sobota, 16 września 2017

Czas się bać i Trzeci sort



Czas się bać

W Polsce został dokonany przewrót ustrojowy. Jeśli ludzie o umiarkowanych poglądach nie zaczną ze sobą rozmawiać, dojdzie do niewyobrażalnej tragedii - mówi Tomasz Lipiński, muzyk, lider zespołów Brygada Kryzys i Tilt

Rozmawia Piotr Bratkowski

NEWSWEEK: W wywiadzie, który robi­łem z tobą dla „Newsweeka” trzy lata temu, jako największe zagrożenie dla Polski występował Janusz Korwin-Mikke. Śmieszne, nie?
TOMASZ LIPIŃSKI: Co do nazwisk pomy­liliśmy się, ale nie co do stylu uprawiania polityki.
Jak byś go zdefiniował?
- Mamy dziś w środku kraju wyrąbany rów, a po obu jego stronach stoją ludzie i plują na siebie, mając poczucie jedynej słuszności. Kraj podzielony, przepojony wzajemną wrogością dwóch wyklucza­jących się sił, nigdy nie będzie silny. „My albo oni” to droga donikąd, bo „oni” nie znikną. Mamy więc przed sobą dwie drogi. Albo się pozabijać - ku czemu to wszystko dzisiaj dąży, albo uznać, że jed­nak jesteśmy wspólnotą i wbrew duchowi czasu spróbować coś od nowa zbudować.
A kto niby miałby to robić, skoro wszy­scy zajmują się pluciem?
- Widzę po obu stronach ludzi, którym plucie nie odpowiada. Wyróżniają się pa­nie ze Strajku Kobiet. Dlaczego one? Bo mogłyby stworzyć przeciwwagę dla rzą­dzących mizoginów. Oni boją się kobiet, jak wszyscy mizogini. Ale nie mogą zarzu­cić tym trzydziestoparoletnim, fajnym dziewczynom, że są ubeckimi wdowami, bo jak głosi dowcip, najstarszy system, jaki one pamiętają, to Windows 98. Więc się naprawdę przestraszyli tego parasol­kowego protestu.
A z drugiej strony jest najbardziej skłon­na do dialogu część prawicowców re­publikańskich, trochę w duchu Klubu Jagiellońskiego. Państwowotwórczych, młodych tradycjonalistów, którzy chcą państwa etycznego, opartego na trójpo­dziale władzy. Oni są tak samo jak my przerażeni tym, co PiS robi.
Znasz takich młodych?
- Rozmawiałem z nimi. Są bardzo kry­tyczni wobec Kaczyńskiego i jego ekipy. Za to, że nie mają żadnego planu, że rzą­dzą bolszewickimi metodami. Uważają, że tak się państwa nie buduje, tylko roz­wala. W tym samym duchu zaczynają pi­sać niektórzy prawicowi dziennikarze. Nie jestem symetrystą, ale sądzę, że po obu stronach są ludzie, którzy uważają, że droga, którą teraz idziemy, jest straceń­cza. Więc może potrafiliby zbudować coś w rodzaju think tanku centrowego?
PO za czasów Tuska próbowała zagospo­darować to centrum. Ale dziś to miejsce w środku, dzięki któremu Platforma dwa razy wygrała wybory, zrobiło się puste. A kiedy nie ma centrum, nie ma dialogu.
A nie masz wrażenia, że ten mityczny środek, to potencjalne miejsce spotka­nia, cały czas przesuwa się na prawo?
- Niekoniecznie. W lipcu ujawniło się w Polsce nowe pospolite ruszenie.
To, które Beata Szydło nazwała „ulicą”?
- Tak, to okropna, neobolszewicka reto­ryka. To pospolite ruszenie według mnie jest w większości właśnie centrolewi­cowe lub centrowe. I to są ludzie, którzy dzisiaj nie mają żadnej reprezentacji poli­tycznej. Za czasów Tuska była nią po czę­ści Platforma, ale tamtej PO już nie ma.
Przesunęła się na prawo i zgubiła po dro­dze centrowych wyborców. A na lewicę w Polsce w ogóle bym nie liczył. Dlaczego?
- Czym ta lewica miałaby być? I jaka, marksistowska, trockistowska, leninow­ska? Prawdziwy proletariat jest dziś ra­czej prawicowy. Na jaki haczyk miałaby go złowić lewica? Być może zresztą na­leżało by zacząć od tego, że mamy total­ny chaos semantyczny. Obóz rządzący nazywa wszystkich przeciwników lewa­kami. Nawet środowiska banksterskie, neoliberalne, dzieci pani Thatcher. Prze­cież to paranoja. Lewak jest dziś pustym epitetem w ustach PiS i bardziej skrajnej prawicy. Wprowadzanie takiego zamętu pojęciowego jest zresztą celowe, bo unie­możliwia zrozumienie rzeczywistości.
Ale to działa bardzo skutecznie. Ludzie z różnych stron przyjmują ten język.
- Tak, ja to widzę i po sobie. Szukam okre­ślenia i mówię „lewak”, bo nic bardziej precyzyjnego nie przychodzi mi do gło­wy. O centrum wiadomo przynajmniej, że jest w środku. I że dialog może urato­wać Polskę przed totalną katastrofą. Więc budujmy w środku taki słup, totem, któ­ry mógłby to centrum podtrzymać. I od niego na nowo zacznijmy budować pań­stwo, bo w systemie ewidentnie coś zosta­ło spierdolone. Jeśli system dopuszcza, że wskutek wyborczej arytmetyki jedna par­tia zyskuje tak totalną władzę, że przesta­je funkcjonować zapisany w konstytucji ustrój, to znaczy, że w systemie jest coś złego. Sejm, teoretycznie miejsce dialo­gu, wypracowywania prawa, jest dziś zu­pełnie fasadowy.
Jest tylko maszynką do produkcji ustaw.
- Wszystkie decyzje zapadają w „komi­tecie centralnym”. Taki Sejm nie jest potrzebny. Jeśli tak ma wyglądać, roz­wiążmy Sejm i zróbmy tam market albo salę koncertową, będzie coś pożyteczne­go. Nie wydawajmy forsy na tych kilkuset posłów, na ich biura, mieszkania, benzy­nę, na ich samoloty i wakacje. Ale to prze­cież oznacza, że nam się ustrój zmienił.
I to dość zasadniczo.
- Trzeba przywrócić funkcjonujący sy­stem parlamentarny. Oczywiście: skraj­ności nie znikną. Ale wychodząc od środka w obie strony, trzeba spróbo­wać dojść do takiego miejsca, które jest jeszcze strawne dla wszystkich. Dzisiaj to brzmi jak utopia, ale trzeba postawić maszt tego namiotu i zobaczyć, jak daleko da się go naciągnąć w różne strony. W tej chwili namiot jest rozdarty i to się skoń­czy tragedią dla Polski.
Jaką tragedią?
- Niewyobrażalną. PiS zabrnęło tak da­leko, że się już boi. Macierewicz, gdy tyl­ko zmieni się układ sił, jak wybroni się z tych wszystkich zarzutów? Ja po prostu nie widzę specjalnej perspektywy dla PiS. Będą funkcjonować, dopóki jest dobra ko­niunktura gospodarcza. Kropka. Wszyscy chcą Kaczyńskiemu podgryźć grdykę...
A nie wydaje ci się, że wciąż traktują go jako talizman?
- Myślę, że coraz mniej. Tam są też in­teligentni ludzie, mam wrażenie, że nie spodziewali się aż takiego sprzeciwu. Dla młodych ludzi nie istnieje Kaczyń­ski, nie istnieje Macierewicz, nie istnie­je też Schetyna. Może trochę Tusk - ale generalnie oni nie chcą tego wszystkie­go, mają dość tej postsolidarnościowej i postpezetpeerowskiej bandy. Udało jej się wmówić wszystkim, że polityka pol­ska to mecz pomiędzy PO i PiS, co już dawno nie jest prawdą, ale wygodną dla obu stron fikcją. Dziś prawdziwy mecz toczy się między starym i nowym. I py­tanie brzmi: ile w tym nowym jest ONR, a ile otwartych na świat, nowoczesnych młodych ludzi. Myślę, że dużo więcej, niż ktokolwiek przypuszcza. Kim są te tłumy,
które w lipcu wyszły protestować na uli­cach? Osiemdziesiąt procent miało poni­żej czterdziestki.
Odwrotnie niż na manifestacjach KOD.
- Rzeczywiście. KOD był przede wszyst­kim wyrazem szoku ludzi, którzy głosowa­li na Platformę. I patrzyli ze zdumieniem, co PiS odpier.... Wielu moich kolegów z prawej strony przekonywało mnie, że to nie jest ten dawny, straszny PiS. Że bę­dzie spokojnie, a o szóstej rano najwy­żej z wódką do mnie przyjadą (śmiech). Uwierzyłem w to! Znam ludzi czterdzie­ści lat, wiem, że nie są głupkami ani fa­natykami, tylko moimi kolegami, którzy trochę inaczej widzą świat. Pomyślałem: może rzeczywiście histeryzuję, może to już nie jest ten PiS. Wiedziałem, że wszystko pójdzie w prawo, ale pomyśla­łem, że będą wzmacniać państwo, porząd­kować system prawny, który jest u nas tragiczny.
No to porządkują.
- Właśnie (śmiech). I część prawicy na szczęście już to widzi. Cóż, politykę dzi­siaj uprawia się poprzez oszustwa.
Totalne oszustwa.
- Bo też umożliwia to technologia. Ona umożliwia manipulacje na skalę, jaka do­tąd była niemożliwa. W dodatku nikt nie sprawdza informacji, dziennikarze nie sprawdzają informacji. Manipulacje ro­bione są nieustannie, bo PiS zaczyna pa­lić się grunt pod nogami.
Właściwie dlaczego? Mają wszystko: władzę i narzędzia potrzebne do jej sprawowania.
- Jeśli już prawicowe media zaczynają pi­sać o PiS-owskim bolszewizmie, to zna­czy, że tam się gotuje. Że i tam dostrzegają,
że to jest polityka samobójcza. Z wielu po­wodów. Rozpętywanie dziś w Polsce hecy antyniemieckiej jest samobójcze. Lanso­wanie tezy, że skłócona z Europą Polska może być bezpieczna - też.
Politycznie rzeczywiście PiS dominuje, ale nie wydaje mi się, żeby ludzie dali wła­dzy przyzwolenie, by robiła, co chce. Dużo jeżdżę po kraju i widzę, że ludzie, którzy dotąd trzymali się z boku, wraz z częścią prawicy mówią: „no już, k..., dosyć tego”. Bo co z tego, że PiS ma wszystko, skoro Polska nie ma żadnych gwarancji bezpie­czeństwa. Trump tak naprawdę powie­dział nam w Warszawie: „Walcie się”. A o tym, że izolacja polityczna Polski jest na rękę Putinowi, nie warto nawet gadać: to truizm.
Ciekawe, że antyrosyjska retoryka, którą tak lubił PiS, jest dzisiaj słabsza od antyeuropejskiej.
- Być może oni mają taką rachubę, że z Unii nic już nie będzie. Bo brexit, bo uchodźcy, bo zamachy. I ogólne zepsucie, cała ta retoryka. A my w Polsce musimy szukać jakiegoś zabezpieczenia i jedy­nym jest Rosja. Ale to jest samospełniająca się przepowiednia, bo sami - pchając się w objęcia Rosji - przyspieszamy roz­pad Unii.
Czyli: Polska kontra reszta świata, może z małą pomocą Węgier?
- Kaczyński nie idzie drogą Orbana. Może chciałby, ale nie jest w stanie. Orban zna języki, zna świat, jest świetnie ubrany. Kiedy jedzie do Brukseli, tamtejsi notab­le klepią go po ramieniu i żartują: „Witaj, dyktatorze!”.
Chyba też Kaczyński i Orban to zupełnie inne konstrukcje charakterologiczne?
- Kompletnie! Orban jest w stanie za­dzwonić do wszystkich najważniejszych polityków i w prywatnej rozmowie zała­twić to, na czym mu zależy. Kaczyński nie tylko sam tego nie umie, ale nie ma w swo­im gronie nikogo, kto by to potrafił. I to jest dramat.
Jesteśmy w ciemnej dupie, między Ro­sją a Europą - bez sojuszników, bez bez­pieczeństwa. Na razie na korzyść władzy działa ekonomia, napędzana 500+, kon­sumpcją i najlepszą od lat koniunkturą gospodarczą. Ale żadna koniunktura nie trwa wiecznie.
Skąd to utrzymujące się poparcie dla rządów PiS?
- Ono będzie słabło. Bo oni nie tylko nie potrafią prowadzić polityki międzyna­rodowej, wewnętrznej też. Indolencja, antagonizowanie społeczeństwa, pod­porządkowanie wszystkiego animozjom personalnym. Przecież oni reprezentują wyłącznie interesy „swoich” i uzasadniają to, nazywając wszystkich przeciwników obozu rządzącego zdrajcami. I to mówią oni, którzy stali się przytuliskiem dla roz­maitych komuchów! We wszystkich par­tiach postsolidarnościowych byli z natury rzeczy ludzie o ciemnej, czasem ubeckiej przeszłości. Ale żeby prokurator ze stanu wojennego krzyczał w Sejmie do opozycji „Precz z komuną!”, tego jeszcze nie było.
Nie myślisz życzeniowo? Ta polityka, która dla nas może być świadectwem prymitywizmu i bezradności, podoba się sporej części społeczeństwa.
- Tej jednej trzeciej, owszem. A co z resz­tą? Nie ma reprezentacji w Sejmie. Bez zmiany konstytucji został dokonany prze­wrót ustrojowy. Rządzi ośrodek pozakonstytucyjny, coraz bardziej skłócony, coraz bardziej osamotniony na prawicy, ale i co­raz bardziej zdeterminowany, żeby wła­dzę utrzymać za wszelką cenę. Bo zaszli tak daleko, tyle nałamali prawa, że się boją.
Że po utracie władzy pójdą do piekła?
- Oczywiście. Ale wszyscy powinniśmy się bać. Jest przecież domniemanie, że wybijanie się na niepodległość prezy­denta Dudy dokonuje się poprzez alians ze środowiskami, dla których Kaczyński jest za mało prawicowy. Jeśli tak, to jakie­kolwiek głębsze tąpniecie w PiS oznacza przejęcie władzy przez jeszcze bardziej skrajną prawicę. Bo cała reszta społe­czeństwa nie ma swojej reprezentacji.
I wtedy Polska będzie jeszcze bardziej osamotniona i rozbita wewnętrznie. I co­raz słabsza, coraz słabsza, coraz słabsza. Aż w końcu, jak bywało już wielokrot­nie w historii, padnie ofiarą Czegoś. Nie wiem czego, trudno coś przewidywać w czasach, gdy mamy tylu szaleńców wo­kół. Przecież jakiś nocny tweet Trumpa może nagle wywołać wojnę. Więc prze­rażające jest to, że wedle dzisiejszego sce­nariusza jedyną alternatywą dla PiS jest bardziej skrajna prawica. Ale jedyną al­ternatywą dla tego scenariusza jest zasy­panie rozpadliny przynajmniej między tymi kawałkami podzielonej Polski, któ­re są skłonne do dialogu.
Wierzysz, że to może nastąpić za naszego życia?
- Chciałbym. To przecież jest możliwe. A jeśli coś takiego nie zacznie się dziać, skończymy bardzo źle.

Trzeci sort

W Polsce źle się dzieje, ale trzeba z tym żyć. Trzeba się okopać i przetrwać mówią. Ich bierność można zrozumieć, tyle że to doskonały prezent dla autorytarnej władzy

Aleksandra Pawlicka

Mam radykalne poglą­dy, ale ich nie ujaw­niam. Nie zamierzam ryzykować tego, co w życiu osiągnąłem, żeby boksować się z tą władzą - mówi Andrzej z Poznania. - Muszę chronić moją rodzinę i moją firmę, która za­pewnia nam godne życie i możliwość realizowania naszych pasji.
   - Okopanie się to dziś jedyna strate­gia. Albo uda się przetrwać, albo przyj­dzie powiedzieć „bye, bye” i ruszyć na emigrację już nie tylko wewnętrzną - dodaje Leszek z Warszawy.

DISNEYLAND NA KREDYT
Leszek ma niespełna 40 lat, żonę i adoptowaną. córkę. Jest wziętym informatykiem, zarabia nieźle, ale - jak twierdzi - ..musi liczyć każdą stówkę”. Jest też coraz bardziej rozżalony: - Mam poczucie, że 25 lat mojej pracy i płacenia podatków w tym kraju poszło na marne. Owszem, mamy lepsze samo­chody, coraz to nowe plazmy na ścia­nach, ale nie widać perspektyw. Służba zdrowia, edukacja - to wszystko jest na­prawdę w ruinie. Kolejne rządy obie­cywały nam Disneyland, tylko nikt nie dodawał, że to Disneyland na kredyt.
   - Ludzie przedsiębiorczy i uczci­wi - kontynuuje Leszek - zawsze byli w Polsce rąbani po kieszeni, ale to, co robi teraz PiS, przekracza wszelkie gra­nice. Każdego, kto coś potrafi, rżnie na maksa. aby rozdawać tym. którzy nie potrafią nic. Wiem, że powinienem wziąć cegłę i iść z nią na ulicę, tylko naj­normalniej w świecie nie mam na to ani siły, ani czasu, bo żeby utrzymać standard życia, muszę zasuwać od rana do nocy.
   Andrzej z Poznania ma żonę i dwójkę dzieci. Wkrótce będzie świętował pięć­dziesiątkę. Prowadzi ze wspólnikiem warsztat samochodowy, zatrudniają 20 osób: - Gdybym zarządzał firmą tak, jak robią to politycy, dawno bym już zbankrutował. To jest efektywność na poziomie krawężnika. Zawsze stara­łem się trzymać dystans do polityki, ale w ostatnim czasie ilość baboli sadzo­nych przez polityków i ta jałowa walka dwóch plemion wpychająca nas w coraz gorsze bagno sprawiły, że chciałem wy­rzucić z domu telewizor. Skończyło się tym, że przestaliśmy oglądać wszystkie programy informacyjne i publicystycz­ne. Takich jak my jest więcej - mówi.
   Ilu? - Nikt nie badał tej grupy, ale sza­cuję, że od 40 do 60 procent społeczeń­stwa. Nazywam tę grupę „zbiorowością społecznej niepartycypacji” - mówi prof. Zbigniew Mikołejko, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytu­cie Filozofii i Socjologii PAN. - Grupę tę tworzą ludzie niebiorący udziału w życiu społecznym i kulturalnym, niechodzący na wybory i niezależnie od tego, kto rzą­dzi w Polsce, uważający, że sprawy idą w złym kierunku.
   W ostatnich wyborach parlamentar­nych do urn poszło nieco ponad 15 mi­lionów wyborców, prawie 51 procent uprawnionych do głosowania, przy czym głosy rozłożyły się niemal po równo mię­dzy PiS wraz z Kukiz’15 i KORWiN oraz - z drugiej strony - PO, Nowoczesną, Zjednoczoną Lewicę i partię Razem.
   - Granice zbiorów zostały wykreślo­ne w sposób arbitralny, ale w przybli­żeniu pokazują istotę i skalę problemu - pęknięcie Polski na dwie wspólnoty. Polska narodowo-konserwatywna sta­je naprzeciw Polski liberalnej, IV RP przeciw III, tradycjonalizm zmaga się z postępem... nazwy można wymyślać w nieskończoność, ale najbardziej trafny pozostaje Popperowski podział na spo­łeczeństwo zamknięte i społeczeństwo otwarte - uważa dr hab. Piotr Osęka z In­stytutu Studiów Politycznych PAN i do­daje: - Pozostaje jednak jeszcze przeszło 15 milionów, które nie zagłosowało na żadną partię, ale też ma zapewne swoje sympatie i poglądy.
   Dlatego założenie, że 60 procent społe­czeństwa postanowiło wziąć rozwód z po­lityką, wydaje się bliskie prawdy. Bo to nie tylko ci, których głosu zabrakło w urnie wyborczej.
   Wszyscy moi rozmówcy zapewniają, że chodzą na wybory. I przedsiębiorca Andrzej, i informatyk Leszek, i niespeł­na 30-letnia stewardesa Iwona, któ­ra mówi „Newsweekowi” - Uważam, że chodzenie na wybory jest obywatelskim obowiązkiem, ale ciągłe wysłuchiwanie kłótni polityków i wmawianie mi, że je­stem albo pisiorem, albo gorszym sortem, nie ma nic wspólnego z obywatelskością. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Czym więc jestem? Trzecim sortem?

UCIECZKA KOGUTA
- Agresywna narracja i koniecz­ność ciągłej konfrontacji z dwoma perspektywami, a tym samym przy­mus dokonywania wyboru, sprawiają, że zmęczeni dochodzimy do poziomu re­akcji ucieczkowych; niczym kogut, który jeśli raz za razem staje w obliczu dwóch kur wpuszczanych mu do pokrycia, nie podejmuje zbliżenia ani z jedną, ani z drugą, tylko zaczyna obojętnie dziobać ziarno - mówi Jacek Santorski, psycholog społeczny i biznesu.
   Dla informatyka Leszka wy cofanie się z uczestnictwa w życiu publicznym to wy­nik właśnie zmęczenia i rozczarowania polityką: - Gdy w 2007 r. doszła do władzy Platforma, myślałem: „Nareszcie przy­szła ekipa, która zreformuje kraj i sprawi, że ludzie mający siłę, chęć i pomysł na pracę będą mogli rozwinąć skrzydła”. Ale skończyło się na cieplej wodzie w kranie. Teraz PiS próbuje nas przekonać, że ci od młotka i kowadła powinni zarabiać tyle samo co wysokiej klasy specjalista. Ka­czyńskiemu chodzi o zubożenie, a tym samym upokorzenie klasy średniej, bo upodlonym społeczeństwem łatwiej się rządzi.   Dlatego mówię polityce pas
   Leszek rozważa emigrację na stałe, je­śli tylko dostanie odpowiednio atrakcyj­ny kontrakt. - Moi znajomi - mówi - już w większości wyprowadzili swoje bizne­sy z Polski. Gdy z nimi rozmawiam, tłu­maczą: „To, co robi PiS, mnie szczypie, kasę mam zabezpieczoną za granicą, a tu mieszkam tylko dlatego, że kocham ol­chy, plaże nad Bałtykiem i pierogi babci. Polityków kochać nie muszę”.
   Andrzej, właściciel warsztatu samo­chodowego, kapitał ma w Polsce, ale myśli podobnie jak Leszek: - Najważniejsze jest zabezpieczenie niezależności finansowej. To azyl pozwalający czuć się bezpiecznie bez względu na to, kto rządzi. Dla mnie li­czy się to, żeby móc spokojnie żyć, wyjeż­dżać z rodziną i przyjaciółmi na wakacje, mieć na własne przyjemności.
   Od lat spędza lato wraz z grupą zna­jomych na Helu. Mieszkają w kamperach ustawionych na brzegu morza, co kosztuje kilka tysięcy złotych miesięcz­nie, serfują, wieczorami wspólnie grillują i sączą drinki. - Rozmowy o polityce są zakazane. Oczywiście, każdy z nas ma poglądy i w większości są to poglądy ra­dykalnie liberalne, ale wszyscy wiemy, że na radykalizm w życiu publicznym nas nie stać. Nikt nie zaryzykuje losu włas­nej firmy, bo każdy wie, że gdy zacznie się rzucać, to będzie mieć nagłowie pro­kuratora albo skarbówkę. W Polsce na­stał czas: „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”, więc rozsądniej żyć poza polityką - tłumaczy - Andrzej.
   - Daliśmy się uwieść narzuconej przez PiS narracji o dwóch plemionach. To nieustanne mówienie o konieczności walki z totalną opozycją i radykalizacja obozu władzy sprawiły, że zaczęliśmy postrzegać tylko dwie strony baryka­dy. A przecież to obraz nieprawdziwy, powierzchowny i fałszywie upraszcza­jący rzeczywistość - ocenia prof. Mi­kołejko i dodaje: - Ci, którzy głosują na PSL, mają niewiele wspólnego z wiel­komiejskim, młodym inteligentem gło­sującym na Razem. Tkwienie w duecie PiS - anty-PiS to chocholi taniec prowa­dzący nas donikąd.

ZŁY INDYWIDUALIZM
Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę z siły, jaką jest politycznie nie­aktywny i wyobcowany trzeci sort. Nie dlatego, że widzi w nim potencjalny elektorat, ale dlatego, że ta liczna gru­pa, jeśli jest bierna, może być milczącym sprzymierzeńcem władzy.
   Publicysta Adam Leszczyński w nie­dawnym tekście „PiS. Zwyczajna polska dyktatura” stawia tezę, że dla nowego typu autorytaryzmu, jaki reprezentują Orban, Erdogan, Putin czy Kaczyński, bi­znes i fasadowa opozycja to dwie nogi po­ zwalające na długi marsz, na utrzymanie się przy władzy przez wiele kadencji. „PiS zostawi klasie średniej swobodę robienia swoich małych biznesów, wolność kupo­wania drogich samochodów i jeżdżenia na wakacje na Bali. Niech konsumują! Wtedy lekarze, prawnicy czy architek­ci będą bali się podskoczyć, bo każdy bę­dzie miał co stracić” - pisze Leszczyński.
   - Uczestniczyłem parę miesięcy temu w spotkaniu biznesmenów i pytałem ich o stanowisko w sprawie przejmowa­nia przez PiS kontroli nad wymiarem sprawiedliwości - opowiada socjolog, prof. Ireneusz Krzemiński. - Usłysza­łem: „Tak, tak, wiemy, co oznacza sąd partyjny, ale póki się da, robimy swoje interesy. Gospodarka się rozwija, trzeba korzystać z koniunktury, trzeba kombi­nować i jakoś z tą władzą współżyć. Ona jest korupcjogenna jak za Gierka”.
   Prof. Krzemiński, który opisuje zmia­ny społeczne w Polsce od czasów So­lidarności, podkreśla, że taka postawa nie narodziła się wraz z dojściem do władzy PiS. - Ona istnieje od początku transformacji, nazywam ją złym indywi­dualizmem. Zakłada on, że nie warto ufać instytucjom, że liczą się tylko: ja, moja rodzina i moi kumple. Słynne powiedze­nie o ziomalach czy „moja chata z kraja” skądś się w języku polskim wzięły.
   Jego zdaniem zły indywidualizm to efekt doświadczenia wyniesionego z komuny, gdy zwycięstwo Solidarności zostało zdławione przez stan wojen­ny i utrwaliło w Polakach przekona­nie, że w polityce liczy się tylko siła, wobec której zwykły człowiek nie ma nic do gadania. Jest podmiotem wła­dzy, a nie partnerem, więc jedyne, co mu pozostaje, to kombinowanie i próba przechytrzenia władzy.
   Prof. Zbigniew Mikołejko uważa z kolei, że taka postawa ma swoje źródło w „postchłopskiej mentalności”: - Przed wojną nie mieliśmy właściwie polskiego mieszczaństwa, a to, które istniało, zo­stało wy eliminowane w czasie okupacji. Pozostał chłop, którego przestrzeń ży­ciowa, nie z jego winy, była ograniczo­na do kilkunastu kilometrów. Dzisiejsi mieszkańcy miast to awansowani w dru­gim czy- trzecim pokoleniu potomkowie
społeczności wiejskiej i ten atawizm kulturowy rodzi z jednej strony postaw)- lę­kowe: lepiej się nie wychylać, a z drugiej to, że dla Polaków (co wykazują wszyst­kie badania) najważniejsze są wartości rodzinne, zabsolutyzowane do tego stopnia, że stają się alibi, aby nic nie ro­bić, w nic się nie angażować, bo liczy się tylko mój nos, mój tyłek, moja rodzina.

POŻYWKA DLA AUTORYTARYZMU
- Jesteśmy przyzwyczajeni do nie­demokracji, co dla mnie oznacza może nie ucieczkę od wolności, o któ­rej pisał Erich Fromm, ale świadome wyrzeczenie się społecznej i politycz­nej podmiotowości na rzecz codziennej krzątaniny i życiowej zaradności - mówi Jacek Santorski.
    „Ucieczka od wolności” to książka pi­sana w latach 30. w Niemczech i analizu­jąca osobowość autorytarną i podatność na faszyzm. Fromm rozróżnia w niej dwa rodzaje wolności. Jedna jest „wolnością do...” wzięcia na siebie odpowiedzial­ności za własny los i los społeczności, w której się żyje. Druga to „wolność od...” tej odpowiedzialności, co oznacza ocze­kiwanie, że ktoś zadecyduje i dokona wyborów za nas, zapewniając porządek oraz bezpieczeństwo.
   - Jak złudne jest to przekonanie, po­kazała historia nie tylko nazistowskich Niemiec, lecz także wszystkich dykta­tur. Nieprawdą jest również to, że gdy przychodzi do rozliczenia, można po­wiedzieć: „To nie ja decydowałam, to on”. Zawsze decydujemy my. Ci, któ­rzy nie chodzą na wybory, głosują de facto na zwycięzcę. Zastępy biernych zawsze są zapleczem władzy - mówi prof. Mikołejko.
   Sytuacja komplikuje się dodatkowo, gdy dochodząca do władzy partia ma zapędy autorytarne. - Społeczna ak­ceptacja status quo staje się wówczas przyzwoleniem na działania wykraczające poza prawo. Władza czuje się bez­karna jak lis w kurniku, bo wie, że ma poparcie nie tylko tych z sondaży, ale również milczącej większości - dodaje prof. Mikołejko.
   To zaś naprawdę może prowadzić do powtórki z historii. - Polska polityka - uważa dr Piotr Osęka - w coraz szyb­szym tempie upodabnia się do sytuacji z lat 30. Być może tamta historia powtórzy się do końca i to wcale nie jako gro­teska, ale z całą okrutną dosłownością. Rządy PiS będziemy wtedy rozliczać już z Angers.
   Dodajmy: Angers to miejscowość we Francji, gdzie po klęsce wrześniowej re­zydował polski rząd na uchodźstwie.
   Trzeci sort jako usprawiedliwienie politycznej bierności często podaje sła­bość opozycji. „Nie ma na kogo głoso­wać”, „mam dość wybierania mniejszego zła”, „polityka to wyłącznie emocje, a nie działanie mające zapewnić wzrost go­spodarczy- czy solidne prawo” - mówią Andrzej, Leszek i Iwona.
   - Dlatego - uważa Jacek Santorski - jeśli PO i Nowoczesna nie zresetują przywództwa i nie zaproponują progra­mu roztropnego ekonomicznie, wrażliwego społecznie i mądrze „narodowego”, większość ich elektoratu przejdzie w na­stępnych wyborach na polityczną emi­grację albo „zda się na Dudę”.
   W obu przypadkach oznacza to, że bę­dzie coraz więcej ludzi uważających się za trzeci sort. A to może zapewnić PiS trwanie przy władzy przez kolejne ka­dencje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz