piątek, 18 sierpnia 2017

Bóg harcmistrz



Ksiądz harcmistrz Wojciech L. przyznał się do molestowania harcerzy na obozie w Wołkowyi. Tłumaczył, że robił to dla ich dobra: aby stali się lepszymi katolikami, Polakami i dziećmi Boga

Elżbieta Turlej



Ksiądz dyrektor z dziećmi. Niemalże jak święty Jan Bosko - słychać głos z offu. Ksiądz Wojciech L. (łysi­na, okulary) układa puzzle z kilkuletnimi chłopcami. Mówi, lekko sepleniąc: - Jest doskonale! Doskonale!
   Na innym filmie nagranym telefonem i wrzuconym na stronę obozu w Wołko­wyi jest mniej opanowany. Odwrócony tyłem do kamery (szare dresy i czarny polar) krzyczy w stronę nastolatków. Kil­ku wykonuje jego polecenia. Kiedy wy­maga, żeby zeszli z ławek, schodzą, a gdy przywołuje, aby podeszli, podchodzą.
   O dwóch z nich reszta grupy mówi: „przydupasy księdza”. Nikt nie chce obok nich siadać podczas posiłków, wszyscy milkną, gdy przechodzą obok. Prawdo­podobnie zaczynają się sobie zwierzać. Ustalają, że po powrocie do domu opo­wiedzą matkom, co się działo na kolo­niach z księdzem Wojtkiem L.
NICZYJ I KAŻDEGO
- Wojtek od dziecka miał zadatki na geniusza albo tyrana - mówi ko­leżanka z Liceum Ogólnokształcącego nr 6 w Gdańsku. - Świetnie zorganizowa­ny, inteligentny. Pozował na kogoś, kto wie więcej i jest ponad wszystkimi.
   Swoje miejsce znalazł najpierw w Koś­ciele, gdzie przeszedł wszystkie szczeb­le w ministranturze: od kandydata przez ministranta starszego po lektora starsze­go. Potem w 28. Gdańskiej Drużynie Har­cerzy Wilki - najstarszej i przez moment najlepszej drużynie ZHR w Polsce.
   Byli koledzy z drużyny nie pamięta­ją, żeby wyjeżdżał na obozy, stał na war­cie, brał udział w podchodach, dostawał kary czy kolejne stopnie. Wyróżniał się za to zamiłowaniem do munduru i kolek­cją gadżetów: kompasów elektronicznych, globtroterskich GPS-ów, radiotelefonów walkie-talkie. Zapamiętali też, że płynnie przeskakiwał z jednego środowiska w dru­gie. Do szkoły chodził w rogatywce i cięż­kich butach. Na msze wpadał w mundurze ZHR - niby prosto ze zbiórki. Na wyciecz­ki z ministrantami zabierał noże myśliw­skie i toporki. Nikt nie wiedział, jakie są jego zasługi dla każdego z tych środowisk. Z boku wyglądało, że duże.
   - Słyszałam, że był jednym z najlep­szych w seminarium - wspomina kole­żanka z LO. - Spotkałam go tuż przed święceniami w 2008 roku. Zmienił się. Mówił inaczej niż w liceum: bardziej sta­nowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Przytył i poruszał się z dziwną manierą - lekko pochylony, trzymając ręce z tyłu. I nie patrzył w oczy.

PRZYJACIEL DZIECI
Ministranci z Gdyni-Redłowa, gdzie ksiądz Wojtek trafił tuż po Święceniach, mówili o nim Leon (skrót od nazwiska) albo Lew. - Surowy i stanowczy, ale wielki przyjaciel dzieci - opisuje go parafianka z blokowiska nie­opodal kościoła. Najbardziej przyjaźnił się z tymi najsłabszymi, z rozbitych ro­dzin, porzuconymi przez matki czy oj­ców, wychowywanymi przez religijnych dziadków. Organizator i opiekun kolo­nii w Wołkowyi Przemek G. był jednym z nich. Ministrant. Zawsze przy księdzu, uśmiechnięty, posłuszny i usłużny.
   Na tych nieposłusznych i nieusłużnych ksiądz Wojciech miał patent. Nazywał to wyzwaniem „Pokaż twarz”. Wyzwa­nie było wieloetapowe i polegało na roz­mowach prywatnych z księdzem w jego pokoju na plebanii, a potem na spowie­dzi. Ten, który podjął wyzwanie, miał się między innymi przyznać do onanizmu, a także prowokowania pożądania doro­słych swoim strojem i zachowaniem. Za­liczenie wyzwania było uzależnione od wybaczenia i modlitwy w intencji krzyw­dziciela. Absolutnie nie można było niko­mu o tym mówić. Szczególnie rodzicom.
- Pamiętajcie, miłość nie unosi się gnie­wem - ksiądz Wojciech cytował Pismo Święte. - A przecież wy chcecie kochać i być kochani.
   Ale coś musiało się stać - wspomina parafianka - bo w pewnym momencie ksiądz Wojtek zniknął. Bez pożegnania z wiernymi został przerzucony do innej parafii. Tym razem do Gdyni-Obłuża. Tam, podobnie jak w Redłowie, miał się zajmować ministrantami i uczyć religii.

BÓG HARCERZY
- Ksiądz Wojtek zgłosił się do nas z propozycją: „mam dużo wolne­go czasu, który chcę poświęcić ZHR - mówią jego znajomi z Pomorskiej Cho­rągwi Harcerzy ZHR. -1 faktycznie szyb­ko zaczął działać. Reaktywował męską drużynę ZHR w Wejherowie i został ko­mendantem tamtejszego hufca.
   Wszystko robił metodycznie i zgodnie z planem. Szybko zabrał się do zdobycia uprawnień, które pozwalają wyjeżdżać z młodzieżą. Skorzystał ze statutowego otwarcia ZHR na kler. Świecki wycho­wawca musi bowiem zaliczyć kurs i zdać egzamin, a księdzu harcerzowi wystar­cza przejście przez Komisję Instruktor­ską ZHR i zdobycie stopni przewodnika i podharcmistrza.
   Ksiądz Wojtek bez problemu zdo­był najwyższy stopień harcmistrza. Uła­twił mu to szef komisji instruktorskiej, inny duchowny harcerz. Przymknął oko na to, że kolega nie miał za sobą typowej drogi harcerskiej: od młodzika przez wy­wiadowcę, ćwika aż po harcerza orlego - harcerza Rzeczypospolitej. Nie wyma­gał też, żeby rozumiał, na czym polega tak zwany duch harcerski.
   A on, kiedy już został harcmistrzem, wreszcie stanął ponad wszystkimi: cy­wilnymi, kościelnymi, mundurowymi. Komendanci jednostek ZHR mieli obo­wiązek powierzać mu dzieci - szcze­gólnie chłopców, bo działał w drużynie męskiej. A chłopcy słyszeli, że powinni spotykać się z księdzem. Im częściej i bez świadków, tym lepiej.

DOBRODZIEJ NAJSŁABSZYCH
Podczas kilkunastu obozów, w któ­rych uczestniczyło około tysiąca dzieci, ksiądz harcmistrz stosował za­pisane w prawie harcerskim tak zwane „braterskie upomnienia”. W cztery oczy.
   Harcerze, których upominał, byli - podobnie jak wyróżniani przez nie­go ministranci - najsłabsi. Chorzy, słabo wysportowani, odrzucani przez kolegów. Zazwyczaj nastoletni, zbuntowani prze­ciwko rodzicom. Zabierał ich na prze­jażdżki quadem albo autem terenowym pełnym gadżetów.
   - Nikomu to nie przeszkadzało, nikt się nie skarżył. Instruktorzy traktowali księdza Wojtka jako nieszkodliwego dzi­waka, bo nie zachowywał się jak harcerz, tylko inspektor sanepidu. Mówiłeś mu: zorganizuj kuchnię połową, a on kupo­wał kuchnie gazowe, patelnie na gaz itd. - wspomina instruktor ZHR. - W papierologii był genialny. Skrupulatnie zbierał zgody, rozliczenia, rachunki. Foliował, układał w segregatorach. Szczerze mó­wiąc, był nam wszystkim - zabieganym, oddającym się działalności w ZHR po go­dzinach w pracy i w domu - bardzo przy­datny. Padaliśmy na twarz, a on sprawiał wrażenie, że jest mu ciągle mało. Jakby chciał jeszcze więcej wyjazdów, obowiąz­ków, zajęć z dziećmi.
   Znajomy z chorągwi w Wejherowie wspomina, że ksiądz był niezadowolony, że ZHR stawia głównie na wyjazdy let­nie. Brakowało mu zimowisk i wyjazdów weekendowych. - Trzeba uderzyć w or­ganizacje pozarządowe, tam jest większa szansa na dofinansowanie wypoczynku. Szczególnie dla tych, których rodziców na to nie stać - mówił.

WŁADCA ABSOLUTNY
Stowarzyszenie Liturgiczna Służ­ba Ołtarza (LSO) założył i zareje­strował w mieszkaniu babci były ministrant i harcerz, Przemek G. Ksiądz Wojtek miał być szarą eminencją orga­nizacji. Jego zadaniem było pozyskiwa­nie dofinansowania na wyjazdy z dziećmi „z rodzin ubogich i zagrożonych wyklu­czeniem społecznym”. I w tym okazał się wyjątkowo sprawny: stowarzyszenie za­rejestrowano w marcu 2017 roku, a on zdobył od miasta 24 tys. zł na dwa wyjaz­dy wakacyjne latem tego roku.
   - Dostał władzę absolutną - mówi kole­ga z ZHR. Nie musiał się martwić o zdoby­cie zaufania rodziców z parafii w Obłużu: wystarczyło przeczytać z ambony ogło­szenie o tanim wyjeździe wakacyjnym. Zaufanie rodziców harcerzy z ZHR za­pewniała funkcja harcmistrza i członko­stwo w Radzie Duszpasterstwa Harcerzy Archidiecezji Gdańskiej. Wszystko razem otwierało drzwi do sponsorów, którzy fundowali słodycze, koszulki. Wszystko dla dzieci. Dla ich dobra.
   Wyjazd do Wołkowyi był pierwszym z cyklu kolonii zorganizowanych przez Stowarzyszenie LSO. Ksiądz Wojtek za­brał na nie ministrantów i harcerzy. Dwóm z nich - tym, których potem grupa nazwała „przydupasami księdza” - udzie­lał braterskiego upomnienia. Każdemu oddzielnie, ale bywało, że zmieniali się w jego terenowym aucie, quadzie czy po­koju. Przemek G. i drugi ksiądz, który był na koloniach, nie stawali nigdy w ich obro­nie. Ksiądz Wojtek nie znosił sprzeciwu ze strony kadry. A nikt z kadry nie lubił, kiedy ksiądz Wojtek krzyczał.

OSKARŻONY
Tuż po powrocie z obozu dwaj upo­minani przez księdza nastolatkowie opowiedzieli o wszystkim matkom.
Te zgłosiły sprawę na policję. Ksiądz Wojtek nie spodziewał się aresztowania. Nazajutrz miał jechać na obóz harcerski, którego miał być komendantem.
   Kiedy przyznał się do wykorzystania harcerzy, władze ZHR wykluczyły go z organizacji. Ale nie wszyscy wierzą w jego winę. Działacze Stowarzyszenia LSO pi­szą na Facebooku: „Słowo przepraszam powinien wypowiedzieć winny, jeżeli zo­stanie mu ta wina udowodniona”.
   Proboszcz z parafii w Obłużu też nie zamierza przepraszać. Tłumaczy, że w sprawie księdza Wojtka należałoby skontaktować się z kurią. - Dostaję przy­dział z kurii i muszę wikariusza przyjąć - mówi. - Nie mnie sprawdzać, kim jest. Biorę, co dają. I nie mogę ingerować w to, co wikariusz robi w wolnym czasie.
   On zrobił, co mógł. Zorganizował spot­kanie z rodzicami dzieci, które były na koloniach. Uwrażliwił, że powinni przyjść do niego, gdyby któreś z dzieci zgłosiło mole­stowanie. Ostrzegł, że z tym trzeba ostroż­nie; ksiądz Wojtek to zasłużony działacz społeczny. Poza tym przeszedł przez tyle różnych organizacji. Gdyby coś było nie tak, przecież ktoś by wyłapał. A dzieci, jak to dzieci. Lubią zmyślać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz