolorowy, że podstawowa trud­ność w planowaniu jakichkolwiek inicjatyw politycznych polega na wyklarowaniu właśnie politycznej platformy współdziałania, czy w ogóle działania, na ułożeniu hierarchii wartości i celów.

Niech się sprawdzą
Bez trudu da się wymienić dziesiątki pretensji wobec Plat­formy czy Nowoczesnej i większość z nich będzie prawdzi­wa - jak zwykle w stosunku do kogoś, komu niespecjalnie się wiedzie. Niewykluczone, że najlepsze okresy te formacje, choć jedna z nich jest całkiem świeża, mają już za sobą. Można też sobie bez trudu wyobrazić innych polityków na czele tych ugrupowań, co zapewne jakoś wpłynęłoby na poprawę ich wi­zerunku, przynajmniej na początku. Potem zapewne niechęć by wróciła.
   Ale też warto pamiętać, że te partie założyli i wspierają ludzie o takich, a nie innych poglądach. Platforma zawsze miała sil­ny rys konserwatywny, który nie skończył się wraz z odejściem frakcji Jarosława Gowina. Tam są po prostu tacy działacze, poli­tycy i wyborcy. Nowoczesna, która uchodzi za bardziej liberalną kulturowo, pewnej bariery również nie przekroczy. Katarzyna Lubnauer w niedawnej rozmowie z POLITYKĄ jasno na przykład stwierdziła, że jej partia nie zamierza działać na rzecz złagodze­nia rygorów obowiązującej ustawy antyaborcyjnej (jednej z naj­bardziej restrykcyjnych w Europie).
   Oczekiwania zatem, że te partie wymienią programy na bar­dziej lewicowe, liberalne, są raczej nieuzasadnione. One mają swój wewnętrzny mainstream, sposób postrzegania rzeczywisto­ści, zbiorową mentalność. Dołączali do nich ludzie o określonym profilu; to są ich ugrupowania, bo oni je sobie założyli. Można się z tym nie zgadzać, ale z zewnątrz się tego nie zmieni. Nieustanne zatem krytykowanie Platformy, Nowoczesnej czy PSL, że są ta­kie, a nie inne, prowadzi raczej do frustracji niż do konstruktyw­nych rozwiązań. Jeśli ich liderzy mylą się co do swoich strategii, poniosą wyborczą klęskę. Jeśli te ugrupowania nie potrafią lub nie chcą wyłonić nowych kierownictw, to też robią to na wła­sną odpowiedzialność.
   Zatem jeżeli ujawniła się jakaś nowa energia społeczna, zwłasz­cza ta pokoleniowa, to najbardziej naturalną drogą do jej poli­tycznej ekspresji jest nowa formacja. Tylko ona może pokazać, na ile te liczne postulaty, jakie ujawniają się od wielu miesięcy wobec istniejącej opozycji, są rzeczywiście umocowane w maso­wym elektoracie. I w jakim stopniu są one dla ludzi realnie istot­ne, w tym sensie, że spowodują, iż zechcą oni głosować, kierując się jakąś programową propozycją.
   A nie jest to takie proste. Trzymając się wspomnianej kwestii aborcji, badania pokazują, że ok. 30 proc. Polaków jest za libe­ralizacją ustawy aborcyjnej. Ale Inicjatywa Polska Barbary No­wackiej, która zbiera podpisy w tej sprawie, ma 0 proc. poparcia, a ściślej, w ogóle w sondażach nie występuje. Nowoczesna, która opowiedziała się za legalizacją związków partnerskich, nie zy­skuje specjalnie w tym rankingu. Jeżeli według sondaży 70 proc. Polaków nie chce słyszeć o przyjmowaniu uchodźców, to znaczy, że 30 proc. byłoby skłonnych ich ugościć. Skoro Platforma kręci w tej sprawie, a kręci, to na kogo ci gotowi przyjąć imigrantów ludzie mają głosować, jeśli nie na nieistniejącą dotąd formację, która jasno by się opowiedziała za otwarciem granic? Chyba że znowu okazałoby się, iż nie jest to kwestia dla wyborców de­cydująca. Ale trudno to rozstrzygnąć bez sprawdzenia.
   Tyle że nie ma komu sprawdzić. Jak dotąd dwa ugrupowania lewicowe, SLD i Partia Razem, mają odpowiednio ok. 5 proc. i 3 proc. w partyjnych notowaniach. Można powiedzieć, że son­daże to nie wszystko, ale nie ma lepszego sprawdzianu dla oceny zdolności jakiejś siły do odegrania roli w wyborach. A tylko przez wybory można wpływać na zmianę legislacji, jeśli polska demokracja ma być nadal przedstawicielska, a nie jedynie rozgrywać się na ulicy albo zależeć od dobrej woli prezydenta Dudy.
   Dlatego szeroko potraktowana lewica, czy też liberalna lewica, zamiast mieć nieustanne pretensje do parlamentarnej opozycji, powinna sama sprawdzić popularność głoszonych przez siebie idei, takich jak: większy udział państwa w sferze ekonomicznej - społecznej, wyższe podatki na cele społeczne, rozbudowanie opieki socjalnej, zgoda na napływ muzułmańskich uchodźców, związki jednopłciowe i inne swobody dla środowisk LGBT, zezwo­lenie na aborcję z powodów społecznych, działania ekologiczne, miejski aktywizm, dbanie o prawa kobiet, feminizm, genderyzm i wiele innych. Zresztą są to idee i poglądy, które funkcjonują już od dawna w starej Europie i są tam oczywiste. Ale te rozwiąza­nia nie zostaną automatycznie wprowadzone w Polsce, jeśli nie będzie ugrupowań, które z takimi hasłami nie wygrają wyborów albo przynajmniej nie wymuszą ich realizacji w koalicyjnym ukła­dzie. Taką właśnie drogą wprowadzanie postępu dokonywało się w europejskich krajach i innej ścieżki nie ma. Tych koncepcji nie wprowadzą za lewicę konserwatyści, chyba że są to konserwaty­ści brytyjscy, ale ci akurat w Polsce nie występują.

To lewica potrzebuje Macrona
Wiele wskazuje na to, że druga - lewicowa - noga jest opozy­cji potrzebna. Że istniejące partie opozycyjne same już siebie nie przeskoczą. Mają swoje poparcie, swoich zwolenników, ale wszystkich haseł i żądań nie udźwigną, bo się już kompletnie rozmyją i rozpuszczą w nijakości. Dlatego w planie odsunięcia od władzy PiS potrzebują wsparcia i uzupełnienia.
   Jeśli lewica nie zamierza tylko narzekać na to, że nikt nie chce wprowadzić w życie jej oczekiwań, powinna wystąpić z własną inicjatywą, zebrać się, coś uzgodnić, pokazać własnych liderów, ogarnąć organizacyjnie. Zapewne trudno o takiego polskiego Macrona, który zjednoczy całą opozycję, od prawa do lewa, bo to - przy takich podziałach, jakie panują w niePiS - jest w za­sadzie niemożliwe. Ale lewica kogoś takiego potrzebuje na pew­no. Kandydatem na lewicowego Macrona (z lewicowej wersji ruchu En Marche!) mógłby być, można usłyszeć, na przykład Robert Biedroń. To jakaś koncepcja, ale czy realistyczna, na­leżałoby sprawdzić. No, ale przynajmniej jest jakaś. Nie ulega wątpliwości, że to lewica ma największą pracę do wykonania.
   Platforma z Nowoczesną mają w sumie ok. 30 proc. poparcia, dla lewicy to na razie nieziszczalne marzenie. Już 10-15 proc. byłoby przełomem. Tak więc jeśli szukać jakiegoś przyrostu pro - centów, a potem mandatów po stronie opozycyjnej, to najwięcej jest do zdobycia na szeroko rozumianej lewicy czy centrolewicy.
   Właśnie pojawia się koncepcja, aby do wyborów w 2019 r. opozy­cja poszła w dwóch blokach, umownie centropraw i centrolew. Oba zachowałyby swoją tożsamość, zachowałyby wiarygodność dla wyborców, a wspólnym mianownikiem byłaby dbałość o zasady demokratycznego państwa prawa, a co za tym idzie, chęć odsunię­cia od władzy PiS. Oczywiście, gdyby się po wyborach nie dogadały w sprawie rządu, władzę obejmie jak zwykle chętny Kaczyński.
   Idea centrolewicy ma swoją tradycję w polskiej polityce. Poja­wiła się po przewrocie majowym w 1926 r., gdy kilka partii lewicy - centrum stanęło w oporze wobec władzy sanacyjnej. Skończyło się to, jak pamiętamy, uwięzieniem liderów tej wieloczłonowej formacji, a potem w 1930 r. tzw. wyborami brzeskimi, czyli ak­tem łamiącym demokrację i wolność. Przykład zatem niezbyt optymistyczny. Ale warto pamiętać, że na ów centrolew skła­dały się między innymi ugrupowania tak od siebie odległe, jak socjaliści i chadecy. Ta uwaga nie jest bez związku z ujawnionymi podczas ostatnich demonstracji lipcowych różnicami i od­miennościami wewnętrznymi. Z całą tą wielobarwnością zachowań i motywacji, często deklarowanej niechęci do polityczności, a zwłaszcza do partyjności.

Skazani na narzekanie
Tak czy inaczej pomysł organizowania polityczności, a potem nieuchronnie par­tyjności po lewej stronie jest racjonalny i może nawet bardziej prawdopodobny niż koncepcja wspólnych list całej opozycji (choć ich nie wyklucza). Jednak warunkiem powodzenia jest, powtórzmy to dobitnie, powrót lewicy do uprawiania prawdziwej polityki. Nastroje antypolityczne i antypartyjne, jakie się ujawniły w ostatnim czasie, są przeciwskuteczne, nie przybliżają do wpro­wadzenia na trwałe rozwiązań, na jakich tym środowiskom za­leży. Udział w polityce to udział w wyborach, bo tylko one poka­zują realną siłę i społecznie uwiarygadniają stawiane postulaty. Lewica może wystąpić jako bardziej zwarta formacja, ale równie dobrze jako bardzo luźna federacja - niemniej pod wspólnym szyldem, bo tylko tak da się wystąpić w ogólnopolskich wyborach.
   Założenie nowej formacji od zera, bez pieniędzy, nie jest ła­twe, ale już kilkakrotnie się udawało. Tak powstały Platforma i PiS w 2001 r., Ruch Palikota w 2011 r., Kukiz’15 i Nowoczesna w 2015 r. Jest to zatem wykonalne, można nawet liczyć na lepszy wynik niż żelazne dotąd w takich sytuacjach ok. 10 proc., wymaga tylko politycznego talentu, a zwłaszcza chęci i determinacji. Jednak po­jawiają się głosy, że nie trzeba powoływać nic nowego, że wystar­czy skupiać się wokół pewnych gazet, portali i stacji radiowych, że może Partia Razem się w końcu pozbiera. Tak jakby wybory mogli wygrywać publicyści, demonstracje czy kluby dyskusyjne albo partie, które nie chcą wygrać.
   Bez powołania nowej siły politycznej duże opiniotwórcze śro­dowiska są skazane na narzekanie na opozycyjne partie, suflowanie im zmian kadrowych, żądanie wykonania własnego, a obcego tym ugrupowaniom, programu. Jeżeli propozycja liberalnej le­wicy jest tak atrakcyjna, tak silna w przekonaniach, że ma rację, to powinna być lansowana otwarcie, pod własnym szyldem.
   Stanie się to z korzyścią dla polskiej sceny politycznej. Po pierw­sze, powrót lewicy do Sejmu zakończy dziwaczną sytuację, gdy zarówno władza, jak i opozycja to ugrupowania de facto pra­wicowe, a na pewno odległe od kulturowej i społecznej lewicy.
Po drugie, duże grupy wyborców zyskają formację, która wreszcie nie będzie dla nich „mniejszym złem”, ale akceptowanym wyra­zicielem ich poglądów i wrażliwości. I po trzecie, istniejące partie nie będą już musiały być prawicowo-lewicowymi kombinatami, które muszą odpowiadać na sprzeczne oczekiwania, ale będą mogły powrócić do swojej tożsamości, i nie spotka ich za to po­lityczny hejt. Osłabnie też po prawej stronie pokusa, by przej­mować naturalne postulaty i hasła lewicowe, przede wszystkim socjalne, i siać przy ich użyciu populistyczny fałsz. Dzisiaj lewica, sama nie mając porządnej politycznej reprezentacji, spala się w krytykowaniu prawicy za to, że nie jest lewicą.

Nie ten wróg
Może powstanie takiej reprezentacji wpłynie wreszcie pozy­tywnie na tzw. symetrystów (wielu z nich identyfikuje się z le­wicą), którzy mają teraz znacznie większy kłopot z Platformą niż z PiS. Najwyraźniej nie rozumieją najważniejszej kwestii. Kiedy w maju zeszłego roku niżej podpisani wprowadzili poję­cie symetryzmu do politycznego słownika na określenie tych, którzy zrównują PiS i PO („PiS - PO jedno zło”), tak naprawdę nie chodziło w ogóle o Platformę. Akurat rządy tego ugrupowania bezpośrednio poprzedzały władzę PiS, stąd pojawiło się ono w naszych rozważaniach. Istota symetryzmu polega zaś na niedostrzeganiu wyjątkowości ataku PiS na podstawy demokratycznego systemu. W obronie Trybuna­łu Konstytucyjnego, niezawisłych sądów, wolnych mediów, praw kobiet zagrożonych nieludzkim zaostrzeniem ustawy antyabor­cyjnej ludzie nie musieli wychodzić na ulice w czasach rządów Platformy, ale także wte­dy, kiedy rządziły czy współrządzily AWS, SLD, PSL, UW i inni.
   Sądy były bezpieczne nawet za premierostwa Jana Olszewskie­go, nie wspominając już o okresie, kiedy ministrem sprawiedliwo­ści, a potem prezydentem był Lech Kaczyński. To właśnie między innymi wspomnienie tych czasów przez Borysa Budkę doprowa­dziło w Sejmie do pamiętnej furii Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli dzisiejsze rządy PiS nie są wyjątkowe, nie stanowią nowej jakości, która wywraca demokrację, to po co te protesty, po co cała, czę­sto miażdżąca, krytyka tej władzy, w której uczestniczy przecież także lewica?
   Niezrozumienie pierwotnej idei symetryzmu prowadzi do ku­riozalnych wniosków, jakie pojawiły się ostatnio w mediach: że to szanujący demokrację symetryści chcą, aby do walki z PiS stanęła zjednoczona, wielobarwna opozycja, a krótkowzroczni antysymetryści pragną, by Kaczyńskiego pokonała sama Plat­forma, co ma utrwalać duopol tych partii.
   Nic bardziej mylnego. Antysymetrystom jest absolutnie obojęt­ne, kto wygra z PiS, byleby zwycięzca szanował zasady i procedu­ry liberalnej demokracji, bo ich zachowanie gwarantuje, że wpro­wadzane później rozwiązania są kontrolowane i uwzględniają prawa mniejszości. A im szersza koalicja wygra z Kaczyńskim, tym wygrana będzie trwalsza i głębiej społecznie umocowana. Różnica polega na tym, że jeśli - na przykład - Adrian Zandberg, mający wiele cech symetrystów, nie zgadza się na to, aby to Plat­forma pokonała PiS, to antysymetryści nie sprzeciwiają się temu, aby Kaczyńskiego pokonał Zandberg. Bo lider Partii Razem, przy wszystkich swoich ideologicznych ekstrawagancjach i grymasze­niu, jest po tej stronie, a Kaczyński po tamtej.
   Lewica być może ma przed sobą wielką szansę wyborczą, musi jednak kupić los, czyli wejść do polityki. Przestać tylko recenzo­wać, a zacząć grać. I zrozumieć, kto jest jej przeciwnikiem.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz