sobota, 19 sierpnia 2017

Rzeczpospolita obojga narodów



W Polsce nie ma opinii publicznej w tradycyjnym dla demokracji znaczeniu. Są dwa ideowo-informacyjne obiegi, dwa systemy wartości. W tym sensie nie istnieje już społeczeństwo jako całość. Politycznie korzysta z tego wyłącznie PiS.

Blisko jedna trzecia Polaków uważa, że żyje teraz w najlep­szym państwie od 1989 r. albo wręcz w całej historii, wreszcie demokratycznym i polskim, z rozwijającą się w szalonym tempie go­spodarką, patriotycznymi wizjonerami u steru władzy. W państwie, które dumnie wstaje z kolan po to, aby stać się regio­nalnym mocarstwem, budzącym ogólny szacunek i respekt. Pozostali zaś (odlicza­jąc tych, którzy w ogóle nie interesują się sferą publiczną) sądzą, że zamieszkują kraj staczający się w stronę wschodniej, prowincjonalnej satrapii, rozdający socjal na kredyt, którego władze likwidują demo­krację i przez skłócenie z Europą prowa­dzą do całkowitego osamotnienia państwa w coraz mniej bezpiecznym świecie.
   Te dwa obrazy różnią się tak dramatycz­nie, że nie ma już jednego języka ich opisu. A jeśli go nie ma, to rozdwojeniu ulegają też normy polityczne, moralne, kategorie dobra i zła. Inaczej jest rozumiany interes
narodowy i kwestia suwerenności. Zanika zatem coś niezmiernie w demokracji cen­nego - opinia publiczna, zbiorowa etycz­na intuicja. Praktycznie przestaje istnieć jeden z najważniejszych bezpieczników ustrojowego systemu - w miarę jednolite i powszechnie akceptowane kryteria oce­ny ludzi i zdarzeń.
Często słyszy się stwierdzenie: w normal­nym kraju po „takich” słowach, eksce­sach, aferach byłyby od razu zawieszenie, dymisja, infamia, wypadnięcie z politycz­nego obiegu. Ale nie u nas. Takie opinie pojawiały się na przykład po śmierci młodego człowieka we wrocławskim ko­misariacie, czy po słynnej „córce leśnika”, po Misiewiczach, mistralach, Berczyńskich i w wielu innych przypadkach. W sprawnie działającym systemie, po tym jak sztanda­rowe projekty ministra są następnie wetowane przez prezydenta jako niekonstytu­cyjne, taki minister zwyczajowo powinien przynajmniej oddać się do dyspozycji pre­miera. Ale w nienormalnym systemie taki szef resortu pozwala sobie na pouczanie głowy państwa - od której dostał przecież nominację - oraz krytyczne, łagodnie mó­wiąc, uwagi pod adresem prezydenckie­go otoczenia.

Nie sposób zawstydzić
Poseł partii rządzącej Stanisław Piotro­wicz podczas pamiętnej gorącej sejmowej debaty nad ustawami sądowniczymi po­wiedział do swoich adwersarzy: „wy nie możecie mnie obrazić”. To było symptoma­tyczne stwierdzenie: rzeczywiście już nikt nie jest w stanie nikogo obrazić, bo każda strona sporu ma własną etykę, hierarchię norm, własną publiczność i punkty odnie­sienia. To, co po jednej stronie budzi wstręt, po drugiej wywołuje oklaski. Pojawia się specyficzne otępienie, nic już nie dziwi. Najdziksze polityczne ekscesy żyją w me­diach przez kilka godzin, a potem wszyscy pochylają się nad kolejnym „projektem PiS” i z całą powagą rozważają jego zgod­ność z konstytucją.
   Momenty, kiedy opinia publiczna staje się nagle w miarę jednolita, są nieliczne, ale i one pokazują paradoksalnie, na czym polega istota problemu. Tak było ostatnio w przypadku dość obcesowej wypowiedzi Jerzego Owsiaka na temat posłanki PiS Krystyny Pawłowicz. Na animatora WOŚP posypały się gromy ze strony władzy, ale jeszcze bardziej - z formacji liberalnej. Jed­nak dziesiątki brutalnych, nienawistnych stwierdzeń samej Pawłowicz nie spotkały się nigdy ze zdecydowaną krytyką ludzi z jej politycznego kręgu.
   Tak się dzieje, ponieważ PiS zbudował specyficzny kokon, który pracowicie tkał od połowy ubiegłej dekady, a już ze szcze­gólną intensywnością po Smoleńsku, od 2010 r., kiedy doszły jeszcze nitki męczeń­stwa i uświęcenia. Doprowadziło to nie tylko do powstania wielkiego obozu po­litycznego, ale także wychowania elekto­ratu i objęcia nad nim paternalistycznego przywództwa, także do stworzenia nowego kodeksu politycznej aksjologii i słuszności.
   Powstała specjalna strefa, gdzie wszyst­kie grzechy są relatywne, a ich odpusz­czenie zależy od opowiedzenia się za linią władzy. Jeżeli postkomunizm jest ogólnie zły, to nie w przypadku tych dawnych funk­cjonariuszy PRL i członków monopartii, którzy zostali wpuszczeni do pisowskiego kokonu. Współpracownicy peerelowskich służb - nawet jeśli tylko jest cień takiego podejrzenia - to wrogowie, jednak poza tymi, których PiS zaakceptował. To, co było kiedyś rozdawnictwem posad po uważa­niu, teraz jest polityką kadrową, dotowanie „kolesiów” zmieniło się w finansowanie propolskich inicjatyw. Dawny „układ” jest teraz budowaniem patriotycznej tkanki w terenie itd.
Brak wspólnej, chciałoby się powiedzieć - ogólnonarodowej, opinii publicznej po­woduje, że ta, którą stworzył i używa Ja­rosław Kaczyński, ma swoje, „na wyłącz­ność”, obiegi komunikacyjne, swój język i świat pojęć. Tworzy się swoiste ciągi logiczne i związki frazeologiczne, które odróżniają propagandę PiS od wszelkich innych. O upartyjnieniu wymiaru spra­wiedliwości mówi się, że jest ono próbą „demokratyzacji” polskiego sądownictwa. Psucie jest naprawą, deforma reformą, po­lityczne przejęcie instytucji oddaniem jej społeczeństwu, 27:1 sukcesem, niszczenie przyrody jej ochroną itp.
   Jeszcze niedawno, do połowy ubiegłej dekady, funkcjonowała w miarę jednolita opinia publiczna, której ofiarami werdyk­tów padali na takich samych zasadach politycy AWS, SLD, LPR, Samoobrony czy Unii Wolności, lewicy i prawicy. Prze­stępstwo było przestępstwem, afera aferą, ministrowie padali jak muchy, politycy znikali za horyzontem. Kaczyński doszedł zapewne do wniosku, że aby zbudować betonową konstrukcję polityczną na lata, musi uwolnić się od istniejącej, niezorganizowanej opinii publicznej, która miesza­łaby mu w jego formacji, i stworzyć własną uporządkowaną, gdzie niekontrolowaną opinię zastąpi wiara w przywódcę. I to, przy pomocy Kościoła, w znacznej mierze mu się udało.

Jeśli się śmiejesz, to nie dla ciebie
Stopniowo Jarosław Kaczyński w swej retoryce podniósł ponadto próg bólu, to­lerancji na najdziksze oskarżenia, insynua­cje, inwektywy. Kiedy znowu powie coś w zasadzie niesłychanego i niedopusz­czalnego (jak ostatnio zdradzieckie mor­dy i kanalie), słychać komentarze, że „on przecież tak zawsze”, że to nic nowego i nie ma się czym emocjonować. Jeśli tyl­ko w jakimś przemówieniu zawrze nieco mniej niż średnio pomówień i obraża nie tak drastycznie, obserwatorzy rozpływają się w komplementach, jaki to prezes PiS był tym razem łagodny i koncyliacyjny, a prze­cież mógł jak zwykle. Kaczyński od lat na­rzeka, że jego partię spotykają skandalicz­ne, brutalne ataki, ale w gruncie rzeczy jego przeciwnicy stosują wciąż taryfę ulgową, hamują się, mówiąc, że „nie mogą być tacy sami jak PiS”. Że trzeba zrozumieć traumę po stracie brata, że on i PiS „mają ludzkie prawo” itp. PiS wychował sobie nie tylko zwolenników, ale także przeciwników.
   W sytuacji kiedy nie ma opinii publicz­nej, żaden polityk, zwłaszcza z PiS, nie może się skompromitować, nie ma takiej możliwości. Dla ok. 35 proc. wyborców ar­bitrem, czy ktoś się skompromitował czy nie, jest prezes Kaczyński. Po ostatnich wetach prezydenta Dudy jeden z internau­tów napisał, że Duda haniebnie zdradził, ale jeśli miał na to pozwolenie od prezesa, to wszystko w porządku, on nie ma zastrze­żeń. Nigdy wcześniej nie było takiego za­wierzenia, oddania swoich opinii w zarząd politycznej zwierzchności.
   Jeśli kompromitacja jest licencjonowana, to łatwiej można zrozumieć choćby propisowską propagandę tzw. telewizji publicz­nej. Wydawałoby się, że tak bezwstydna stronniczość, daleko przekraczająca swoją nachalnością praktyki PRL, jest czymś ży­ciowo niemożliwym, że ludzie tam pracu­jący powinni nie radzić sobie psychicznie z własnym zażenowaniem i codziennym wizerunkiem. Tak by było, gdyby nie strate­gia kokonu i oddzielenie się od zbiorowych kryteriów przyzwoitości. Dla propagandystów PiS ta druga część opinii publicznej nie ma znaczenia, oni żyją poza jej reguła­mi. Przyzwyczaili się do tego; taki stan wy­zwolenia od zewnętrznych ocen wydaj e im się oczywisty. Jeśli paski w TVP Info kogoś śmieszą i brzydzą, to znaczy, że komunikat nie jest do niego skierowany; w tym sensie ktoś taki to odbiorca nieważny. Świat PiS jest poukładany, hierarchiczny, władza ma zapewnioną odgórnie wiarygodność i słuszność, ponieważ to ona decyduje, co jest wiarygodne i słuszne. Kiedy poważ­ni wydawałoby się profesorowie z podko­misji smoleńskiej produkują kolejne wersje o „śladach wybuchu na skrzydle”, to robią to dla świata w kokonie PiS, wierząc zapew­ne, że ten świat będzie trwał wiecznie, bo w tym drugim nie mają już czego szukać.
   Również dlatego takim szokiem były dla wielu prezydenckie weta Andrzeja Dudy. W kokonie PiS podpisanie ustaw sądowni­czych byłoby czymś naturalnym, godnym uznania, moralnie chwalebnym, ale tylko w nim. Jednak Duda na chwilę wyrwał się z niego, jakby nagle dostrzegł rzeczywistość poza horyzontem i zrozumiał, że kiedyś będzie się musiał przejść po krakowskich Plantach, spotkać kolegów prawników, spojrzeć w twarz starej inteligencji, bliż­szej i dalszej rodzinie. Wydaje się, że pre­zydent, przynajmniej w momencie weto­wania, wziął pod uwagę tradycyjną opinię publiczną, mimo wszystko w nią uwierzył. Nie wiadomo, na jak długo.
   Na demonstracje i manifestacje ostat­nich miesięcy i tygodni można właśnie spojrzeć jako na zapis tradycyjnej, „nor­malnej” chciałoby się powiedzieć, opinii publicznej. Widać było, że w dużej czę­ści manifestujący i ich naturalni liderzy świadomie starali się odnaleźć nową kul­turę polityczną, przełamać tę wojenną. Po to by ratować dawną, jeszcze przed- pisowską opinię publiczną, jako wartość i konieczny składnik demokracji. Rodzi się też myśl, że z Andrzejem Dudą trzeba się dogadywać, zapomnieć o Adrianie i o ła­maniu przezeń konstytucji. Widać w tym chęć łapania każdej nadziei, że może zno­wu będzie normalnie, że publiczny osąd w kwestiach zasadniczych będzie wspólny.

Wystarczą wyznawcy
Siła polityków PiS polega jednak także na tym, że wobec własnej, wyhodowanej opinii publicznej mogą sobie pozwolić na to, czego druga strona nie jest w stanie zrobić, choćby z powodów mentalnych i godnościowych. W swoim kręgu PiS niczego się nie wstydzi, bo ta kategoria została zrelatywizowana: to wstydze­nie się wobec „tamtych” byłoby dopiero wstydem wobec „swoich”. Daje to prze­wagę polegającą na zdolności mówienia wszystkiego, obrażania dowolnej osoby, instytucji i państwa, snucia bez limitu, „bez żadnego trybu”, każdej insynuacji i spiskowej teorii. Takie opowieści mają swoją moc, dają wrażenie sprawczości, bo zawsze przyciąga uwagę ktoś, kto demonstracyjnie nie przestrzega reguł i standardów. Bardziej niż ci, którzy nud­nie negocjują i uzgadniają.
   Rozbicie opinii publicznej i stworzenie własnego kanonu obsługującego około jednej trzeciej wyborców to w Polsce ab­solutny skarb, bo pozwala rządzić kra­jem. Kiedy druga strona chce się pięknie różnić, marzy o łące z wieloma kwiata­mi i zastanawia się, jak urządzić Polskę po PiS, obecna władza utwardza kolejny­mi warstwami swoje poparcie: socjalem, polityką historyczną i kulturalną, daw­kowanymi podsłuchami, ekshumacjami, uchodźcami, walką z Brukselą, flirtem z nacjonalistami, zamachem smoleń­skim bez żadnych dowodów, a nawet po­szlak. To, że wydaje się to komuś nazbyt głupie, aby było skuteczne, nie ma zna­czenia; widać tu znowu złudzenie, że jest jedna opinia publiczna, że wciąż można się po staroświecku skompromitować. W tym układzie, jaki jest - nie można.
   PiS wysyła komunikaty do tych, którzy dadzą mu znowu ponad 230 mandatów w Sejmie. Cała reszta, ich opinie, odczu­cia, wrażliwość, poczucie zażenowania i wstydu, Kaczyńskiego nie obchodzi. Prezes PiS już dawno zrezygnował z po­zyskania większości konstytucyjnej - co wyraźnie widać po strategii i prze­kazach jego partii, ponieważ odkrył, że nie jest mu ona do niczego potrzebna.
Wystarczyło przejęcie Trybunału Konsty­tucyjnego. Obecna władza nie zamierza się powszechnie podobać, chce tylko pozyskać i przytrzymać dobrze namie­rzonych wyborców. To Duda musi mieć powyżej 50 proc. w swoich prezydenckich wyborach w 2020 r. Dlatego momentami wyrywa się z kokonu.
   Przeciwnicy PiS w dużej części wciąż zdają się nie rozumieć istoty dziejącego się w Polsce konfliktu. Tego, że przenika on da­leko poza czystą politykę. Że jest to podział cywilizacyjny, znacznie głębszy niż w la­tach 2005-07, kiedy PiS dopiero wprawiał się do ustrojowych i kulturowych zmian. Teraz do odzyskania są nie tylko miejsca w Sejmie, ale także moralny porządek, de­mokratyczne procedury i racjonalna deba­ta - możliwa tylko wtedy, kiedy funkcjonuje powszechna opinia publiczna.

Bo się obrażą
Rozbicie pisowskiego kokonu jest bardzo trudne, ale przywrócenie większościowej opinii publicznej pozostałych dwóch trze­cich społeczeństwa - wciąż możliwe. Tyle że PiS ze swoją opowieścią przenika poza własny kokon, choć w drugą stronę nie przechodzi nic. Propaganda PiS ma rozbu­dowaną orkiestrację, rozpisaną na media państwowe i prywatne, które nadają prosto z wnętrza partii matki. Druga strona nie ma
nawet przybliżonej siły rażenia, a planowa­na na jesień „dekoncentracja” może tylko jeszcze liberalne media osłabić. Zatem znowu po jednej stronie zwarte szeregi, po drugiej - pospolite ruszenie.
   W efekcie teoretyczni wrogowie PiS okropnie wstydzą się III RP, czuj ą się winni złej transformacji, przyjmują „trafne dia­gnozy Kaczyńskiego”, odrzucają istnieją­ce partie opozycyjne jako „beznadziejne”, nie budując nic konkretnego, w sensie wy­borczym, w zamian. Czyli realizują wątki podrzucane przez sztabowców Kaczyń­skiego, choć bardzo się irytują, kiedy im się to uzmysławia.
   Nie chodzi o to, aby po drugiej stronie zaprowadzać karny pisowski porządek i ustanowić własnego władcę prawdy oraz przekazy dnia, bo to z definicji nie­możliwe. Jednak w dzisiejszym stanie mentalnym obóz liberalny nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Nie-PiS, w dużej czę­ści, cofnął się do infantylnej fazy prepolitycznej. Brzydzi się strategią, chłodnym rachunkiem korzyści i strat, hierarchią celów i politycznym sprytem. Nie jest w stanie dobrze rozpoznać własnych for­macyjnych interesów. Twierdzi, że PiS jest śmiertelnym zagrożeniem dla demokra­cji, ale zarazem chce negocjować, przede wszystkim między sobą, warunki podjęcia walki z tą partią.
   Ten sposób myślenia dobrze ilustruje artykuł pewnego młodego - jak wyni­ka z notki biograficznej - świetnie wy­kształconego, także na zagranicznych uczelniach, człowieka - zamieszczonej niedawno na portalu wyborcza.pl. Napi­sał on, że wystarczy jeden fałszywy gest ze strony Platformy, Nowoczesnej, PSL, a nawet Partii Razem, a młodzi, prote­stujący w lipcu w sprawie sądów, rozej­dą się do domów i już nie wrócą. Znaczy, obrażą się. Zatem, jak należy rozumieć, niech starzy bronią swojej demokracji, wolności i nie zawracają głowy, bo to ich sprawa generacyjna.
   Jeżeli nie-PiS nie zostanie oświecony na­głą łaską mądrości, nie przebije intelektu­alnego sufitu, o który wciąż boleśnie ude­rza głową, to będzie mógł nadal śmiać się z obecnej władzy - choć i to nie jest pewne. Ale ona pozostanie na następną kadencję. Albo kolejne.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz