niedziela, 24 września 2017

Kraina pozorantów,Żeby wyli,Twitterowa opozycja,Polacy na Madagaskar i Łaska stanu



Kraina pozorantów

Zmiana oblicza prezydenta Dudy była chyba najtań­szym zabiegiem plastycznym naszych czasów. Je­den gest, dwa weta, trzy miny, cztery tygodnie, pięć spotkań konsultacyjnych i oto mamy nowego prezydenta.
   Czasem radykalna zmiana oblicza nie wymaga radykalnych ruchów skalpela. By wzbudzić uznanie publiki, wystarczą de­tale poprzedzone obniżeniem oczekiwań. Już nie podpisuje wszystkiego jak leci? Zawetował coś? Brawo! Niezłomny!
   Andrzejowi Dudzie strasznie musiał doskwierać ten Adrian w poczekalni, ale chyba sam się nie spodziewał, jak niewiele trzeba, by przedsionek gabinetu naczelnika opuścić. Andrzej przestał być Adrianem, ale nie przestał być wyrobem prezydentopodobnym. Andrzej ma więc prawo świętować wizerun­kowy sukces, ale Polska żadnego powodu do świętowania nie ma, bo wciąż nie ma głowy państwa z prawdziwego zdarzenia.
   Prezydentowi Dudzie nie przeszkadzało niszczenie kon­stytucji, której miał strzec, co na tę konstytucję zaprzysiągł. Przeszkadzały mu wyłącznie drwiny i szyderstwa ze strony prezesa i „Ucha prezesa”. Nie szło więc o to, by zmieniła się istota rzeczy, ale o to, by prezydent mógł zachować twarz, a zatem pozory.
Prezydentura pozorowana nie potrzebuje ani realnych osiągnięć, ani realnego sporu. Potrzebuje wyłącznie pozo­rów. Mieliśmy więc pozory niezależności w postaci dwóch wet przy jednoczesnym podpisaniu kluczowej ustawy an­tykonstytucyjnej. Następnie mieliśmy pozory, że naczelnik państwa traktuje głowę państwa poważnie, bo zamiast przy­jąć głowę na audiencji u siebie, pojechał do niej w odwiedziny. Teraz mamy pozory konsultacji w sprawie nowych projektów ustaw - opozycja udaje, że uczestniczy w realnej politycznej grze, choć jej rola sprowadza się do pełnienia funkcji przy­krywki dla operacji, na którą nie ma żadnego wpływu.
   W zapasach między prezydentem a prezesem nie idzie oczywiście o żadną konstytucję, a jedynie o to, kto w pisowskim obozie będzie miał możliwość jej łamania - prezydent Duda czy jego dawny promotor, minister Ziobro. Z punktu widzenia niezawisłości sądów i niezależności sędziów ma to jednak znaczenie trzeciorzędne. Obu panów różnią bowiem ambicje, a nie poglądy. Widzieliśmy to kilka dni temu - w tym samym czasie, gdy prezydent udawał konsultacje w sprawie ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym, Ziobro rozpoczynał czyst­ki w sądach. Czystki, które stały się możliwe dzięki podpisowi Dudy pod niekonstytucyjną ustawą.
   Panu prezydentowi nie można - nawiasem mówiąc - od­mówić poczucia humoru. Zadeklarował mianowicie, że jego projekty na pewno będą zgodne z konstytucją. Zapewne stwierdzą to pani Przyłębska i panowie dublerzy, bezprawnie wpakowani do Trybunału Konstytucyjnego w ramach wspól­nego dzieła prezydenta, premiera i prokuratora Piotrowicza.
   Obserwowanie wszystkiego, co dzieje się w Polsce, jest dla osób wrażliwych bolesne, ale sugeruję odłożenie środków przeciwbólowych i widzenie rzeczy takimi, jakie są - bez pu­dru i ornamentów. Trzeźwość spojrzenia jest tym ważniejsza, im więcej instytucji skupia się na tworzeniu pozorów. Koś­ciół zaznacza nieco odrębne od władzy stanowisko w różnych kwestiach, by mieć alibi na wypadek politycznej przewrotki. Nie zaznacza go jednak aż tak, by nie czerpać garściami z symbiotycznej relacji z PiS. Sąd Najwyższy kolejny raz zasłania się literą prawa, by nie dostrzec jego ducha, licząc zapewne, że odpuszczając pani Przyłębskiej, zasłuży na wdzięczność władzy. Ze smutkiem zawiadamiam, że nie zasłuży.
   Generalnie w ramach zachodzącego w Polsce procesu nor­malizacji, czyli udawania, że nienormalne jest normalne, trwa walka owiec, by ustawić się jak najdalej w kolejce pod nóż. Ważna tu jest umiejętność pocieszania samego siebie i koloryzowanie czerni - plus odrzucanie grozy. W gazetach na przykład pocieszają się, że prawdziwym celem władzy jest
w ramach repolonizacji i dekoncentracji - wyeliminowanie z gry TVN24. W okolicach TVN24 trwa zaś samouspokajanie się, że PiS idzie o połknięcie gazet, co na jakiś czas smoka za­spokoi. Szanowni Państwo - smok was pogodzi, a stwierdzi­cie to nieomylnie, stacjonując w jego układzie pokarmowym.
   Kłamstwa, pazerność, krętactwa władzy, których skala, unaoczniona aferą billboardową, może szokować, wbrew na­dziejom optymistów władzy nie zaszkodzą. Przeciwnie, prawoskrętnemu suwerenowi dają nawet poczucie satysfakcji
robią to nasi, kłamią jak z nut, prowadzą nagonkę, zara­biają na tym i jeszcze włos im za to z głowy nie spadnie. Tak spełnia się sen o bezkarności i ludowej sprawiedliwości. A po­nieważ koniunktura na świecie jest dobra, rozkręcona przez poprzedników gospodarka kręci się jak trzeba, a uchodźca­mi i Niemcami można skutecznie straszyć jeszcze całe lata, wszystko runie dopiero po następnych wyborach.
   To wszystko nie musi jednak martwić. Wystarczą pozory, których mamy teraz nadprodukcję.
Tomasz Lis

Żeby wyli

Sam też popełniałem ten błąd, próbując zro­zumieć, o co chodzi PiS-owi. Znaczy nie tak, że w ogóle nie rozumiałem, pojmowałem oczywiście ich ujmująco dziecinne wstawanie z kolan, prężenie muskułków, pohukiwanie dla dodania sobie kurażu, ale zastanawiałem się, po co brną w jakieś kom­pletne absurdy typu nocne głosowania jak w banano­wej republice ze średnio śmiesznej komedii, wycinka Puszczy Białowieskiej, obrażanie każdego, kto nie jest nimi, neurotyczne ataki na Unię Europejską, wszczy­nanie wojenek z Niemcami czy Francją. OK - te ostat­nie można od biedy wyjaśnić chęcią przypodobania się jakże męskiemu panu na Kremlu i wtłoczenia Polakom przekonania, że śmiertelny wróg czai się na zachodzie. Ale co im puszcza zawiniła?
   Może mieli traumatyczne wspomnienia z dzieciń­stwa ze świerkami czy z innymi jodłami? Może wredne iglaki atakowały ich po drodze do szkoły, tak jak te be­stialskie sadzonki z warszawskich klombów, rzucające się w nienawistnym amoku na nieśmiałych młodzień­ców z Marszu Niepodległości? Może tak było, więcej, je­stem pewien, że tak było, z traumą nie ma żartów, ale czy z tego powodu warto robić kichę zarządzanemu przez siebie państwu na pół kontynentu? Ja też, bywa, budzę się w środku nocy z przeraźliwym okrzykiem na wspomnienie kożucha na mleku, które kazali mi pić ro­dzice, ale przecież nie biegam dzisiaj dla odreagowa­nia po warmińskich łąkach z maczetą i nie ścinam łbów krowom. Chociażbym chciał, nie przeczę.
   To w czym rzecz? - zachodziłem w głowę. Aż posłu­chawszy i poczytawszy sobie sympatyków i działaczy przewodniej siły narodu, pojąłem. Ich światopogląd i sens działań dałoby się streścić do maksymy: „żeby le­wactwo wyło”. Czyli - jak to klarownie ujęli ostatnio strażnicy ministra Szyszki, okładając jakiegoś prote­stującego przeciw wycince puszczy - „ma boleć”. Przy czym do lewactwa należy każdy, kto myśli inaczej niż oni, każdy nieukąszony wiarą w dobrą zmianę.
   Gazety liczą liczbę cytowań swych artykułów, na­ukowcy starający się o granty wiedzą, jak ważna jest liczba tych cytowań - zwłaszcza w prestiżowych perio­dykach. A w PiS - jak sądzę - każdy minister, funkcjo­nariusz, politruk w napięciu i podnieceniu czeka, czy jego surrealistyczny czyn lub słowo zostaną skrytyko­wane przez Wielowieyską, Lisa, Kuźniara lub Olejnik. Jest? Udało się? Powiedzieli, że robimy pośmiewisko z Polski, że właśnie osiągnęliśmy kolejny szczyt bez­myślności, szkodnictwa i durnoty? Jupi! - oby tylko Prezes to usłyszał! Ach! Och! Bosko, jak słodko, ale mu­siało ich zaboleć! Niech jęczy i kwiczy lewactwo, za na­sze osiem lat przegrywanych wyborów, o tak!
   I w ten sposób łatwo zrozumieć i decyzję o wycin­ce puszczy, i pójście w zaparte, nieprzejmowanie się jakimiś zniewieściałymi europejskimi trybunała­mi sprawiedliwości, jakimikolwiek konsekwencjami, bo najważniejsze jest jedno: Wajrak zawył, wyje i wyć będzie, a piękno jego wycia jest wprost nie do opisa­nia i warto by te całe białowieskie chaszcze zalać be­tonem tylko dla tego rozpaczliwego lewackiego wycia Wajraka. Które dla PiS-owskiej duszy jest niczym balsam niebiański, muzyka aniołów i przemówienie Prezesa w jednym.
   Nic tu więc po logice, nie ma sensu jej szukać ani py­tać się, czy wstydu nie mają, że mimo iż dostają potęż­ne dotacje na partię, mało im i doją pieniądze ze spółek skarbu państwa na swą partyjną kampanię medialno-outdoorową przeciw sądom. Tak jak nie ma sensu py­tanie, dlaczego fundacja, która miała dbać o dobre imię Polski za granicą, przepuszcza pieniądze przez spółeczkę młodych PiS-owców na krajową nawalankę po­lityczną. Liczy się tylko odpowiedź na jedno pytanie: czy z powodu tej kampanii lewactwo zawyło? Zawyło? Ano zawyło. Bingo! Znaczy zabolało, znaczy warto było, reszta nie ma znaczenia.
   A jak już lewactwo pokwili, to mu się powie coś we­sołego. Na przykład, że skoro kilkadziesiąt procent obywateli RP stanowią genetyczni zdrajcy na żołdzie niemiecko-francuskim, to to jest tak, jakbyśmy kiero­wali kampanię za granicę, czyli wszystko się zgadza. I co nam zrobicie? Powyjcie sobie, tak jak lubicie. Zro­zumcie, durne pały, że nie ma niczego zbyt absurdalne­go, bezsensownego, niestosownego, szkodliwego, czego byśmy nie uczynili, jeśli tylko wiemy, że to was zaboli. I że zawyjecie. Nawet nie wiecie, jak nas to kręci.
Marcin Meller

Twitterowa opozycja

Rok temu opublikowałem w intemecie tekst „Mój Ruch Oporu”. Ku mojemu niekłamane­mu zaskoczeniu zyskał ogromny rozgłos. Lu­dzie go kopiowali, rozmnażali w internecie, gazety cytowały, politycy komentowali. „Wyborcza” opubliko­wała go w całości. Odezwały się do mnie niemal wszyst­kie partie, na zebraniach powoływano się na ów tekst, twierdzono: „to musimy zrobić”, więc nie szczędziłem czasu, spotykałem się, jeździłem, odpowiadałem, niko­mu nie odmawiałem. Czułem się jak ktoś, kto przypad­kiem otworzył klapę od śmietnika, zajrzał do środka i ujrzał skarb piratów z Karaibów - musiałem się nim podzielić ze wszystkimi, bo przecież nie był mój.
   Umówmy się: pisałem rzeczy oczywiste, truizmy (jak je nazywa Andrzej Celiński), coś, co w miarę roz­garnięty człowiek powinien wiedzieć od dawna. Wie­cie, jak to jest: gitarzysta rockowy, goniony zewsząd kundel, który musi umieć przetrwać w mieście pełnym nieprzyjaznych ludzi, innych złych psów, pędzących sa­mochodów, hycli i żuli z kamieniami w ręku - taki oczy ma wszędzie i widzi wszystko, co groźne. I jako taki ujrzałem całe zło polskiej opozycji.
   Minął rok. Jest jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Społeczeństwo opadło z sił i już nie reaguje na obej­mowanie wszystkich obszarów życia przez politycz­ną gangsterkę. KOD de facto przestał funkcjonować. Opozycja sejmowa jest na dnie. Denne wyniki sonda­ży jej nie ruszają. Na oczach społeczeństwa partie per­traktują z dilerami kłamstwa i łamaczami konstytucji. Kompromitują się, co wywołuje powszechną niechęć. Ugruntowują bezprawie. Codziennie dostają w nos ko­lejnym prawym prostym, zadawanym im ze śmiechem i z pogardą, i skamlą, jak wtedy, na Twitterze.
   Młodzi politycy opozycji są moim największym roz­czarowaniem. To do nich, do młodej i z natury zbunto­wanej opozycji, powinna należeć obrona Polski przed jej kompletnym zdewastowaniem - niestety, wielu tych młodych, fajnych i inteligentnych ludzi nie ma pojęcia o tym, jak walczyć o kraj. Kwękają nad kawą, rozgląda­jąc się, czy nikt nie słyszy. Bezradni, tchórzliwi, nie stać ich na ruchy z grupy najwyższego ryzyka czy koniecz­nej desperacji. Nie mają pomysłów, są stale o dwa kroki z tyłu i jedynie reagują. Nie skoczą w ogień - przyjadą, jak straż go ugasi. Więc co im zostaje?
   Czołowy przedstawiciel wielkiej partii opozycyj­nej w ciągu jednego dnia pisze 80 tweetów, średnio 8 na godzinę, i to jest jego polityczna praca od pod­staw?! To, panie pośle, robiły wynajęte przez Szefernakera nastolatki dwa lata temu. On zaś, ważna figura, nie ma czasu na kreację, on non stop czyta internet, tam spala swoje emocje, robi „copy-paste”, dołącza komen­tarz „Przeczytajcie” - i to ma być wytwarzanie zrywu społecznego? Śmiechu warte.
   W tym czasie ruch Obywatele RP naprawdę walczy, wiesza kontrbillboardy obnażające obrzydliwą kampa­nię antysądowniczą PiS. (Na stacji benzynowej podszedł do mnie facet, wskazał na pobliski billboard PiS i zapytał: „Zajumali 19 dużych baniek w biały dzień i nic?! Dlacze­go PO nie robi własnych?!”. „Ano właśnie” - odpowie­działem). Obywatele RP bez kasy i mediów produkują szablony, wlepki, udzielają pomocy skazanym. Kobie­ty ze Strajku Kobiet budują struktury, już nie liczą na pomoc opozycji, mają plan i robią to, co powinni robić opozycyjni politycy, ale oni nie - siedzą na Twitterze i tyl­ko czasem widząc sukces czyjejś akcji na mieście, wska­kują na schody kolumny Zygmunta, by pomachać do kamer. Żenada. Nie ma ich na ulicach, gdy 10 tysięcy na­uczycieli ląduje na bruku. Jednak opiszą to na Twitterze.
   Mam już niemal w całości napisany drugi manifest, zatytułowany „Moja Deklaracja Niepodległości”. Jest zbyt obszerny, by go tu zmieścić, więc może go wrzu­cę do internetu, może nie. Zastanawiam się bowiem, czy jest jeszcze sens wychodzenia na ring i walenia we wszystkie dyndające tam worki bokserskie, którym za­wdzięczamy upadek kraju. Pani Kopacz twierdzi, że nie jest źle i tylko Schetynę trzeba wspierać (na zebraniach zwolenników PO ludzie wyją z dezaprobatą, gdy pada jego nazwisko). Trzaskowski twierdzi, że zmiana lidera nie ma znaczenia. Kierwiński uważa, że tak wybrała PO, więc idziemy dalej pod tym przywództwem... Dramat.
Krótko mówiąc, opozycja nie ma pojęcia o tym, co się dzieje, jakie są nastroje i na czym współczesny świat polega. Nie chce zmiany - chce cudu. Oddaje Polskę w ręce barbarzyńców, nie widząc własnej winy. Więc może wrzucę.
Zbigniew Hołdys

Polacy na Madagaskar

W TOK FM, omawiając doroczne orędzie szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera „O stanie Unii”; prowadzący audycję (nazwisko znane redakcji), ku uciesze słuchaczy, przeję­zyczył się, nazywając przewodniczącego „junkersem” Junkers, jak wiadomo, to bombowiec z czasów drugiej wojny światowej, zwany też „sztukasem" groźna i hałaśliwa niemiecka broń. Można sobie bez trudu wyobrazić, jak ten przypadkowy greps mógłby znakomicie wykorzystać Jan Pietrzak podczas występu na Festiwalu w Opolu, wplatając subtelnie Juncker(s)a w temat niemieckich reparacji wojen­nych albo w unijne naloty na Polskę. Tym razem jednak oficjalna pro­paganda jakby się zakrztusiła, bo przewodniczący Komisji nie zagrał przypisanej mu roli „polakożercy". Poza paroma aluzjami, nie wymie­nił negatywnie rządu PiS, dość zdecydowanie odrzucił plan Macrona, czyli budowy nowej Unii wokół strefy euro, ba, zasugerował, chyba szczególnie miłą prezesowi, możliwość likwidacji urzędu pełnionego dziś przez Donalda Tuska. Zapewne ostatni raz przed wdrożeniem wobec polskiego rządu sankcyjnego art. 7 za łamanie praworządno­ści PiS otrzymał szansę, aby wyjść z twarzą z absurdalnego konfliktu z Komisją. Juncker dał sygnał, że Unia wciąż czeka na powrót Polski.

Do opisu stanu Unii wymyślano różne metafory: był pacjent z kro­plówką, rower (który musi jechać, by się nie przewrócić); teraz jest moda na porównania kolejowe. Zatem: kończy się paroletni postój unijnego pociągu na stacji, która mogła być wręcz końcem wspólnej drogi; hamujący podróż wagon brytyjski został odczepio­ny; niemiecka lokomotywa gospodarcza kipi pod parą; kto teraz nie wsiądzie, zostaje na peronie. Faktycznie, od ubiegłorocznego smęt­nego orędzia Junckera nastroje w Europie zmieniły się diametralnie. Gospodarki unijne rosną w tempie nieznanym od dekady; opanowa­ny został kryzys grecki; waluta euro ma się świetnie; dzięki porozu­mieniom z Turcją i Libią radykalnie ograniczono napływ imigrantów; antyunijni populiści przegrali wybory w Holandii i Francji, a w Niem­czech zapowiada się triumf Angeli Merkel; ba, nawet Brytyjczycy, ku satysfakcji eurokratów, zaczynają dyskutować o „exicie z brexitu" Lansowana przez Junckera koncepcja „Unii, która chroni" wydaje się dziś niezłą emocjonalną, a więc i polityczną, odpowiedzią na we­wnętrzne i zewnętrzne zagrożenia dla Europejczyków. To nie jest oczywiście czas na nowy federalizm, jednak zaproszenie wszystkich krajów UE do strefy euro, plan ujednolicania standardów socjalnych czy usprawnienia procesów decyzyjnych wyraźnie wskazują kieru­nek jazdy pociągu: więcej Europy. A my? Wsiadamy czy wysiadamy?

Jeśli odrzucić propagandowe zaklęcia, nie ulega wątpliwości, że wszystko, co robił PiS w sprawach europejskich, sugerowało wolę wyjścia, może nawet nie formalnego „polexitu" z Unii, ale fak­tycznego „euroexitu" z Polski. Podgrzewanie konfliktów w sprawie ochrony praworządności i niezależności sądownictwa, nielegalne wycinki Puszczy Białowieskiej, odmowa solidarności wobec imi­grantów, teraz sprawa niemieckich reparacji - a przede wszystkim agresywna rządowa retoryka i propaganda antyunijna musiały być odbierane jako kroki w kierunku drzwi.
   Na pytanie: dlaczego Oni tak czynią, jest kilka uzupełniających się odpowiedzi, choć żadnego dobrego wytłumaczenia. Jasne: przede wszystkim, żeby wyzwolić się z ograniczeń, jakie na każdy unijny rząd nakłada wspólnie przyjęte prawo; żeby zademonstro­wać swojemu elektoratowi buńczuczną suwerenność; żeby odsu­nąć Polskę PiS od wpływów Tuska i „jego popleczniczki Merkel". Zapewne gra też rolę metoda polityczna PiS, czyli atakowanie każdego, kogo podejrzewamy o brak szacunku; zasada - sprawiać kłopoty, bo wtedy będą się z nami liczyć. Ale być może chodzi także o planowe formowanie własnego elektoratu. Jeśli PiS chce utrzymać ludowy, antyelitarny, scalony mitami i lękami, zamknięty charakter własnej formacji, musi niszczyć mit Zachodu, obowią­zujący przez ostatnie dekady nakaz doganiania i upodabniania się do zachodniej Europy, przejmowania tamtejszych standardów ustrojowych, obyczajów, wzorców kultury. Rządzone autorytarnie, monopartyjne „katolickie państwo narodu polskiego" nie da się wmontować w unijną konstrukcję.

Jest jakaś fundamentalna, nieusuwalna sprzeczność między ide­ologicznymi założeniami państwa PiS a systemem przekonań, na których została zbudowana Unia. PiS za istotę polityki uważa konflikt, obronę własnych interesów i suwerenności władzy, podtrzymywanie silnej tożsamości narodowej i religijnej, powrót do nieskrępowanego poprawnością, „naturalnego" gorącego języka polityki. W takim zestawieniu Unia jest rzeczywiście tworem sztucz­nym, zimnym, wykoncypowanym. W imię obrony Europy przed nawrotem morderczej historii, założyciele Wspólnoty zaproponowali Europejczykom historyczny eksperyment, zaprzeczający wszelkiej „naturalnej" karmiącej się odruchami i stereotypami, czyli politycz­nym fast foodem, polityce. To było włączenie Niemców, przecież tuż po wojnie, w proces budowy Nowej Europy, narzucenie koncyliacyjnego, wstrzemięźliwego języka społecznej i politycznej komunikacji, ideologia tolerancji wobec mniejszości, równoważenie poprzez instytucje brukselskie interesów członków wspólnoty. Nic z tego nie pasuje do PiS. Trudno więc liczyć, że partia wykorzysta „okno okazji" otworzone właśnie przez Junckera.
   Niestety, także opozycja, oszołomiona sondażową popular­nością PiS, wydaje się niegotowa, aby odpowiedzieć na wezwanie Junckera do wzmocnienia integracji i przyjęcia euro. Zapewne więc na dłużej zostaniemy na peronie.
   Prezes Kaczyński użył ostatnio innej metafory, mówiąc o jego Polsce jako - czemu nie? - samotnej „wyspie wolności i tolerancji". Jakby PiS zamierzał przesiedlić nas z Europy na polityczny Mada­gaskar, gdzie - jak w filmie o tymże tytule - w państwie lemurów rządził będzie ekscentryczny kacyk. To jest dużo śmieszniejsze niż występ Pietrzaka w Opolu. Tyle że nie możemy opuścić amfiteatru.
Jerzy Baczyński

Łaska stanu

Decyzje prezydenta w sprawie ustaw o SN i KRS powiedzą nam bardzo wiele o tym, czego możemy się po nim spodziewać w drugiej części jego prezydentury.

Audiencje - bo trudno nazwać je konsultacjami - jakich w ubiegłym tygodniu prezydent Andrzej Duda udzielił delegacjom sejmowych klubów parlamentarnych, nie przyniosły wielu informacji dotyczących projektów ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, przygotowywanych w prezydenckiej kancelarii. Z wypowiedzi przedstawicieli klubu Kukiz'15 wynikałoby jednak, że prezydent podtrzymuje pomysł wybierania przez Sejm (większością 3/5) sędziów do KRS.
Taka zmiana byłaby ewidentnie zła, gdyż sędziowie staliby się nominatami politycznymi, a nie jak dotychczas reprezentantami samorządu sędziowskiego.
   Z kolei z wypowiedzi prof. Michała Królikowskiego, biorącego udział w pracach nad ustawami, wynika, że prawdopodobne jest obniżenie wieku emerytalnego sędziów z 70 do 65 lat, co umożli­wiłoby usunięcie z Sądu Najwyższego połowy jego składu. Takie rozwiązanie, wątpliwe pod względem jego zgodności z konstytu­cją, także nie jest dobrym sygnałem dla zwolenników utrzymania niezależności wymiaru sprawiedliwości od władzy politycznej.
   Współpracownicy głowy państwa zapowiadają, że prezydenckie projekty ustaw zostaną ogłoszone w ostatnim tygodniu września. Niebawem więc okaże się, czy rację mają ci, którzy sceptycznie oce­niają szanse, iż prezydent Duda stanie się sojusznikiem obrońców niezależności wymiaru sprawiedliwości. Czy też lepiej przewidywali optymiści, którzy sądzili, że logicznym następstwem decyzji podję­tych przez prezydenta pod koniec lipca powinno być jego wyeman­cypowanie się spod przemożnego wpływu Jarosława Kaczyńskiego i przeciwstawienie się jego ustrojowym planom.
   Bez względu na to, kto ma rację, dwie sprawy są już teraz oczy­wiste: decyzje prezydenta powiedzą nam bardzo wiele o tym, czego możemy się po nim spodziewać w drugiej części jego prezydentury. Będą one także miały wielki wpływ na rozwój sytuacji politycznej i na kształt ustrojowy Polski.

Andrzej Duda fatalnie rozpoczął swoją prezydenturę. Decyzje o „ułaskawieniu” Mariusza Kamińskiego i jego współpracowników, o odmowie zaprzysiężenia prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i zaprzysiężenie sędziów-dublerów otwierały trwający ponad półtora roku okres, w którym prezydent sprawiał wrażenie człowieka całkowicie politycznie podporządkowanego Jarosławowi Kaczyńskiemu i posłusznie wypełniającego rolę, jaką mu wyznaczono. Nic więc dziwnego, że pierwsze weto prezydenckie wobec ustawy przegłosowanej przez PiS, dotyczącej Regionalnych Izb Obrachunkowych, rzadko było interpretowane jako dowód, że coś zmienia się w relacjach pomiędzy prezydentem a partią, z której się wywodzi.
   Inaczej było z wetami prezydenckimi dotyczącymi ustaw o Sądzie Najwyższym i KRS. Wyraźna większość Polaków, interesu­jących się sprawami publicznymi, była nimi zaskoczona. Ja także.
Być może nie zdarzyłyby się, gdyby nie lipcowe protesty uliczne, bez wątpienia najliczniejsze od objęcia władzy przez PiS. Mylili się jednak ci obserwatorzy naszego życia politycznego, którzy w decyzji prezydenta Dudy widzieli taktyczny manewr uzgodniony z Jarosła­wem Kaczyńskim. Złość i chaos w obozie rządzącym po decyzji pre­zydenta były autentyczne i zbyt widoczne, aby uznać je za element makiawelicznego planu prezesa PiS. Telewizyjne orędzie pani pre­mier, polemizujące z prezydencką decyzją, świadczyło o tym, że kon­flikt w obozie władzy jest faktem. Późniejsze wymiany złośliwości pomiędzy prezydenckim rzecznikiem a współpracownikami ministra Ziobry tę tezę potwierdzały.

Projekty ustaw, które w przyszłym tygodniu ma przedstawić prezydent Duda, pozwolą nam odpowiedzieć na pytanie - istotę tego sporu. Czy dotyczy on przede wszystkim pozycji prezydenta w obozie władzy? Jeśli tak jest, prezydent przedstawi projekty, których filozofia niewiele będzie się różnić od tych, jakie z inspiracji ministra Ziobry firmowali posłowie PiS. Zasadnicza różnica będzie wówczas sprowadzać się do tego, że kompetencje, które w zawetowanych ustawach były przypisane ministrowi sprawiedliwości, zostaną przyznane prezydentowi.
   Jest jednak także druga możliwość. Polega ona na tym, że Andrzej Duda zrozumiał, iż ustrojowy plan Jarosława Kaczyń­skiego szkodzi Polsce, a także jego własnej pozycji i karierze.
   Ta ewentualność jest mniej prawdopodobna, ale nie można jej wykluczyć. Tadeusz Mazowiecki używał określenia „łaska stanu”. Uważał, że bywają politycy, wcale nie najwyższych lotów, którzy obejmując wysoki urząd, zaczynają dojrzewać do wzięcia odpowie­dzialności za państwo. Jedno jest pewne. Andrzej Duda ma jeszcze - pomimo złych początków swej prezydentury - szansę na odegra­nie pozytywnej roli w historii Polski. Zależy to jednak od jego rze­czywistych poglądów, charakteru i politycznej wyobraźni.
   Ustrojowy plan Jarosława Kaczyńskiego jest klarowny. Jego celem jest ustanowienie autorytarnego, scentralizowanego państwa przy zachowaniu fasady instytucji demokratycznych. Tego planu nie można zrealizować, zachowując sądownictwo niezależ­ne od władzy politycznej. Ostatnie ogniwo łańcucha musi zostać domknięte. Obok dyspozycyjnego funkcjonariusza służb i dyspozy­cyjnego prokuratora musi pojawić się dyspozycyjny, a przynajmniej przestraszony, sędzia.

Nawet jeśli prezydent Duda nie przyłoży jeszcze raz ręki do dalszego tłamszenia władzy sądowniczej i tak będzie się ona znajdowała w niezmiernie trudnym położeniu. W dużym stopniu przyczyniło się do tego stanu rzeczy podpisanie przez prezydenta ustawy o organizacji sądów powszechnych, dającej ministrowi sprawiedliwości wielką władzę nad sądami i sędziami. Trybunał Konstytucyjny już został sprowadzony do roli posłusznego narzędzia władzy politycznej, a poziom jego przewodniczącej - wiceprzewodniczącego stanowi prognostyk, jak może wyglądać obsada Sądu Najwyższego w wypadku realizacji planów Prawa i Sprawiedliwości.
   Trwa bezprecedensowa kampania rządowa dyskredytująca sędziów. Dziwne to państwo, w którym jedna z władz państwowych niszczy z premedytacją autorytet innej. Sędziowie są w trudnej sytuacji, ale będą w znacznie gorszej, jeśli prezydent ograniczy się jedynie do wprowadzenia kosmetycznych zmian w projektach ustaw przygotowanych przez PiS. Trzeba będzie wówczas liczyć na to, że społeczeństwo obywatelskie zmobilizuje się tak, jak stało się to w lipcu.
Aleksander Hall

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz