piątek, 7 lipca 2017

Sparaliżowana policja



W policji trwa burza mózgów. Kto może, kombinuje, jak znaleźć dojście do polityków PiS, żeby załatwić sobie stanowisko. Do tego, co dzieje się na ulicach, komendanci wszelkich szczebli nie mają głowy ani serca.

Głośna jeszcze była spra­wa nadużyć związanych ze śmiercią Igora Stachowia­ka, pobitego i dręczonego paralizatorem na komisaria­cie we Wrocławiu, sypały się spóźnione dymisje i kary, gdy zagotowało się wo­koło Lublina. Policjant z patrolu raził po jądrach zatrzymanego za awanturowanie się z taksówkarzem, skutego kajdankami i wiezionego do izby wy­trzeźwień mężczyznę. Koledzy policjanta z patrolu nie zareagowali ani wówczas, ani trochę późnej, gdy w samej izbie wy­trzeźwień policjant z Lublina potraktował paralizatorem jeszcze przebywającego tam 22-latka.
   Kilka dni wcześniej na komisariacie w Częstochowie zmarł starszy pan, oby­watel Austrii. Przyjechał wraz z żoną na pogrzeb do Polski, został zatrzymany przez policyjny patrol i zabrany na komi­sariat, bo podobno miał uderzyć w twarz ochroniarza odbywającej się w parku imprezy. Żona informowała policjantów, że mąż jest chory na serce. Podczas bada­nia na zawartość alkoholu we krwi (była niewielka) mężczyzna nagle zasłabł. Z re­lacji kobiety wynika, że prosiła o pomoc, o wezwanie karetki, ale policjanci tylko się śmiali. Gdy w końcu wezwano karetkę, mężczyzna już nie żył. W pomieszczeniu, w którym zmarł, nie było kamer. Będzie więc kolejna sprawa - słowo kontra słowo.
   Inna historia, z Lidzbarka Warmiń­skiego, skończyła się niczym. Wiadomo, że zatrzymani byli bici przez funkcjona­riuszy, że tłuczono ich między innymi pałką po gołych stopach. Tyle że nie udało się ustalić, kto bił. Sprawa stanęła przed Trybunałem Praw Człowieka. Rząd pol­ski zgodził się wypłacić odszkodowanie i na tym się skończyło.
   Od zdarzeń w Lidzbarku sytuacja zmie­niła się o tyle, że na komendach wydatnie przybyło paralizatorów. Prywatnych, ku­pionych za własne, ale używanych w cza­sie służby. Policjanci przyznają, że dla ich przełożonych nie jest to tajemnicą.
- Chłopaki się tym nawet chwalą - mówi nasz rozmówca z policji. Paralizatory są, bo funkcjonariusze się boją. Chwytów obezwładniających, wykorzystywania tonfy (rodzaj pałki) uczą się tylko na po­czątku, gdy wstępują do policji, potem muszą sobie jakoś radzić. Nikt już nie sprawdza ich umiejętności w tym zakresie - na obowiązkowych okresowych testach sprawnościowych jest rzut piłką lekarską, a nie ma sprawdzianów z zatrzymania, bezpiecznego obezwładniania. Parali­zator, przy braku umiejętności, to droga na skróty. Przy wysokim poziomie lęku czy frustracji to zabójca.

Ostrołęka w Warszawie
Policjanci bronią się, mówiąc, że przy interwencjach decydują sekundy, że ła­two komuś rozliczać ich post factum. Oraz że przemoc jest wpisana w zawód poli­cjanta. - Człowiek, który nie jest w stanie zastosować przemocy, myślę o tych legal­nych, usprawiedliwionych okolicznościa­mi środkach przymusu bezpośredniego, nie nadaje się do służby w policji - mówi Piotr Sobota z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Istotą problemu wydaje się zatem sprawa kontroli nad agresją. A także - kontroli nad policją.
   A z tą ostatnią, jak jest, każdy wi­dzi. Weźmy Warszawę. Zatrudniająca 10 tys. osób Komenda Stołeczna Policji uchodzi wśród policjantów (i nie tylko) za najważniejszą w liczącej 100 tys. funk­cjonariuszy strukturze. Od kilku mie­sięcy komendą kieruje 44-letni dr Rafał Kubicki, wykładowca na Wydziale Peda­gogicznym Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Tytuł doktora
nauk humanistycznych w zakresie peda­gogiki otrzymał na podstawie rozprawy „Deklarowane systemy wartości, a doko­nywanie przez młodzież czynów narusza­jących normy prawne”. Jego najwyższe dotąd sprawowane funkcje to pół roku (od lipca 2015 r.) na stanowisku zastępcy komendanta komisariatu na Targówku, skąd w marcu 2016 r. awansował na ko­mendanta miejskiego policji w swojej ro­dzinnej 50-tysięcznej Ostrołęce.
   Awanse przebiegały z honorami. Do komisariatu wprowadzał Kubickie­go osobiście sam minister spraw we­wnętrznych Mariusz Błaszczak, choć to prerogatywa komendanta wojewódz­kiego policji. Na uroczystości obecny był poseł PiS Arkadiusz Czartoryski, szef sejmowej komisji spraw wewnętrznych, uchodzący za promotora Kubickiego. Obaj - poseł i szef Komendy Stołecznej Policji - pochodzą z Ostrołęki. Gdy nie­spełna rok później Kubicki przenosił się do Warszawy, na stanowisko komendanta wprowadzał go wiceminister spraw we­wnętrznych Jarosław Zieliński. Zwykle robił to komendant główny policji, ale - jak tłumaczą sobie policjanci stołeczni obecni przy tym wydarzeniu – chodziło o to, żeby było jasne, komu Kubicki za­wdzięcza stanowisko.
   Jeszcze bardziej spektakularna jest kariera zastępcy Kubickiego. Andrzej Krajewski przez ostatnich 11 lat był ofi­cerem dyżurnym i podczas 12-godzinnych dyżurów w pałacu Mostowskich, siedzibie komendy, nadzorował pracę 10 podległych funkcjonariuszy Stołecz­nego Stanowiska Kierowania Komendy Stołecznej Policji, którzy m.in. śledzili zapisy policyjnych kamer w stolicy, od­bierali wezwania z numeru alarmowego i wydawali dyspozycje do ich realizacji. Jego błyskotliwy awans wiązany jest przez policjantów z aktywnym uczestnictwem dzisiejszego wiceszefa w miesięcznicach smoleńskich na Krakowskim Przedmie­ściu. To tam Krajewski miał się zapoznać z Jarosławem Zielińskim, jak i podobno samym Jarosławem Kaczyńskim. - Z dy­żurnego na zastępcę komendanta? Takie­go czegoś nigdy wcześniej nie było - mówi jeden z byłych komendantów głównych policji. - Zawsze była jakaś ścieżka awan­sowa, po kolei zdobywało się doświadcze­nie: komisariat, komenda miejska, powia­towa, najpierw jako zastępca, żeby uczyć się od starszego, bardziej doświadczonego szefa, tak że mianowany na wysokie, waż­ne stanowisko dawał jakiś rodzaj gwaran­cji, że sobie poradzi. A teraz liczą się tylko znajomości i polityczne poparcie.
   Podobnie awansuje się na przykład w Białymstoku. Komendantem woje­wódzkim został 41-letni Daniel Żołnierowicz. Najwyższe poprzednie stanowisko to fotel szefa Komendy Powiatowej w Au­gustowie, miejscu zamieszkania wicemi­nistra Zielińskiego. Oprócz przysługującej mu ochrony BOR w pobliżu domu zwykle stoi radiowóz.
   Tak samo jest w całej Polsce; wymia­nę kadr wojewódzkich przeprowadzono bodaj w 100 proc., wymiana szefów po­wiatowych i niższych szczebli wciąż trwa. Dziś nawet żeby być naczelnikiem sekcji w komisariacie, trzeba mieć właściwą perspektywę polityczną.

   Syców, czyli cała Polska
   Opinię publiczną emocjonowały tym­czasem scenariusze kadrowe we Wrocła­wiu. Od razu po śmierci Igora Stachowiaka wiceminister Jarosław Zieliński przyzna­wał, że policjanci przekroczyli uprawnie­nia, bo używali paralizatora wobec zaku­tego w kajdanki, a tego zabrania ustawa o środkach przymusu bezpośredniego - ale odpowiedzialni za to wciąż praco­wali na policji. Na koszmarne wrażenie, które zrobiły okoliczności tej śmierci, nałożył się wątek związków policjantów z Beatą Kempą. Media podchwyciły fakt, że choć słynne nagranie z paralizatora, którym rażono mężczyznę, było dobrze znane ministrowi, wrocławski komen­dant szedł w górę.
   Politycy opozycji domagali się odpo­wiedzi, „czy i jaką rolę odegrały tu osobi­ste powiązania B. Kempy, bo w tej spra­wie pojawiają się dwa istotne nazwiska funkcjonariuszy, którzy szybko awanso­wali. Obaj pochodzą z miasta rodzinnego B. Kempy, przeszli szybką ścieżkę kariery na stanowiskach komendanta i zastępcy we Wrocławiu. Czy B. Kempa miała wpływ na ich awans zawodowy?”. Beata Kempa od komentarzy się odcięła, nazywając je pomówieniami. Nawet jeśli ważna polityk nie próbowała chronić funkcjonariuszy - swoich krajan, policja ma dziś ogromne problemy wizerunkowe.

   Krakowskie od góry
   Od kiedy Jarosław Zieliński zarządził, aby każda nominacja wcześniej trafiała na jego biurko do akceptacji, za „swo­imi” kandydatami lobbują w minister­stwie lokalni działacze PiS z całej Polski. Policjanci pracują dziś więc pod swoje­go protektora. W Białymstoku chętnie i bez szemrania wycinali biało-czerwo­ne konfetti, które potem zleceniodawca zadania, naczelnik wydziału prewencji, zrzucał z helikoptera, by uświetnić udział wiceministra Zielińskiego w Święcie Nie­podległości w jego rodzinnym Augusto­wie. Gdy przybycie tegoż wiceministra na konferencję w Białymstoku uświetniał egzotyczny taniec Zespołu Trzeciego Wie­ku, obok wiceministra z kamienną twarzą siedział komendant wojewódzki Daniel Żołnierowicz, świeżo mianowany generał.
   Walczy się o poparcie polityczne, a zwalcza się partyjne frakcje, a to już wyższa szkoła żonglerki. Żołnierowicz z Białegostoku jest faworytem wicemi­nistra Zielińskiego, który widziałby go od dawna na stanowisku komendanta głównego policji. Inaczej Mariusz Błaszczak, ten stoi przy dotychczasowym komendancie głównym. Z kolei obecny komendant - tłumaczą zawiłości obecnej służby policjanci - ma jednego z zastęp­ców z nadania tego drugiego i z nim zwy­czajnie nie rozmawia. - Za brak działań zwalnia się z biura kontroli osobę, która nic nie zawiniła w tej sprawie, ale nie ma politycznego poparcia, a nie rusza się tych, którzy zawinili, bo ci mają poparcie Macierewicza. To wszystko działa demo­ralizująco - mówi osoba znająca kulisy sprawy wrocławskiej.
   Wpływ polityki jak nigdy wcześniej wkracza do policyjnej roboty także dro­gą oficjalną, od góry. Czym innym wy­tłumaczyć rzucanie tak ogromnych sił do ochrony miesięcznic na Krakowskim Przedmieściu? - Żyjemy od miesięcznicy w do miesięcznicy. Po każdej jest chwila oddechu, spokoju, a potem znowu peł­na mobilizacja i tak w kółko - opowiada stołeczny policjant średniego szczebla. Liczba policjantów kierowanych na ich ochronę rośnie z każdym miesiącem.
   W styczniu było 772 policjantów, w lutym 830, w marcu - 986. Ostatnia, czerwco­wa miesięcznica była rekordowa pod względem liczby ściągniętych na Kra­kowskie policjantów. Według danych Komendy Stołecznej Policji było tam ich prawie 2 tys. Ściągnięto posiłki z kraju, a to generuje koszty, bo takich policjan­tów trzeba przywieźć, wyżywić, gdzieś zakwaterować. Rachunek za ochronę tej jednej miesięcznicy wyniósł prawie pół miliona złotych.
   Dla jednego z byłych komendantów najgorsze jest to, czym konkretnie muszą zajmować się policjanci na miesięczni­cach. - Widziałem, jak wyszukiwali w tłu­mie ludzi trzymających w dłoniach białe róże, po to, żeby ich wylegitymować i spi­sać - opowiada. - Pytam, na podstawie czego? Przecież sens legitymowania istnie­je wtedy, gdy są przypuszczenia, że dana osoba jest poszukiwana albo stwarza zagrożenie dla obywateli. A tu jaki jest powód, poza tym, że biała róża to brak poparcia do aktualnie rządzącej partii, i że Kaczyński powiedział, że to symbol nienawiści? Miałem łzy w oczach. Policja cofnęła się o 20 lat. Żal mi tych chłopaków.
   Do dziś, od marca - kiedy formalnie objął stanowisko - komendant stołecz­ny nie przeprowadził jeszcze narady z podległymi komendantami komisaria­tów, komend powiatowych i rejonowych. Na takiej naradzie przydziela się konkret­ne działania i potem się z nich rozlicza. Komisariat czy komenda, której podlega teren, na którym jest np. dużo napadów na starsze osoby, dostaje np. polecenie zwiększenia liczby zatrzymań na gorą­cym uczynku. Wystarczy do tego analiza miejsca, gdzie do napadów dochodzi, i zwiększenie liczby funkcjonariuszy w pobliżu. - To podstawa pracy policji. Przecież na samym ogólnikowym, że po­licja ma „łapać złodziei i przeciwdzia­łać przestępczości", się nie da działać - mówi wieloletni uczestnik takich narad w przeszłości.
   W tle jest codzienność. Ponad 10 mln tak zwanych czynności rocznie, w tym ponad 4,6 mln interwencji, prawie 160 tys. zatrzymań sprawców na gorącym uczynku. I nieokreślona, szybko rosnąca liczba paralizatorów, do czego nikt z sze­fostwa nie ma teraz głowy.
Violetta Krasnowska

1 komentarz: