wtorek, 18 lipca 2017

Ulubiony Donald PiS,Ameryka kocha Polskę. I odwrotnie.,Fałszerze słów,Upadłe państwo prawa,Konstytucja ciućmoków i Akt odwagi



Ulubiony Donald PiS

W ostatnim ćwierćwieczu było w Polsce wiele spot­kań polskich i amerykańskich prezydentów. Spotkanie Trump - Duda będzie jednak wyjątko­we. Nigdy wcześniej przywódcy obu krajów nie mieli tak sła­bej moralnej legitymacji do pełnienia swych urzędów.
   Jak wcześniejszym tego typu spotkaniom, tak i temu towa­rzyszyć będzie PR-owska transakcja - wzmocnienie polskie­go przywódcy w zamian za dobre obrazki w amerykańskiej telewizji. Tym razem będzie ona miała jednak charakter szczególny, bo bardziej niż spotkania z ostatniego ćwierć­wiecza będzie przypominała to z roku 1972, kiedy do Polski przyjechał pierwszy amerykański prezydent - Richard Ni­xon. Pozycja Nixona była wtedy niezwykle silna. Włamanie do siedziby demokratów w hotelu Watergate nastąpiło do­kładnie dwa tygodnie po jego powrocie z Warszawy, a cała afera z wielką mocą eksplodowała dużo później.
   Oczekiwania prezydenta Dudy i oczekiwania partii rzą­dzącej dziś Polską są dość zbliżone do oczekiwań Edwarda Gierka i PZPR. Władzom PRL chodziło o wzmocnienie ich legitymacji. Obecne władze RP z kolei chcą dowieść, że nie są izolowane na arenie międzynarodowej. To cel ważny, biorąc pod uwagę, że w Europie są izolowane coraz bardziej.
   Dojdzie więc w Warszawie do wymiany serdeczności między prezydentem Polski, kraju, który w świecie zachod­nich demokracji w coraz większym stopniu traktowany jest jak parias (zresztą na własne życzenie), a człowiekiem, któ­ry jest w nim traktowany jak intruz, symbol wulgarności i populizmu.
   Prezydentów Dudę i Trumpa różni wiele, ale kilka rze­czy ich łączy. Duda z całą pewnością złamał swoją prezyden­cką przysięgę. Wiele wskazuje na to, że swoją złamał także Trump. W tej pierwszej kwestii śledztwo się jeszcze nie to­czy, w drugiej - jak najbardziej. Andrzej Duda dobija do dru­giej rocznicy swego zaprzysiężenia, desperacko starając się zaznaczyć swoją obecność i samodzielność, Trump, dobija­jący do półrocza kadencji, dość chaotycznie próbuje sobie radzić ze skutkami swej nadobecności i zgubnymi skut­kami samodzielności totalnej. Trump próbuje w Amery­ce udowodnić, że może wszystko, Duda próbuje udowodnić w Polsce, że nie jest prawdą, iż nie może nic. Trumpa gubi arogancja wynikająca z pozornego poczucia wszechmocy, Duda coraz częściej manifestuje arogancję, by zasłonić swą niemoc. Obaj nie lubią prawdziwego dialogu. Jeden uważa, że rację ma zawsze, drugi wie, że jego racje nic nie znaczą w zderzeniu z wolą jego mocodawcy.
   Obaj prezydenci są populistami. Tyle że Trump jest rzecznikiem populizmu własnego, Duda zaś jest wyłącznie
rzecznikiem populizmu prawdziwego przywódcy państwa i jego partii.
   Istotą różnicy między Ameryką Trumpa a Polską Kaczyń­skiego, której twarzą bywa Duda, nie jest jednak populizm przywódców, lecz różny stopień tego, jak te populizmy amor­tyzowane są przez demokratyczne instytucje obu państw. Polska Kaczyńskiego jest jak spełnienie niektórych marzeń Trumpa - Kaczyński robi bowiem wszystko to, co chciałby zrobić Trump, ale czego zrobić nie jest i nie będzie wstanie. Gdy Kaczyński metodycznie demoluje kolejne bezpieczniki demokracji, Trump musi się ograniczyć do pomstowania na nie w coraz bardziej kuriozalnych wpisach na Twitterze.
   W Polsce rządy prawa, które są sensem demokracji, zo­stały już zastąpione przez rządy jednego człowieka. Ame­ryką rządzi najpotężniejszy polityk na świecie, który jednak nie jest tak potężny, by swoją wolę narzucić demokratycz­nym instytucjom, a nawet urzędnikom, którzy formal­nie mu podlegają. Amerykańska demokracja w zderzeniu z autokratą wpadła w turbulencje, ale test, choć bolesny i pozostawiający blizny, przejdzie pomyślnie. Demokracja w Polsce w praktyce dogorywa. Jest jednak prawdopodob­ne, że Trump do obecnych władców Polski będzie się odnosił z podziwem za ich skuteczność. Podziw będzie mniej więcej taki, jaki Bush senior miał dla Wałęsy, Clinton dla Kwaś­niewskiego, a Obama dla Komorowskiego, ale jego źródła są całkowicie odmienne. Poprzednicy Trumpa szczerze podzi­wiali to, co Polakom udało się osiągnąć w dziele budowy de­mokratycznych instytucji. Trump szczerze podziwiać musi to, co Kaczyński i jego podwykonawcy byli w stanie osiągnąć w dziele ich demontażu.
   Jest jeszcze jedna różnica. Zwykle amerykańscy prezy­denci czuli, że Polska jest dla nich tym ważniejsza, im silniej­sza jest jej pozycja w Europie. Dla Trumpa przeciwnie - im bardziej Polska będzie w kontrze do Europy, tym lepiej. Dla­tego wizyta Trumpa będzie dobrą informacją dla polskich władz i dla PiS. Dla Polski i Europy - niekoniecznie.
Tomasz Lis

Ameryka kocha Polskę. I odwrotnie.

Przyjechał - wyjechał. My zostaliśmy. Pytanie: z czym?

Kilkunastogodzinna wizyta Do­nalda Trnmpa w Polsce miała przede wszystkim charakter wizerunkowy; zresztą dla obu stron. I z tego punktu widzenia była udana: każdy jakoś tam swoje ugrał. Prezydent Trump, o którym słusznie się mówi, że do polityki ma podejście biz­nesowe, tuż przed trudnymi spotkaniami w Ham­burgu na szczycie G20 zastosował swoją ulubioną technikę negocjacyjną, nazywaną przez niego leverage, czyli w wolnym tłumaczeniu, pompowanie.
   Nietrudno się domyślać, że warunkiem jego nieoczekiwa­nego przyjazdu do Polski były widoki rozentuzjazmowanego tłumu, skandującego „Donald Trump!”, obrazek nie do uzy­skania w żadnym kraju Zachodu. To był sygnał dla Angeli Merkel, że, sorry, jest jeszcze inna Europa, która mnie jed­nak ceni i popiera. Równocześnie, wzywając rozleniwionych Europejczyków do obrony cywilizacji zachodniej, prezydent USA po raz pierwszy tak wyraźnie dał do zrozumienia, że nie rezygnuje z tradycyjnej roli Ameryki jako przywódcy Wolne­go Świata. To było czytelnie adresowane i do „Mercrona”, i do Putina. A już do Putina bezpośrednio zostały skierowa­ne drobne przytyki o destabilizującej postawie Rosji w Syrii i na Ukrainie oraz tak wyczekiwana od miesięcy przez so­juszników USA dość miękka (ale jednak) deklaracja respek­towania art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego, fundamentu kolektywnej obrony NATO.
   Co powiedziawszy w Warszawie, prezydent Trump mógł już jechać do Hamburga na spotkanie z przywódcami najwięk­szych krajów świata, nie jako nieprzewidywalny, niekompe­tentny i trochę kabaretowy parweniusz, ale nabierający wagi i rozmiaru „mąż stanu”. To jest właśnie leverage. Warszawa była tego warta.

Dla „Warszawy”, czyli rządzącej formacji, korzyści wize­runkowych też było wiele. Już sam fakt sprowadzenia nowego prezydenta USA do Polski jest niewątpliwym dyplo­matycznym sukcesem, pierwszym wyjątkiem od reguły mini­stra Waszczykowskiego, który z polskiej polityki zagranicznej uczynił pasmo nieporozumień, gaf, błędów, pustosłowia. Na­leży więc domniemywać, że za tym sukcesem nie stał MSZ, ale głównie ośrodek prezydencki i szef gabinetu Andrzeja Dudy - Krzysztof Szczerski. Podsunięcie prezydentowi Trumpowi pomysłu rozpoczęcia w Warszawie swoistej gry wstęp­nej przed arcytrudnym dla niego spotkaniem z Putinem świadczy o pewnej zręczności. A dowartościowanie Andrzeja Dudy - wyprowadzenie go, choćby na jeden dzień, z obszaru niepowagi i medialnych kpin na środek sceny - to był już wielki dodatkowy bonus. Duda też miał przy Trumpie swój le­verage. Podobnie PiS. Politycy tej partii nie ukrywali, że przy­jazd Trumpa ma być dowodem, iż rząd PiS nie znajduje się bynajmniej w międzynarodowej izolacji, jak głosi opozycja; że w odpowiedzi na połajanki Berlina, Brukseli i Pa­ryża pokażemy, że to właśnie nas łączą szczególne stosunki z Ameryką, że po brexicie to Polska w tej roli staje się w Unii nową Wielką Brytanią.
   Ten godnościowy odwet na Unii wart był prze­łknięcia garści upokorzeń związanych z wizytą Trumpa. Choćby tego, że to ambasada USA była gospodarzem uroczystości na placu Krasińskich, a PiS został sprowadzony do roli organizatora kla­ki, że prezydent RP nie otrzymał tam prawa głosu; że nawet, jak zauważali dyplomaci, flaga polska ustępowała w precedencji amerykańskiej, że Trump musiał przed świa­tem przywitać Lecha Wałęsę, a całkowicie zignorował istnie­nie Jarosława Kaczyńskiego.

Także politycznie PiS nie dostał, czego chciał: jeśli Trump miał wzmocnić - jak zapewne kalkulowano - pozycję rzą­du PiS przeciw Rosji, Brukseli i wewnętrznej opozycji, to ten plan powiódł się słabo. Żadnych gwarancji trwałej obecności żołnierzy amerykańskich w Polsce prezydent USA nie dał; przeciwnie - na dość żenującej w sumie konferencji prasowej z Andrzejem Dudą, gdzie obaj skarżyli się na niechęć mediów - powiedział wyraźnie, że o niczym takim nie było mowy. Nie było też - cytując komentarz Donalda Tuska - żadnych wycieczek pod adresem Unii Europejskiej, a nawet padło zdanie, że „silna Europa to błogosławieństwo dla Zachodu i całego świata”.
   Nieprzyjemne dla PiS mogło być też napomknięcie Trum­pa, iż fundamentem naszych wspólnych wartości jest pań­stwo prawa, wolność słowa, wolność jednostki, a także ogra­niczenie roli państwa i jego biurokracji, ale - na ile znamy samopoczucie partii rządzącej - nie wzięła ona tego do sie­bie. Zresztą prezydent USA nie poszedł w ślady poprzednika i nie czynił aluzji na temat naruszania przez PiS standardów demokratycznych, bo i Trump nie jest w tej sprawie ortodok­sem, a poziom wolności obywatelskich czy praworządności w Polsce obchodzi go tyle, co w Arabii Saudyjskiej. Jednak Donald Trump zachował w relacjach z gospodarzami wizyty nieoczekiwaną ostrożność: poza kurtuazyjnymi banałami nie powiedział niczego, co mogłoby być zinterpretowane jako poparcie dla rządów „dobrej zmiany”. W sumie handlowy sukces: w sensie realnej polityki, a nawet mających jakąś wagę politycznych deklaracji, Donald Trump praktycznie nic nie zapłacił za triumfalny pobyt w Polsce; okupił się retoryczny­mi błyskotkami.

Działacze i wyborcy PiS, a przynajmniej aktyw zwieziony na plac Krasińskich, doznawali ekstazy, ilekroć prezy­dent Stanów Zjednoczonych mówił o wielkiej bohaterskiej przeszłości Polaków, dumie, godności, niezłomności naszego narodu. „Ameryka kocha Polskę i Ameryka kocha Polaków”. „Polska to cudowny, piękny kraj, jest tu naprawdę pięknie”. „Jesteście dumnym narodem. Narodem Kopernika, Chopi­na, Jana Pawła II. Polska jest ziemią wielkich bohaterów”.
„Potwierdziliście swoją tożsamość jako naród wiemy Bogu. I wygraliście. Polska zawsze zatriumfuje”. Pomiędzy tymi kul­minacjami była opowieść, głównie o XX-wiecznej historii Pol­ski, sprowadzona do sekwencji cierpień, ofiary, poświęcenia.
   Nie wiemy, kto i jak przygotowywał wystąpienie prezy­denta, ale ewidentnie było pisane pod PiS i jego politykę historyczną. Oczywiście samo miejsce przemówienia, przy pomniku Powstania Warszawskiego, narzucało pewien patos i wojenne metafory, jednak kontrast z warszawskim przemówieniem Baracka Obamy sprzed 3 lat był uderza­jący. Wtedy prezydent USA mówił głównie o niezwykłym sukcesie polskiej transformacji ostatniego ćwierćwiecza, o gospodarczym, społecznym, politycznym awansie Polski; nie tyle o walce o wolność, ile o wykorzystaniu szansy, jaką stało się odzyskanie wolności. Radykalna zmiana perspek­tywy: Donald Trump, zapewne wiedziony oczekiwaniami wdzięcznych gospodarzy, znów zobaczył w Polakach dumne przedmurze chrześcijańskiej Europy, wojowników gotowych do ofiar w nadchodzącej wojnie cywilizacji (Syria? ISIS? Korea Północna?). Przyszłych bohaterów i przyszłych nabywców amerykańskiej broni (ewentualnie, i to bez żadnych obietnic offsetowych) oraz skroplonego gazu (po, niestety, wyższych, niż nam się zdaje, cenach).

Kilka dni po wyjeździe prezydenta USA interpretacje jego przemówienia układają się według głównej dziś poli­tycznej linii frontu. PiS i jego propaganda wciąż umierają z zachwytu i wdzięczności nad przebiegiem i przesłaniem pielgrzymki Donalda Trumpa („Naszego Donalda”); umiar­kowani przeciwnicy PiS są skłonni uznać, że „było miło”, ale niewiele z tego konkretnie wynika; bardziej radykalni mówią o zawstydzającym pokazie paternalizmu z jednej strony i serwilizmu z drugiej.
   Fakt, że raczej trudno sobie wyobrazić, aby prezydent USA przez pół godziny opowiadał Holendrom, Hiszpanom czy Włochom patetyczną wersję ich własnej historii; było­by podejrzenie, że raczej nie traktuje gospodarzy poważnie po partnersku albo nie ma im nic ważnego do powiedzenia. Wielu osobom przypomniała się w tych dniach nielegalnie nagrana u Sowy i Przyjaciół wypowiedź Radosława Sikor­skiego o upokarzającej polskiej gotowości „robienia »łaski« Amerykanom” i pewnej „murzyńskości” we wzajemnych relacjach. Dosadne, złośliwe, ale jeśli przez „murzyńskość” rozumieć kolonialną mentalność, i to zarówno po stronie me­tropolii, jak i tubylców, trudno przed tym skojarzeniem uciec.
   Ze strony prezydenta Trumpa to była - jak niektórzy się wyzłośliwiają - wizyta komiwojażera, bo choć ani gazu, ani baterii Patriot Amerykanie nie mają teraz na sprzedaż, to w Warszawie znów padło wezwanie, by kraje NATO w ogóle więcej wydawały na broń oraz by sprzęt kupowały w Sta­nach. Zasada „Kasa dla USA za ochronę” może być śmiało nazywana Doktryną Trumpa. Nasze Ministerstwo Obrony, m.in. zrywając z Francuzami kontrakt na śmigłowce, nabywa­jąc bez przetargu boeingi dla vipów czy obiecując podwyżkę wydatków wojskowych do absurdalnie wysokiego poziomu 2,5 proc. PKB, już się w tę politykę wpisało.
   Cynicznym komentarzem do Doktryny Trumpa była - nazajutrz po warszawskim spotkaniu z szefami 12 państw tzw. Trójmorza - dwuipółgodzinna, „bardzo konstruktywna”, wręcz kordialna rozmowa prezydenta USA z prezydentem Rosji. Na wojnę mocarstw się nie zanosi, na duży biznes jak najbardziej. Zresztą z perspektywy wydarzeń w Hamburgu, na i wokół szczytu G20, warszawska wizyta Donalda Trumpa nagle zmalała do rozmiarów propagandowego festynu. En­tuzjazm partyjnego wiecu na pl. Krasińskich zatarły obrazy brutalnych manifestacji antyglobalistów i różnych „kukizopodobnych” grup młodzieży przeciwko samemu szczytowi, udziałowi w nim lokalnych satrapów, a zwłaszcza przeciw­ko Trumpowi.
   Prezydent USA, wypowiadając paryskie porozumienie klimatyczne, obcinając fundusze na pomoc rozwojową dla biedniejszych krajów, promując siłowe sposoby rozwiąza­nia globalnego problemu migracji, obrażając kobiety i roz­maite mniejszości społeczne, stał się (nie tylko dla lewicy) symbolem egoizmu i nieodpowiedzialności możnych tego świata. Zamiast wieszczonej przez Donalda Trumpa wojny cywilizacji chrześcijańskiej z terrorystycznym islamem oglą­daliśmy w Hamburgu jakąś prefigurację wojny domowej, śle­pego i chaotycznego buntu młodych przeciwko porządkowi współczesnego świata. Ich odmowa uczestnictwa w syste­mie politycznym, ekscesy globalizacji, społeczne nierówno­ści i frustracje, konsekwencje zmian klimatycznych to dla Zachodu większe wyzwania niż hipotetyczny atak islamu.
Unia po swojemu próbuje się z tymi wyzwaniami mierzyć, nie bardzo mogąc liczyć na Donalda Trumpa.

W rozmowach na szczycie G20 (czyli 19 państw plus Unia Europejska) Polskę, łącznie ze wszystkimi krajami Trój - morza, reprezentował tak naprawdę wyłącznie Donald Tusk. Tam ujawniła się dzisiejsza geopolityka: w grze mocarstw
Chin, Indii, Rosji, Japonii, USA, Niemiec, Turcji i innych - Polska uczestniczy tylko jako zbiorowość, jako Unia. Ma­rzenia o trójmorskiej miniunii ze stolicą w Warszawie czy specjalnym sojuszu USA-Polska są iluzją, chciejstwem, bez znaczenia w realnej polityce, zaciemniającym ogląd rzeczy­wistości. Można zrozumieć, że rząd PiS, eksperymentując z jakąś lokalną wersją autorytaryzmu, nie chce, żeby mu się „Unia wtrącała”; że mobilizując wyborców, „podpompowuje” zagrożenie ze strony migrantów i uchodźców, a Europę coraz częściej przedstawia jako „zgniły Zachód”  niosący zagładę dla polskiej tożsamości - to można pojąć w kategoriach doraźnej skuteczności wyborczej. Ale celebro­wanie naszej peryferyjności i prowincjonalizmu jest strategią politycznie i psychologicznie skrajnie niebezpieczną. Nie mamy lepszego zakotwiczenia we współczesnym wzburzonym świecie niż Unia Europejska. Na dobre i na złe. Donald Trump to dla Polski - cytując mało elegancki żart - wciąż niepoważna „pomarańczowa alternatywa”.
Jerzy Baczyński

Fałszerze słów

Prezydent Trump przyleciał do Warszawy, spokojnie się wyspał, a że łóżko przy­gotowano mu nadzwyczaj wygodne, postanowił się odwdzięczyć odczytaniem laurki o Polsce. O tym, jak przez wieki cierpiała, bo ciągle była napadana i skąpa­na we krwi swoich bohaterów, ale pozostała dumna. Itd., itp. Żonglowanie naszą smutną historią i pamięcią szło Trumpowi zręcznie. Tylko o 1989 r. nawet się nie za­jąknął. Tu chciałbym pogratulować ministrowi Krzysz­tofowi Szczerskiemu tak uroczystej rewitalizacji insty­tucji cenzury. Doradca prezydenta RP musiał być nieźle przerażony, że świat się nagle dowie, kto wyprowadził wojska sowieckie z Polski, obalił mur berliński i jest symbolem odzyskania wolności przez kraje wschod­niej Europy. Z dumą więc opowiadał, jak telefonował do lecącego nad Atlantykiem Air Force One, by wydu­sić skróty w przemówieniu Trumpa na pl. Krasińskich. Prezydent USA przeczytał, co trzeba, machnął ogonem, który tak pięknie nosi na głowie, i tyleśmy go widzieli.
   Zaraz potem zaczęły się u nas zawody pisowskich he­roldów. Brązowy medal otrzymuje ode mnie Patryk Jaki za słowa: mądra polityka rządu sprawiła, że staliśmy się jednym z najważniejszych graczy na świecie. Podobno zazdrośni Chińczycy od razu zaproponowali Jakiemu obywatelstwo i stanowisko rzecznika rządzącej w Pań­stwie Środka partii komunistycznej.
   Srebrny medalista dostaje ode mnie dwa złote meda­le. Jest nim Antoni Macierewicz, któremu przemówienie prezydenta USA zaimponowało głębią i rozmachem. Po­równał je do wystąpień dwóch największych postaci w hi­storii świata - Lecha Kaczyńskiego i Winstona Churchilla: „To jest ten poziom analizy historiozoficznej, ale także bie­żącej politycznej i militarnej”. Minister obrony narodowej ma rację. Po prostu z ust mi to wyjął. Przemówienia Lecha
Kaczyńskiego są do dziś komento­wane przez wybitnych znawców przedmiotu, zaś Churchill - jak wia­domo - szlochał nad losem Polaków po konferencji w Jałcie. A swoją dro­gą ciekawe, co Putin obiecał Trumpowi i który z nich bę­dzie musiał się popłakać. Pewnie ten, kto po szczycie G20 tweetował: „Czas na konstruktywną współpracę z Rosją”.
   Namaszczeni na europejskie mocarstwo - polityczne, gospodarcze i moralne - możemy spokojnie na kolejnej miesięcznicy oderwać drugie skrzydło od samolotu i dalej lecieć ku prawdzie. Możemy wysyłać do Aleppo pocztów­ki ze słowami otuchy i fotografią pomnika Powstania War­szawskiego. Możemy wyciąć w pień najstarszą w Europie Puszczę Białowieską na złość UNESCO i „zielonym faszy­stom”, a nawet postawić pomnik kornikowi drukarzowi z wdzięczności za pretekst. Dla pewności przypomnę tylko definicję słowa pretekst - jest to zmyślony powód podany w celu ukrycia właściwej przyczyny.

Aż strach pisać, co jeszcze możemy. My, to znaczy oni rządzący Polską fałszerze słów. Wśród nich fenome­nalny Mariusz Błaszczak. Porównał on szczyt G20 w Ham­burgu z pl. Krasińskich w Warszawie i okazało się, że Polska to kraj należący do Europy pierwszej prędkości - stabilny, nadzwyczaj gościnny i co najważniejsze - bezpieczny. Tym­czasem w Niemczech, kontynuował szef MSWiA, mieliśmy potężne zamieszki. Palono sklepy i samochody, a kilkuset policjantów znalazło się w szpitalach - wymieniał nie bez satysfakcji. To tam jest ta Europa drugiej prędkości, zakoń­czył swój wywód. Czyżby minister w natłoku zajęć nie za­uważył, że antyglobaliści przyjechali do Hamburga, bo tam spotkali się przywódcy krajów decydujących o przyszłości naszego świata? Nie zauważył, i trudno się dziwić, przecież Beaty Szydło ani Andrzeja Dudy tam nie było.
Stanisław Tym

Upadłe państwo prawa

Obraz państwa prawa w Polsce coraz bliższy jest tzw. państwom upadłym. Tam o tym, co jest pra­wem, decyduje tylko wola tego, kto aktualnie dzierży władzę.

Prawo jest więc tylko o tyle przewidy­walne, o ile przewidywalne są wola i działania władzy. Polskę do państw upadłych zbliża też to, że osoby oficjal­nie sprawujące władzę i - według prawa za sprawowanie władzy odpowiadające w istocie nie sprawują rządów. Władzę sprawuje zaś osoba niepodlegająca odpo­wiedzialności za sprawowanie władzy.
   W składzie dwóch wybranych przez PiS sędziów i jednego dublera Partyjny Trybunał Konstytucyjny rozpatrzył wniosek prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry zmierzający do uznania, że sądzący w Try­bunale od 2010 r. trzej sędziowie zostali wybrani w sposób naruszający konstytucję. To może dać pretekst do usunięcia ich z urzędu. W chwili zamykania tego numeru nie znaliśmy rozstrzygnięcia.
   Jednak tę sprawę sądziła Julia Przyłębska, wybrana na prezesa TK na podstawie przepisu, który w momencie tego wyboru jeszcze nie wszedł w życie, i bez podjęcia w tej sprawie - wymaganej pisowską usta­wą o TK - uchwały przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK. A więc bezprawnie. Tę sprawę sądził też Mariusz Muszyński, który został wybrany do Trybunału na za­jęte już miejsce, a więc nielegalnie (co po­twierdza opublikowany przez PiS wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 3 grudnia 2015 r.). Jeśli Małgorzata Gersdorf straci urząd w wyniku uznania przez ten skład Trybunału, że została wybrana nielegalnie, to co z Julią Przyłębską i Mariuszem Mu­szyńskim? Oczywiście wiemy, że nic, bo ży­jemy w kraju, w którym prawo nie znaczy prawo, a wszystko zależy od woli nieformal­nie rządzącego.

Coraz bardziej się do takiej sytuacji przy­zwyczajamy. Tym bardziej że w jakiś sposób sankcjonują ją „starzy” sędziowie Trybunału Konstytucyjnego. Jest to akcep­tacja przez zaniechanie oporu.
   Tydzień wcześniej prezydent mianował wiceprezesem TK Mariusza Muszyńskiego, wybranego na to stanowisko przez Zgro­madzenie Ogólne Sędziów TK, w którym uczestniczyli też „starzy” sędziowie. Nie zbojkotowali oni Zgromadzenia, mimo że zdawali sobie sprawę, że koniec końców wskazany zostanie Mariusz Muszyński, bo „nowi” sędziowie mają przewagę gło­sów. Wiedzieli zatem, że wiceprezesem zostanie osoba niebędąca - wedle ich wła­snego wyroku - sędzią Trybunału, a więc niemająca prawa pełnić tej funkcji. Ich przyjście na Zgromadzenie można zrozu­mieć: mogli głosować na kontrkandydata: „starego” sędziego Stanisława Rymara.
I tak też zrobili. Muszyński dostał siedem głosów, Rymar - sześć. Udziału w głoso­waniu odmówił tylko jeden „stary” sędzia, Marek Zubik. Potem wszyscy sędzio­wie - oprócz sędziego Zubika - przyjęli uchwałę o przedstawieniu prezydentowi do wyboru kandydatów Muszyńskiego i Rymara.
   Jak to możliwe, że „starzy” sędziowie uznali, że można prezydentowi przedsta­wić kandydaturę niesędziego? Sędziowie nie wydali dla opinii publicznej żadnego oświadczenia na ten temat. Trudno to zro­zumieć inaczej, jak uznanie, że mimo iż Muszyński nie jest sędzią, to skoro pre­zydent uznaje, że jest - to niech go mianu­je. Zatem sędziowie sądu konstytucyjnego w Polsce - z wyjątkiem sędziego Marka Zubika - uznali prawo władzy do stawania ponad prawem. Usankcjonowali upadłe państwo prawa. Pół roku wcześniej, gdy Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK wybie­rało prezesa TK, też przyszli. Ale przynaj­mniej złożyli votum separatum - oficjalne oświadczenie do protokołu, że wybór odbył się z naruszeniem prawa.
   Potem jednak uznali prawo Julii Przyłębskiej do występowania w roli prezesa i podporządkowują się jej zarządzeniom.

Starzy” sędziowie zasiadają w składach sędziowskich razem z dublerami sę­dziów i podpisują się pod czymś, co ma nagłówek: „Wyrok Trybunału Konstytucyj­nego”. Podporządkowują się poleceniom osoby, która została w sposób prawnie nieważny wybrana na prezesa Trybunału. Wzięli udział w wyborze na wiceprezesa osoby, która nie jest sędzią. I podporząd­kowują się jej poleceniom. Zapewne będą to robić także, gdy po uznaniu przez Try­bunał za bezprawny wybór Małgorzaty Gersdorf zostanie ona przez PiS zdymisjo­nowana. A więc usankcjonują złamanie zasady równości wobec prawa: inne jest dla prezesa Sądu Najwyższego, inne dla sprawujących funkcje prezesa i wicepre­zesa TK.
   Jak to mają rozumieć ludzie, którzy półtora roku temu przychodzili na wielo­tysięczne demonstracje w obronie Trybuna­łu, państwa prawa i konstytucji? Że należy się podporządkowywać bezprawnemu pra­wu i że wola władzy jest ponad konstytucją?
   Znamy argumenty „starych” sędziów: zostali wybrani na sędziów i będą swoją służbę pełnić do końca kadencji. Ale mają już chyba jasność co do jednego: że ta „służ­ba”, wbrew ich woli, przyczynia się do sank­cjonowania upadku państwa prawa.
   Sędziowie weszli na równię pochyłą, na której nie ma dobrego punktu, by się zatrzymać. Niestety, nie robią tego tylko na własny rachunek.
Ewa Siedlecka

Konstytucja ciućmoków

Na myśl o tym, że konstytucję polską mają za­miar zmieniać ci, którzy są teraz u władzy, dostaję na przemian ataków śmiechu i prze­cierania oczu ze zdumienia. To się naprawdę dzieje, choć pasuje do programu „Nie do wiary” Macieja Trojanow­skiego o latających spodkach czy żyjących pod ziemią niebieskich pożeraczach kamieni. Nie wiem czemu, ale natychmiast wskoczył mi do głowy następujący slalom skojarzeń.
   Gdy byłem świeżo wyrwanym z ulicy nastolatkiem, moimi dostarczycielami literatury, o której istnieniu nie miałem pojęcia, byli Bogdan Olewicz, zakochany w li­teraturze i poezji amerykańskiej, Andrzej Mogielnicki, specjalista od literatury iberyjskiej, i Marek Malak, wiel­biciel wierszy T.S. Eliota czy Dylana Thomasa. A że sami pisali, i to nieźle, więc teraz już nie pamiętam, czy opo­wiadanie, które mam na myśli, Andrzej Mogielnicki dał mi do przeczytania jako dziełko mrocznego Rogera Że­laznego, czy też sam tę historyjkę wymyślił. Z grubsza chodziło o to: jest wiek XXI (czytałem to 50 lat temu), cy­wilizacja panuje kosmiczna, małżeństwo z wielkim prze­jęciem szykuje jedynego syna na egzamin, na który idą razem, bo to największy egzamin czternastolatka w ży­ciu, więc chcą mu towarzyszyć. W hipernowoczesnej bu­dowli, gdzie drzwi rozpoznają twarze ludzkie i same się otwierają, kiedy trzeba, są kierowani tajemniczymi gło­sami do właściwego miejsca. Rodzice są bardzo zdener­wowani, wiedzą bowiem dobrze, co to za egzamin, ale nie mogą synowi powiedzieć, proszą go jedynie, żeby nie szarżował. Młody się lekko stresuje, w końcu wychodzi po niego człowiek-cyborg i każe iść za sobą. Młody rusza dziarsko, uśmiechając się do starych na pożegnanie. Da radę. Po dwóch godzinach wychodzi cyborg z urną w dło­niach. „Niestety, jego inteligencja znacznie przekroczyła dopuszczalny poziom. Syn został poddany natychmia­stowej eutanazji i tu są jego prochy” - wręcza urnę. Ko­niec. Zakładam, że to jednak Zelazny.
   Teraz myk, jesteśmy w Chinach, rok 2017. Sunway TaihuLight - tak się nazywa najszybszy komputer świa­ta, w którym tkwi 41 tysięcy procesorów, z czego każdy dysponuje 260 rdzeniami, co daje łącznie 10,65 min rdze­ni. Mnie to nic nie mówi, więc czytam dalej: wykonuje 93 biliardy operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę, co mnie również nie rusza. Jego układy są wspomagane przez 1,3 petabajta pamięci, co prawdopodobnie ozna­cza kilka razy zsumowaną pamięć całej ludzkości. To już lepiej. Ma służyć analizie zmian klimatycznych na całej kuli ziemskiej, badać ruchy wszelkich wiatrów, prądów morskich, deszczów, chmur, promieniowania, co komu do głowy wpadnie. No, to jesteśmy w domu. Mam dla nie­go zadanie.
   Zamierzam poprosić Chińczyków, żeby zeskanowali nim wszystkie myśli posła Suskiego. W ten sposób powstanie wzorzec wiedzy i inteligencji człowieka, do którego będzie się przymierzać każdego, kto w pracach nad konstytucją będzie brat udział. Za wysokie IQ - może nie eutanazja, jak u Żelaznego, ale nakaz milczenia na pewno. Żeby było jasne: sędziowie Morawski i Przyłębska - tak, ale już tacy Łętowska i Rzepliński - nie. Mło­dzi, którzy gwiżdżą na obchodach rocznic Poznania ’56, Radomia i Ursusa ’76 - jak najbardziej, zaś kontestatorzy internetowi, którzy piszą dobrze o Frasyniuku - bez prawa głosu. Pani Mazurek - mus. Jej złote myśli powinny być wydane w purpurowej książeczce, jak kiedyś myśli Mao w czerwonej czy Kaddafiego w zielonej i wręczane harcerzom - wskazówka pod adresem Kuźniara: „Panu jeszcze nikt łomotu nie spuścił? Szkoda” byłaby realizo­wana w ramach harcerskiego programu „Niewidzialna ręka”. Dokonania młodzieńcze posłów Pięty i Brudziń­skiego (jakieś kradzieże i rozboje) byłyby rekomendacją nie do przebicia, a hasło: „Trzeba bijących zrozumieć” powinno wisieć w szkołach.
   Otóż wyżej wymienieni wraz z innymi członkami swojego zakonu mają wszelkie prawa intelektualne, by wymyślić nam nową konstytucję (zamiast Geremka, Ma­zowieckiego i innych). Wpisać do niej wszystkie swoje ważkie myśli: ksenofobię, homofobię, rasizm, antysemi­tyzm, bakterie, zalegalizować bojówki ONR, wszechpolaków i plucie na muzułmanki, miesięcznice zamienić w codziennice, kobiety zagonić do garów, kazać im ro­dzić, zezwolić na ich bicie, uczynić Jezusa królem. I tylko jedno byłoby karane surowo: za zgłoszenie zapisu obo­wiązującego w Czechach: „Zmiany ingerujące w istotę demokratycznego państwa prawnego są niedopuszczal­ne” powinna być kara śmierci. Koniecznie.
Zbigmiew Hołdys

Akt odwagi

Mówią, że chcą naszego bezpieczeń­stwa, a jednocześnie żądają, żebyśmy żyli w wiecznym strachu. Mamy się bać uchodźców z pierwotniakami w organizmach, ter­rorystów, lesbijek i gejów, przyjęcia euro, Rosjan itp., itd. Jestem zastraszany. Jak będę się bał, to uznam, że wszystkie dobrodziejstwa, które spływa­ją na mnie dzięki rządzącym, są po to, żebym się bał mniej. Jeśli chodzi o mnie, to nie tylko się boję, je­stem wręcz przerażony ilością głupoty, która mnie otacza. Wszyscy politycy w kampaniach wybor­czych odwołują się do mądrości Polaków. Wielo­krotnie zastanawiam się nad tą mądrością, czytając wpisy internetowe i twitterowe, które nawet jeśli mnie dotyczą osobiście, są wyrazem takiej głupo­ty, że nie robią mi żadnej przykrości. Kiedy jadę jednym z najbardziej niebezpiecznych odcinków autostrad w Polsce, z Warszawy do Łodzi, to zaczy­nam walczyć o życie, bo liczba idiotów szalejących prawym pasem ruchu między tirami i spokojnie ja­dącymi samochodami jest tak ogromna, że życie ich - co mnie obchodzi mniej ale i moje, i normalnych kierowców jest poważnie zagrożone.
   Jeżeli policjant używa paralizatora wobec sku­tego (nawet przestępcy), to nic jest stróżem prawa, tylko psychopatą, który wymaga izolacji. Jeżeli jego przełożeni potrzebują roku i nacisku opinii publicz­nej oraz mediów, żeby na to zareagować, to się nie nadają do pracy. Cynik, oszust, naciągacz, krymina­lista bryluje i wodzi za nos grupę niby-poslów prze­branych za detektywów, a ci udowadniają, że z logiką i znajomością prawa nigdy się w życiu nie spotkali.
Nic chodzi mi o poglądy czy o walkę polityczną, chodzi mi o rozum lub jego brak. Senator, który pło­miennie udowodnił nam, kim jest mężczyzna, a kim kobieta, nie nadaje się do resocjalizacji ani też poby­tu w liceum sprofilowanym według nowej, genialnej reformy szkolnictwa. Jest zdecydowanie niepełno­sprawny i apeluję o jego publiczną izolację. Na za­kończenie stwierdzam, że życie w obecnych czasach ze strachem przed wielowymiarową głupotą jest dużym aktem odwagi.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz