czwartek, 17 sierpnia 2017

Bardzo długi marsz,Polski lipiec,Polsko,Wielki mistrz,Karty na stół,Program 500 (tysięcy)+ i Nowa poczekalnia w obozie władzy



Bardzo długi marsz

Dyktatura nadchodzi wielkimi krokami. Ale równie szybko budzi się pogrążone w letargu społeczeń­stwo obywatelskie. Dwa procesy. Dwie dynamiki. Dwa wektory. I nieuchronne starcie, które zdecyduje o tym, czy Polska będzie demokracją, czy dyktaturą.
   Oba procesy robią wrażenie. Po 20 miesiącach PiS-owskiej władzy Jarosław Kaczyński ma już niemal wszystkie narzę­dzia, by dyktaturę zainstalować. A właściwie wszystkie, bo mechanizm autokracji może puścić w ruch nawet przy kilku wciąż istniejących niezależnych mediach, ich dorżnięcie zo­stawiając na później. 22 lipca - dzień, który przez 45 lat był de facto świętem nadejścia komunistycznej dyktatury - Ka­czyński mógł więc świętować powrót do PRL, choć tym ra­zem socjalizm będzie nie tylko realny, lecz także narodowy.
   Jednocześnie jednak niemal na finiszu dzieła, w sumie niespodziewanie, pojawiły się na nim ogromne rysy. Oto upokarzany przez Kaczyńskiego prezydent Duda w końcu się odwinął. Nie było to (bo nie mogło być) wypowiedzenie posłuszeństwa. Ale błędem byłoby bagatelizowanie tego, co się stało. PiS-owska horda miała wpaść do pałacu sprawied­liwości niczym bolszewicy do Pałacu Zimowego. Tymczasem ingerencja prezydenta sprawiła, że przybysze będą się mu­sieli zameldować w biurze przepustek, chwilę w nim posto­ją, a wielu odejdzie z kwitkiem. To nie jest drobna różnica. Huragan to jednak nie tsunami.
   Niemal ze stuprocentową pewnością można powiedzieć, że skandowane na ulicach hasło: „Chcemy weta!” nie zosta­nie wysłuchane. Żadnego weta zapewne nie będzie. Byłaby na nie szansa, gdyby A. Duda bardziej niż Kaczyńskiego bał się Polaków. Tak jednak nie jest.
   Było jednak miniweto. Z perspektywy obywateli cichut­kie może i nieznaczące, ale w systemie znaków PiS-owskiej władzy aż dudniące. Do dekompozycji obozu władzy wciąż bardzo daleko, ale dziś jest ona na horyzoncie, a nie tylko w abstrakcyjnych spekulacjach.
   Społeczeństwo, obywatele, ulica - to jest zaskoczenie naj­większe, bo oto zdarzyło się coś, co teoretycznie zdarzyć się nie miało prawa, a bohaterami zdarzenia byli ci, których obec­ności w okolicach sceny nikt nie dostrzegał. Antypisowskie protesty, przez ponad półtora roku odbywające się pod kryp­tonimem „50+”, nagle ogarnęły młode pokolenie. Ci, którzy mieli w głębokim poważaniu Trybunał Konstytucyjny, nag­le obudzili się w obronie Sądu Najwyższego. Ci, którym miało być doskonale obojętne PiS, Kaczyński i cała ta polityka, nagle pojawili się na apelu. Na jak długo, jak aktywnie? Nie wiadomo. Ale pojawili się, czego Kaczyński na pewno nie przewidział i co - po wolcie prezydenta - było dla niego kolejną złą informacją.
   Prawda - sytuacja mogła być inna, gdyby przebudzenie na­stąpiło kilka miesięcy temu. A może nawet dzień wcześniej, jeszcze przed sejmowym głosowaniem. Prawda - wyglądało to trochę, jakby kibice przyszli na mecz po ostatnim gwizd­ku przegranego meczu, tyle że to nie ostatni mecz w turnieju.
   Wspaniały był w czwartkowy, piękny, ciepły lipcowy wie­czór tłum na Krakowskim Przedmieściu - pewnie równie wspaniały jak tłumy w tak wielu polskich miastach, nawet (a może szczególnie) tłumy odpowiednio mniejsze, w mia­stach mniejszych. To było spontaniczne, największe przebu­dzenie obywatelskie po 1989 roku. Czuło się w ludziach złość, ale w większym stopniu skupienie i determinację. Utyskiwa­nia na Kaczyńskiego było niewiele - tu złudzeń nie ma już żadnych. Tu nawet szalona erupcja lidera PiS była traktowana co najwyżej jak ciekawostka przyrodnicza. Ani co do natury Kaczyńskiego, ani co do istoty jego rządów (którą jest zemsta) nikt wątpliwości nie ma. Utyskiwano więc nie na Kaczyńskie­go, ale na opozycję, szczególnie na jej liderów. Dziesiątki ty­sięcy ludzi przyszły na ich zaproszenie, a jednocześnie jakby mimo nich. Dojmujące wrażenie robił kontrast między entu­zjastyczną reakcją tłumu na posłankę Gasiuk-Pihowicz i po­sła Budkę a reakcją tego samego tłumu na słowa ich liderów. Z nimi (tu padały nazwiska obu liderów) daleko nie zajedziemy - to zdanie w różnych wariantach słyszałem wielokrotnie.
   Po wiecu na Krakowskim Przedmieściu marsz przed Sejm, a tam inne zgromadzenie - młodsze, apolityczne, bardziej rozbrykane. Ze zgromadzeniem poprzednim mające jednak jedną ważną cechę wspólną - i tu nie było lidera.
   Być może w tej wielkiej, zróżnicowanej, anty-Kaczyńskiej wspólnocie brak przywództwa jest naturalny. Ale w kontek­ście politycznym tak czy owak będzie wielkim problemem. Druga strona ma generała i zdyscyplinowaną armię. Po tej stronie jest archipelag grup i postaci. Zarządzanie tą tęczą będzie niezwykle trudne, a bez minimum dyscypliny więk­szość pary może pójść w gwizdek. W Turcji i na Węgrzech opozycja też istnieje. W Stambule i Budapeszcie aż gęsta jest niechęć do Erdogana i Orbana. Ale obaj robią, co chcą. Mają władzę, aparat i masy zwolenników, dość, by zmiażdżyć wro­ga. Trzeba będzie naprawdę wielkiego wysiłku, byśmy nie mieli w Warszawie Stambułu i Budapesztu.
   Kto wie, może społeczne protesty wkrótce eksplodują i jak w 1980 roku po ciepłym lipcu nadejdzie gorący sierpień? Bardziej prawdopodobny wydaje się jednak wariant zupeł­nie inny. Do końca wakacji będzie spokojnie, a potem ruszy autorytarny walec, machina represji wobec ludzi opozycji i instytucjonalny zamach na niezależne media.
Czy i wtedy ludzie wyjdą na ulice, czy już będzie na to za zimno i za ciemno? Czy OBYWATELE zaczną się bić o demokrację, czy też ulegną tym, którym odpowiadają rzą­dy silnej ręki, którym podoba się brutalność władzy, którzy - śmiejąc się z Rosjan, oddających wolność za mit imperium - sami rezygnują z niej za bajania o wstawaniu z kolan i któ­rym bardziej niż demokracja podoba się zemsta na znie­nawidzonych elitach? Czy batalia o wolność i normalność nabierze rozmachu, czy też staniemy się obywatelami PRL bis z paszportami w kieszeniach?
   Bo nowa Polska Ludowa jest już prawie gotowa. Z no­wym pierwszym sekretarzem, z autorytaryzmem, z de facto monopartią, z narodowymi inwestycjami i narodową cen­tralą społeczeństwa obywatelskiego, z domieszką nacjona­lizmu i rasizmu, ze szczyptą ksenofobii oraz z dodatkiem stymulowanej przez władzę nienawiści do „elit”, czyli do wszystkich, którym władza się nie podoba.
   Sytuacja jest dramatyczna, ale nie ma co się mazać i histery­zować. Lepiej myśleć o strategii długiego marszu, bo tylko on może nas doprowadzić do ocalenia demokracji i zwycięstwa wolnych obywateli.
   PiS-owska władza wydaje się niezwyciężona. Nasza lek­ka jazda nie ma szans z jej pancernymi oddziałami. Trzeba więc zmienić taktykę. Zamiast otwartego starcia na wiel­kim polu bitwy poszerzenie pola walki - i otwarcie (w czym władza pomaga) niezliczonych mniejszych frontów. Ekolo­gia i puszcza, sądy i samorządy, szkoły i media, obrona in­stytucji i poszczególnych ludzi - oddziały władzy muszą być związane na każdym z tych frontów. Władza nie może mieć chwili wytchnienia, musi tracić energię każdego dnia. Pod wpływem zmęczenia i stresu będzie popełniać kolejne błędy. W końcu pęknie.
   Walka musi mieć też wymiar personalny. Dziś ludzie władzy są najczęściej anonimowymi beneficjentami łask Kaczyńskiego i jego partii. Muszą stracić komfort anoni­mowości. Poseł rządzącej partii, grzecznie głosujący za dep­taniem demokracji, musi się zderzać, choćby na poselskich dyżurach, z wyborcami - oto jedna z możliwych form działa­nia KOD. Dziś poseł „z terenu” jest nosicielem prestiżu człowieka mającego udział we władzy. Jutro z tytułu tego udziału w niej musi czuć dyskomfort, gdy trudne pytania zaczną mu zadawać także żona i dzieci.
   Spisywane na bieżąco muszą być czyny hańby. Twarze beneficjentów władzy muszą stać się znane - zasługują oni na odrobinę sławy.
   Niezbędna musi być praca u podstaw. Praca nad polityczny­mi programami. Praca nad programami edukacyjnymi. Pra­ca nad planem przyszłej depisyzacji państwa. Niezbędne będą akcje pomocy prześladowanym, represjonowanym, niszczo­nym instytucjonalnie i propagandowo. Także akcje solidar­ności ze wszystkimi, którzy jej potrzebują. To trącące jeszcze przed chwilą myszką słowo znowu nabiera blasku i skandowa­ne jest przez tłumy młodych. Łatwo o manifestację solidarno­ści w tłumie podobnie myślących, wkrótce będzie ona jednak potrzebna, by niszczeni i atakowani nie pozostawali sami.
   Opozycja jest dziś w trudnej sytuacji. Ma oczywiste słabo­ści, ale też nie można mieć pretensji do mniejszości, że jest mniejszością. Trzeba jednak od opozycji wymagać, by prze­stała być grupą publicystów na sejmowych etatach, ale by zajęła się polityką. Działaniem wyprzedzającym, a nie tylko reaktywnym. Szukaniem szczelin, w które można wchodzić Manewrowaniem i kombinowaniem także wtedy, gdy pole manewru wydaje się ograniczone, a kombinowania wymaga nawet przetrwanie. Każda rysa na jednolitości obozu władzy jest szansą, każde pęknięcie to wyzwanie. Każdy zaskakujący niebanalny pomysł to szansa na polityczny zysk i bonus.
   Tej nowej polityki trzeba się nauczyć, bo nie jest ona - to fakt - polityką parlamentarnej demokracji, lecz ponadparlamentarnej autokracji. Nowa sytuacja wymaga nowego nasta­wienia i nowych pomysłów. Stare podręczniki i ściągi lepiej wyrzucić do śmietnika. Nie ten czas, nie te wzory działania.
   Dla Polski i dla Polaków pragnących być wolnymi obywate­lami demokratycznego kraju nadszedł czas próby. Wydawało się, że wielki test mamy za sobą. 28 lat za sobą. Błąd. Najwy­raźniej każde pokolenie musi dać własne świadectwo, każ­de musi pokazać, że jest warte Polski i że na demokratyczną, wolną Polskę zasługuje.
   Przed nami bardzo długi i bardzo trudny marsz. Naprze­ciw autokracja, która ma wojsko i policję, Trybunał Konsty­tucyjny i - za chwilę - sądy, kłamliwe media i prokuratorów.
Ma niemal wszystko poza zahamowaniami. Po naszej, obywa­telskiej stronie jest wielkie marzenie. Każdy może coś zrobić, każdy może dać coś z siebie. Przyjdzie czas, że strumyczki zle­ją się w rwący potok, a ten zamieni się w rzekę, która rozwali fundamenty dyktatury. Na ulicach polskich miast będą wtedy tłumy o niebo większe niż te w ostatnich dniach. Zamiast łez złości i smutku będą łzy ulgi, szczęścia, euforii. Dziś to tylko wizualizacja, ale specjaliści od motywacji twierdzą, że bardzo pomaga ona ukierunkować pragnienia i osiągać cele. Alter­natywą nadziei jest rozgoszczenie się w PRL bis. Jak miliony Polaków odpowiadam: nie, dziękuję.
Tomasz Lis

Polski lipiec

Zbliżała się północ, staliśmy z grupką przyja­ciół na Wiejskiej nieopodal hotelu sejmowe­go i przegadywaliśmy ostatnie niesamowite godziny. Najpierw po szóstej załamka pod Sejmem. Kil­kuset, może tysiąc ludzi i cichcem wypowiadane komen­tarze, że skoro nikomu nie chce się dupy ruszyć z domu albo działki, to być może na nic lepszego nie zasłuży­liśmy, jak tylko duszne, autorytarne rządy człowieka szukającego opętańczo zemsty za urojone krzywdy.
   No nic, ruszyliśmy nieco markotnie w stronę Krakow­skiego Przedmieścia, pilnując się tylko, żeby zachować stosowną odległość od podążającej w tym samym kie­runku grupy działaczy Platformy. Bowiem nasza paczka gromadziła w większości malkontentów, którzy do par­tii rządzącej przed 2015 r. czują całkiem spory dystans.
   Minęliśmy rondo de Gaulle’a, weszliśmy w Nowy Świat i nagle, nie wiedzieć jak, znaleźliśmy się w gęstej rzece ludzi. Sami spacerowicze i turyści, jak sprawnie ziden­tyfikował nas potem minister Błaszczak. Spojrzeliśmy w przód: morze turystów. W tył: same zdradzieckie mor­dy. Gdy dochodziliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, widać było, że na ulice wyszły dziesiątki tysięcy kanalii i - o szoku radosny! - po raz pierwszy od początków pro­testów tak dużo młodych kanaliątek. Tam, gdzie stałem, momentami czułem się jak dziadek. Pysznie.
   Potem ten magiczny moment, gdy płonęły już świece, ludzie ruszali z powrotem pod Sejm i śpiewali z zespołem grającym setki metrów dalej: „Wolność ko­cham i rozumiem, wolności oddać nie umiem...”. I widać było, że tłumnie wyszli na ulice ludzie niepopierający żadnej partii, bo gdy zaczęli przemawiać politycy opo­zycji, to tysiące, nie czekając, ruszyły w stronę Sejmu w zadziwiająco - jak na sytuację - radosnym marszu.
   Tak więc staliśmy o tej północy i gadaliśmy, i w któ­rymś momencie rzuciłem, że mam totalne deja vu i mie­szane uczucia, zarówno złego, jak i dobrego. Boję się bowiem tego, co nadciąga, ale tak pięknych, unoszących nad ziemią chwil jak ostatnie godziny nie przeżyłem od 1 maja 1989 roku, gdy po mszy u Stanisława Kostki ruszył ogromniejący z każdą chwilą pochód, by rozlać się dzie­siątkami tysięcy na błoniach nad Wisłą. I tam do nie­sionego nadzieją tłumu przemówił Maciej Jankowski, zwalisty spawacz z uniwersyteckiej Solidarności, jeden z legendarnych przywódców związku w Regionie Ma­zowsze, a dla dzisiejszej władzy również zdrajca i kanalia. Jankowski wykrzyczał mniej więcej to, że siedem lat (od
stanu wojennego) szliśmy w podziemiu, ale doszliśmy. Jesteśmy na powierzchni i szykujemy się na pierwsze w historii sowieckiego bloku częściowo wolne wybory.
   Pamiętam po raz pierwszy wtedy kiełkującą we mnie wiarę, jeszcze bardzo nieśmiałą, że może naprawdę ten komunizm szlag trafi? Trafił. Mieliśmy przed sobą 28 lat, lepszych, gorszych, ale demokratycznych i wolnych.
   Gdy to mówiłem przyjaciołom, jeden z nich, rocznik 1984, od kilku dni codziennie po pracy na ulicach, za­śmiał się i rzekł: - Stary, a co ja mam powiedzieć? Ty mia­łeś te wszystkie demonstracje lat 80., a ja dzisiaj pierwszy raz w życiu coś takiego przeżywam. To jest mega!
   No fakt, przewijało mi się parę obrazów przed oczami, gdy widziałem ten piękny tłum na Krakowskim i Nowym Świecie. Wspomniany wyżej 1989 rok. Siedem lat wcześ­niejszy 1 maja 1982 r., gdy mój sześcioletni brat zażyczył sobie obejrzeć pochód pierwszomajowy. Tata rzekł, że nawet nie zbliży się do tego PZPR-owskiego spę­du, ale jeśli mi się chce i zaprowadzę braciszka na plac Teatralny, żeby sobie popatrzył, to proszę bardzo. Poszli­śmy. Smutni ludzie, depresyjna atmosfera, zawróciliśmy do domu. I na Miodowej wpadliśmy w marsz Solidarno­ści. Kipiący energią, radosny. - Chodźcie z nami, dziś nie biją! - skandował tłum. Poszliśmy. Faktycznie nie bili. Dwa dni później tłukli już równo. Miałem 14 lat i do dzi­siaj mam pod powiekami tę demonstrację, jakby zda­rzyła się wczoraj. Teraz mój przyjaciel jeszcze z czasów licealnych tłumaczy 15-letniemu synowi, jak się zacho­wywać na demonstracji, gdyby coś zaczęło się dziać.
   I tak, młodszy kumpel miał rację, czwartek 20 lipca był mega. Pewnie dostaniemy jeszcze mocno w dupę, i dużo brei do przebrnięcia przed nami, ale dla tysię­cy młodych ludzi urodzonych już w latach 90. lipiec 2017 - dla zdecydowanej większości z nich pierwsze zbiorowe wystąpienie w imię wartości - zostanie na za­wsze. Tego się już nie cofnie. I porównają to, co widzie­li na ulicach dziesiątek polskich miast, z rzygowinami pisowskich fabryk kłamstw. To też zostanie.
Marcin Meller

Polsko

Czuję się jak widz, który musi wyjść z kina tuż przed końcem sensacyjnego filmu. Nie będzie wiedział, jak się skończy. Zostawia na ekranie zabójcę czającego się za rogiem i detektywa, który właśnie załadowuje broń. A ja wstaję, przeciskam się przed kolanami widzów, którzy syczą i klną - nic to nie pomoże: mam samolot, chce mi się siku, umówi­łem się z żoną, cokolwiek. Po prostu jest piątek przed południem, muszę oddać felieton, protesty nie gas­ną, nie wiem, jak się wszystko skończy. A dzieje się mnóstwo.
   Więc zbieram dane do suspensu. Wybuch Kaczyń­skiego był imponujący. Ta bomba tykała w nim od dawna i było kwestią czasu, kiedy zapalnik puści. Nie chodzi o pamięć o tragicznie zmarłym bracie – chodzi o przypominanie mu, że ten brat, choć może nie najlep­szy prezydent, to jednak był człowiekiem z klasą, a on człowiekiem z klasą nie jest. Że brat posiadał wiedzę prawniczą i poczucie honoru - a on prawo rozszarpu­je jak hiena padlinę i honoru nie ma za grosz. Nikt by tych porównań nie dal rady znosić bez końca. Historia zna miliony przypadków ludzi, którzy dokonywali rze­czy strasznych, gdy nie dawali sobie rady z permanen­tnie drażnionym poczuciem niższości. Więc wyjście na mównicę „w trybie żadnym”, w sumie grotesko­we, jak cały ten człowiek, i rzucenie młodym posłom oskarżenia, że zamordowali mu brata, a potem roze- pchnięcie ochroniarzy (Terleckiego i Błaszczaka plus nadbiegłych kilku innych) i powiedzenie innemu po­słowi, że ich wszystkich powsadza do więzień, było rolą w jego życiu najlepszą, najprawdziwszą, godną absol­wenta Actor’s Studio, którym nie jest. Wtedy pomyśla­łem sobie, że jeśli naród nie zareaguje, będzie po nas. Na szczęście zareagował. Nikt nie chce mieć wariata za przywódcę stada.
   Mam przed oczami prześliczną fotografię młodej dziewczyny. Na oko 20 lat, długie proste włosy, w dol­nej wardze kolczyk, usta pomalowane na czerwono, na szyi rzemyk z zawieszką w postaci kapsla od puszki coca-coli. Na policzku wielki napis „VETO”. Jacek Taran, autor fotografii, podpisał ją: „Idzie młodość”. Moje serce się uśmiecha. Coś, na co czekali wszyscy lu­dzie mojego pokolenia, właśnie się stało. Teraz oglą­dam filmik. Noc, młody policjant spisuje trzy młode dziewczyny, są uśmiechnięte, autor filmiku pyta, za co są spisywane, „za siedzenie na ulicy”, policjant rzu­ca paragraf, jest niewiele od nich starszy, młodziak, za ileś lat będzie się wypierał albo mówił, że tylko wyko­nywał rozkazy, tymczasem one wyjaśniają, że manda­tu nie przyjmą i mają nadzieję, że osądzi je prawdziwy, uczciwy, niepolityczny sąd. Są pogodne, życzliwe, zero strachu. Daleki jestem od patosu, ale pewnie tak wyglą­dały dziewczyny w powstaniu warszawskim. Na szczęś­cie dziś kule nie świszczą, choć cyngiel jest pod palcem człowieka w amoku. Pogróżki o użyciu siły już się prze­sączyły parę razy. Więc ci młodzi to moi cudowni bo­haterowie, są ich już tysiące w całej Polsce. Ruszyli, zajarzyli, skapowali, otworzyli głowy, wyszli godnie w obronie swoich praw. W obronie Polski.
   Kim są? Wiceminister spraw wewnętrznych Zieliński opisze ich słowami: „Komuniści, esbecy, zdrajcy, dzisiaj z pieśnią »Wyrwij murom zęby...«. Czy jest gdzieś jeszcze granica hipokryzji i szyderstwa? Precz z łotrami”. Mło­dy Wildstein wystuka na ich temat takie coś: „Ten kwik moralistów z burdelu świadczy faktycznie o tym, że ruszono na jedną z ostatnich twierdz, nietykalną od 89. A raczej 45”. A ha. Wyjaśniam tedy: na ulicach pło­ną nienawistne świece, śpiew to atak barbarzyńców, te dziewczyny to ubeckie pomioty, protest - jak powie Michalkiewicz - może być wywołany przez Ukraińców na zlecenie Niemców. Kapujecie. Wracamy na ziemię.
   W trakcie protestów dopada mnie wiadomość, któ­rą natychmiast, choć z wielkim niepokojem, przesy­łam Tytusowi. Jego wielki bohater z lat nastoletnich, Chester Bennington, wokalista zespołu Linkin Park, odebrał sobie życie. Chwilę później wpis Tytusa na Twitterze mówi mi wszystko - jest przygnębiony. Kil­ka godzin wcześniej napisał: „W przypadku akcepta­cji tego wszystkiego przez prezydenta i resztę - będę pierwszym, który rozbije namiot i będzie koczował pod Sejmem...”. Idą więc wielkie dni.
   Muszę kończyć. Sięgam po gitarę. Jutro wieczorem mam zagrać w Katowicach z Krzyśkiem Zalewskim jego piosenkę o tym wszystkim, zatytułowaną „Polsko”.
Zbigniew Hołdys

Wielki mistrz

Z tytułu obowiązków zawodowych ostatnie dwa tygodnie spędzam we wspaniałym mieście Wrocławiu, tak się złożyło, że hotel, w którym mieszkam, nic ma stacji informacyjnych poza TVP Info. W związku z tym pierwszy raz w życiu jestem odbiorę.) informacji, których nie mogę wypośrodkować. Oczywiście. Jak jest naprawdę, wiem. Internetu, kontaktów ze znajomymi oraz spontanicznych akcji, które przyzwoici Polacy organizują we Wrocławiu.
   Pierwszy dzień po obejrzeniu programu TVP Info by­łem zdumiony, że tak w ogóle można. W trzecim dniu trochę się zdenerwowałem, ale już kolejne wprowadzi­ły mnie w stan ogólnego rozweselenia. TVP Info w swojej masie jest karykaturą nie tylko tego, co można uznać za profesjonalne, ale stało się najlepszym polskim ka­nałem rozrywkowym. Na tym tle ilość wesołych treści znacznie przewyższa inne programy rozrywkowe TVP, posłużę się tu przykładami różnych Szopek czy Opola w Kielcach. Zgromadzenie w jednym miejscu tylu osób pozbawionych wszystkiego, co upoważnia do telewizyj­nych występów, jest osiągnięte chyba jakimś niesamo­witym wysiłkiem. Nie wiem. jak to się dzieje, że w moim kraju znaleziono jednocześnie tylu brzydkich ludzi, któ­rzy inteligencję zastępują bezczelnością. pozbawieni są w ogóle, a właściwie wyprani kompletnie z jakiegokol­wiek poczucia humoru i im poważniej (ich zdaniem) mówią, tym hardziej stają się karykaturą Polaka, historii naszego kraju itp., itd.
   Tych moich czytelników, którzy mają kontakt ze sztu­ką polską, szczególnie z malarstwem, proszę o uruchomienie wyobraźni. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do któregoś z polskich narodowych muzeów. Mogą to być Sukiennice czy może jeszcze bardziej prestiżowy Wawel. Zakładamy papucie, wsuwamy się w nich do największej sali, a tam w centralnym jej punkcie obraz Jana Matejki pt. „TVP Info". Widzimy wiele ludzkich twarzy i posta­ci skłębionych w nieprawdopodobnym zaangażowaniu. Tylko Jan Matejko w swoim mistrzostwie, tak jak potrafił napędzlować na twarzach bohaterów zdradę czy prawdę, tak tu po raz pierwszy w takiej skali namalował grotesko­wych Polaków. Proszę przez chwilę zostać z tym obra­zem w pamięci. Dzięki. Mistrzu.
Krzysztof Materna

Karty na stół

Jak wiadomo, w 1939 r. Niem­cy na nas napadły i zrobiła się z tego druga wojna świa­towa. Dlatego PiS może so­bie w dowolnym momencie wrzucić temat reparacji, przykrywając jałową gadką rą­bankę, którą za chwilę zrobią z Polski. A zrobią, bo dzia­łają metodycznie i protesty na ulicach ich nie zatrzymu­ją. Najwyżej na chwilę podkulają ogon, po czym krok po kroku dalej idą po swoje. Tabuny ślepo posłusznych nieudaczników i ignorantów dla kariery i kasy przyjmą każde zlecenie. Zasady są proste: zero wstydu i sto pro­cent pogardy dla ludzi... Nieźle się spiąłem i dowaliłem pisowcom, prawda? Tyle że to bez znaczenia, komplet­nie ich nie dotyczy, bo są hermetyczni jak sekta.
   Dobrym przykładem może być książka Tomasza Piąt­ka o związkach Antoniego Macierewicza z rosyjskim wywiadem. W każdym cywilizowa­nym kraju minister oskarżony o takie kontakty musiałby się podać do dy­misji, a potem wytoczyć - z prywat­nego powództwa - sprawę w sądzie, by bronić swojego imienia. U nas szef MON złożył do prokuratury woj­skowej zawiadomienie o możliwo­ści popełnienia przestępstwa przez dziennikarza. I teraz niech Piątek się broni przed krętaczem trwoniącym nasze pieniądze na durne komisje.
   Na razie Macierewicz jest zajęty ciągłym wzmac­nianiem siły polskiego oręża. Po zwolnieniu prawie wszystkich generałów, rezygnacji ze śmigłowców, dronów i taktycznych długopisów tłukących szyby oraz wy­biciu pamiątkowej monety dla Bartłomieja Misiewicza postanowił zafundować armii miotacze ręczne i pociski rakietowe. Z czasów zimnej wojny i Układu Warszaw­skiego. Będą one strzelać... ulotkami propagandowymi na 12 km. Przez Odrę przelecą więc do Niemiec nawet przy przeciwnym wietrze. Zalejemy ten kraj tonami papieru z hasłem „Odrestaurujcie NRD, to wam przebaczymy”. Po każdej akcji oddziały desantowe wojsk obrony terytorialnej będą nocami przekradać się do Niemiec, by po­sprzątać zaśmiecone ulice i pola. Minister planuje pozyskać sprzęt do 2026 r., czyli w trybie pilnym. Szybciej, bo już w przyszłym roku, na nasze tory ko­lejowe ma wyjechać specjalny pociąg wojskowy. MON zamówił go właśnie w PKP. Każdy wagon będzie wypo­sażony w łóżka, szafki na broń oraz przedział do narad sztabowych z aneksem kuchennym. Pewne jest, że dru­giego takiego pociągu nie ma w całej Europie. I drugiego takiego ministra obrony też.

Człowiek lubi wygodę i wydaje się to normalne. Gdy ma przed sobą fotel, a obok kulawą ławkę z drzazgami - zawsze wybierze to pierwsze. Mało kto wie, że jest wśród nas obywatel, który „całe życie poświęca Polsce, nie dba­jąc o własną wygodę”. Co dzień chodzi w butach za małych o półtora numeru i swój ból oraz odciski składa na ołta­rzu ojczyzny... Dobra, karty na stół. W Białymstoku powstała katolicka fundacja Ex Corde („z serca”). Jest ona skromniutka, bo jednoosobowa i cel też ma jednoosobowy. Chce zbudować w Warszawie pałacyk dla „najwybit­niejszego z nas, tworząc w ten sposób adekwatne do jego zasług i prestiżu warunki do dalszego życia i pracy w drodze do wolnej Polski” - głosiła ulot­ka rozdawana w stolicy w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyń­skiego. Założyciel fundacji liczy pewnie na to, że znajdą się darczyńcy, którzy ustawią się w kolejce i będą czekać, by przyjęto ich pieniądze.
   Pałacyku jeszcze nie ma, ale prezes robi wszystko, aby się w nim znaleźć. Niedawno w wywiadzie dla Reutersa powiedział, że jest gotów poświęcić gospodarczy rozwój kraju, by przeforsować swoją wizję Polski. Tak... Naj­ważniejsze to znaleźć się szybko na gospodarczym dnie. Wtedy wszyscy będziemy młodzi, piękni i szczęśliwi.
Stanisław Tym

Program 500 (tysięcy)+

Władza - jak się dowiadujemy, z woli samego Prezesa - wrzuciła temat odszkodowań, jakie Niemcy powinni nam zapłacić za drugą wojnę światową. Ponieważ PiS co jakiś czas i w róż­nych okolicznościach do reparacji powraca, sprawa została już tak przez prawników i historyków wymłócona, że poza politycznymi paździerzami niczego nowego raczej się tam nie wygrzebie. Ani my już nie możemy oczekiwać jakichś nowych rekompensat, ani „niemieccy odwetowcy” nie mogą już dopominać się zwrotu ziem zachodnich czy odszkodowań za pozostawione tam majątki. Z naszymi za­chodnimi sąsiadami dokonaliśmy swoistego dziejowego barteru; w imię przyszłości pozamykaliśmy stare rachunki, bynajmniej nie wyrzekając się własnej pamięci. Tak się dotychczas wydawało. PiS, wymyślając dzisiejszym pokoleniom Niemców od „dzieci i wnuków zwyrodnialców” a Ukraińcom i Litwinom stawiając przed oczy (choćby nowymi polskimi paszportami) nasze pretensje do Lwowa i Wilna, może tamte historyczne rachunki (i porachunki) na nowo otworzyć. Pytanie: po co to poniżanie i prowokowanie sąsiadów? Cóż, stale się przekonujemy, że PiS w ogóle nie uprawia polityki za­granicznej; stosunki ze światem służą głównie do użytku wewnętrz­nego, zwłaszcza jako narzędzie propagandy. Powiedzmy, rodzaj cepa przydatnego do urabiania i ubijania głów własnego elektoratu (tym razem być może rozwichrzonych wetem prezydenta Dudy). Przyjrzyjmy się nieco bliżej konstrukcji tego cepa.

Otóż należący do propagandowego instrumentarium władzy tygodnik pod nową, rozczulającą nazwą „Sieci Prawdy” obliczył i podał w okładkowym artykule, że Niemcy „są nam winni 6 bln do­larów”. Nie namawiam, żeby serio traktować absurdalność, także moralną, przeliczania skutków wojny, w tym milionów zabitych i ka­lek na dolary, ale chodzi zapewne o efektowną kwotę. Sześć bilio­nów dolarów to by było po pół miliona złotych na każdego Polaka, czyli gdyby Niemiec zapłacił, spełniłby się nowy wielki narodowy program „500 (tysięcy)+”. Jeśli, jak można się spodziewać, nie zapła­ci, będzie nam zalegał. W związku z tym te unijne paręset miliardów złotych, które dostajemy głównie od Niemców, to żaden gest soli­darności, a ledwie należne nam oprocentowanie od zadłużenia. Nic nie jesteśmy winni „niemieckiej Unii'; ani w sprawie uchodźców, za­truwania powietrza, ochrony puszczy czy praworządności, tylko oni są winni nam. Także III RP i poprzednie rządy, które z tych pieniędzy zdradziecko zrezygnowały. Ten przekaz jest mocny i prosty.
Jedyna propagandowa słabość, że w owym rachunku krzywd nie uwzględniono Rosji. Przecież od Rosji powinniśmy się domagać co najmniej takiej samej kwoty albo i więcej, jeśli doliczyć do poniesionych z rosyjskiej ręki ofiar i strat wojennych, ponad 40 lat eksploatacji w czasach PRL. Nie czynimy tego, bo co? Bo Rosjanie by nas śmiechem potraktowali? Bo Antoni Macierewicz nie czułby się pewnie w roli negocjatora? Gdyby opozycja dysponowała jakimkolwiek własnym aparatem propagandy, powinna tłuc od rana do nocy jak TVP Info, że PiS zdradza Polskę, oddając Rosji nasze biliony dolarów. Cóż, ale na tym m.in. polega moc PiS, że oni podobne rzeczy naprawdę mówią, a tzw. totalna opozycja pewnie by się prędzej pod ziemię ze wstydu zapadła.

Ten uderzający brak symetrii w reparacyjnej retoryce PiS wskazuje wyraźnie, że tu nie chodzi o żadne, nawet nierealne, rewindykacje, ale o rozpylanie „Niemców” w charakterze sztucznej mgły zakrywającej rzeczywiste działania i intencje władzy. Pisze­my w tym numerze, że PiS coraz wyraźniej przygotowuje grunt do faktycznego wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej.
Po stronie rządu nie ma żadnej woli łagodzenia napięć w stosun­kach z Unią, przeciwnie, obserwujemy podkręcanie antyeuropej­skiej propagandy, do czego Niemcy zawsze są poręczni.
   Polsko-niemieckie konwersatorium „Grupa Kopernika” w ogłoszonym właśnie kolejnym raporcie zwraca uwagę na dramatyczne pogorszenie się oficjalnych i nieoficjalnych stosunków między naszymi krajami, na porzucenie przez Polskę współpracy z Niemcami i Francją w ramach Trójkąta Weimarskiego na rzecz jakichś niejasnych (ale omijających Unię) koncepcji Międzymorza, jedwabnego szlaku czy rzekomego sojuszu z Ameryką Trumpa. Znów, nie chodzi tu o politykę zagraniczną, lecz wewnętrzną. Przy wszystkich własnych słabościach Unia wciąż uparcie „ingeruje w wewnętrzne sprawy Polski”, gra rolę punktu odniesienia, autorytetu i oparcia dla pozbawionej wpływu na państwo opozycji. Jest wzmocnieniem dla ostatnich, w miarę niezależnych, instytucji - mediów, samorządów, sądów, organizacji społecznych. Propagandowe zniemczanie Europy i hitleryzacja Niemiec to rzeczywiście stary komunistyczny trik używany kiedyś, a teraz ponownie, do zohydzania „zgniłego Zachodu”. Wciąż jakoś tam skuteczny.

Można się zżymać, że PiS pcha nas na geopolityczne manow­ce, konfliktuje właściwie już ze wszystkimi europejskimi partnerami, psuje pracowicie budowane przez lata pojednanie z Niemcami czy Ukraińcami. Ale PiS po prostu odtwarza schemat, który z powodzeniem stosował przez lata i z którego nie może się wyzwolić: po pierwsze - zawsze mamy rację; po drugie - jesteśmy otoczeni wrogami, którzy nam racji odmawiają; po trzecie - naszą powinnością jest ich ujawniać i atakować; i dalej - jeśli się bronią i np. nas atakują, krytykują lub odpowiadają na zaczepki, to ujawniają swoją wrogą, agresywną naturę. Więc tym bardziej my mamy rację... Metoda jest nawet zabawna, skutki, niestety, mogą być ponure.
Jerzy Baczyński

Nowa poczekalnia w obozie władzy

Po prezydenckich dwóch wetach polityczne wakacje. Plaża. Żar leje się z nieba. Lekka bryza. Na morzu fale. Fale szumią. Co robi komentator polityczny? Ano idzie za zaleceniem wieszcza: ,,wsłuchać się w szum fal głuchy, zimny i jednaki/I przez fale rozeznać myśl wód jak przez znaki". O czym szumią fale?

Fale szumią o tym, że w obozie władzy już nigdy nie będzie tak jak było i że jego wewnętrzna struktura musi się zmienić. Fale szumią o tym, że nie uderzają o brzegi wysp Bergamutów, gdzie: „na drzewach rosną jabłka/w gronostajowych czapkach/.../ Jest słoń z trąbami dwiema/I tylko wysp tych nie ma”. Tak jak nie ma i nie będzie słonia z trąbami dwiema, tak nie powstanie w Sejmie większość trzech piątych, by odrzucić weto prezydenta (bo nie będzie takiej większości bez Pawła Kukiza, a po co ma on wzmacniać PiS?). Prędzej ujrzymy też jabłko w gronostajowej czapce niż zalążek „partii prezydenckiej” z kimkolwiek z klubu PiS, bo wybory prezydenckie będą po parlamentarnych, a przed parlamentarnymi to Jarosław Kaczyński będzie wsadzał na listy wyborcze i z nich zrzucał.
   Fale szumią o tym, że najgroźniej wypiętrzają się wtedy, gdy w wyniku wstrząsu sejsmicznego na dnie morskim pęka płyta tektoniczna, a jej brzegi zaczynają się zderzać ze sobą. Jarosław Kaczyński na kongresie PiS w Przysusze opisywał strukturę obozu władzy tak jednolitą, jak tektoniczny monolit. Rolę jej zwornika i centrum odgrywa prezes partii, nieformalny naczelnik państwa, nadprezydent i nadpremier zarazem, który zachowuje dla siebie zwierzchni nadzór nad resortami siłowymi, służbami specjalnymi, polityką zagraniczną i resortem sprawiedliwości. Za nim idzie premier do spraw gospodarczych (formalnie wicepremier); trzecią osobą okazuje się pani premier de iure, a de facto pani sekretarz posiedzeń Rady Ministrów, której w feudalne lenno oddano Kancelarię Premiera - ostatecznie w mniej ważnych technicznych sprawach ministrowie muszą do kogoś latać, żeby pan naczelnik nie musiał sobie głowy zawracać drobiazgami. W ramach tej jednolitej konstrukcji nie ma miejsca na pana prezydenta, element czysto ozdobny.

Tak było spójnie i pięknie i nagle wszystko się posypało. Pan prezydent objawił się jako element podmiotowy, dla którego miejsca nie było, a je sobie wyrąbał, rozwalając całą konstrukcję.
Nie można udawać, że tu się dokręci śrubkę, a tu pospawa. Trzeba zbudować coś nowego. Jak się buduje coś nowego, to trzeba wziąć pod uwagę, kto do czego dąży i jakie cele są możliwe dla niego do osiągnięcia. To są twarde polityczne determinanty, bez żadnej taniej psychologii, domyślania się, co komu w duszy gra.
   Przede wszystkim zatem trzeba zauważyć, że u obu najważniejszych podmiotów: prezydenta i prezesa, jeśli wola wspólnego stworzenia nowej konstrukcji nie wystąpiła, to wystąpi, bo żaden z nich nie ma innego wyjścia. Do wiosny 2020 r. pan prezes nie może pana prezydenta z prezydenta odwołać. Musi z nim żyć i się układać. Z drugiej strony, jeśli pan prezydent jeszcze nie wie (a myślę, że wie), to się dowie, że do wyborów parlamentarnych w 2019 r. nie jest w stanie odwołać pana prezesa z prezesa. W trakcie afery Rywina prezydent Kwaśniewski mógł, zachowując racjonalność polityczną, dążyć do odwołania Leszka Millera z premiera i przewodniczącego SLD, posiadał bowiem wewnątrz SLD potężne aktywa, które stopniowo uruchamiał. Prezydent Duda żadnych aktywów wewnątrz PiS nie ma, a minister Jarosław Gowin ze swoją partyjką to czek ciągniony bez pokrycia. Pan prezydent też musi z panem prezesem żyć i się układać.

Niemniej oba podmioty znajdują się w sytuacji obiektywnego konfliktu i to niezależnie od tego, czy zamierzeniem pana prezydenta jest tylko to, by w „dobrej zmianie” było więcej Andrzeja Dudy, a mniej Zbigniewa Ziobry (Antoniego Macierewicza, Witolda Waszczykowskiego etc.), czy też także to, by ta „dobra zmiana” była nieco mniej pisowska, a bardziej państwowa. Z punktu widzenia obywatelskiego jest to oczywiście najważniejsze i dowiemy się, o co tak naprawdę chodzi, gdy prezydent przedstawi swoje projekty ustaw dotyczące zmian w Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie     Najwyższym, ale dla uwarunkowań i dynamiki politycznego konfliktu wewnątrz obozu władzy zakres ambicji prezydenta (tylko godnościowo-personalne czy też polityczno-państwowe) ma drugorzędne znaczenie.
   Najważniejszym czynnikiem napędzającym dynamikę konfliktu między panem prezesem i panem prezydentem okaże się dualizm poczekalni, który musi się ujawnić po wakacjach. Dotąd dualizmu nie było. Poczekalnia była jedna - mieściła się w siedzibie PiS przy ulicy Nowogrodzkiej; niewielki antyszambr pani premier służył do uzgadniania spraw technicznych. No, ale w PiS ministrowie, posłowie i senatorowie oraz ich koterie mają swoje zamierzenia, plany i nadzieje, a skoro okazało się, że pan prezydent może je zablokować lub rozwiać, to lepiej zacząć zabiegać o jego przychylność. Do tej pory prezydent był całkowicie izolowany wewnątrz obozu władzy. Teraz jego poczekalnia zacznie się zapełniać, zwłaszcza jeśli skorzysta z takiego narzędzia konstytucyjnego, jakim jest Rada Gabinetowa, podczas której to on przewodniczy i może stawiać ministrów i premier w sytuacji podporządkowania. Sądzę, że po wakacjach dojdzie do pierwszego posiedzenia Rady.

Dualizm poczekalni, jeśli potrwa dłużej, sprawi, że brzegi pękniętej płyty tektonicznej obozu władzy nie będą się o siebie ocierać, ale zderzać czołowo. Przede wszystkim w interesie pana prezesa leży to, żeby ten dualizm zlikwidować. Jeśli w sprawach polityki obozu władzy pan prezydent ma nie rozmawiać z wysiadującymi w poczekalni ministrami i parlamentarzystami, to musi rozmawiać z premierem, a nie ma sensu rozmowa z takim premierem, który nie ma własnej poczekalni. W kształtującej się właśnie, radykalnie zmienionej, strukturze obozu władzy istnienie premiera pro forma, czyli Beaty Szydło, jest nie tylko zbędne, ale szkodliwe, bo skrajnie dysfunkcjonalne. Tylko Jarosław Kaczyński jako prezes i premier może odciąć prezydenta od posłów i ministrów, a jednocześnie negocjować z nim zakres realizacji jego ambicji politycznych.
   Kiedy dwa pełnoprawne podmioty polityczne zaczynają się mocować na rękę na pokrytym zielonym suknem stole prezydialnym, paprotka z niego zwykle spada. A bardziej klasycznie: „Biada podrzędnym istotom, które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy”. Szum fal ucichł.
Ludwik Dorn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz