niedziela, 2 lipca 2017

Porządki na folwarku



W Polsce spory pracownicze to zazwyczaj walka King Konga z przedszkolakiem. Taka, jaka właśnie toczy się w PWPW. Co ciekawe: ekipa „dobrej zmiany" starła się także ze wspomagającą PiS Solidarnością.

Z jednej strony postaw nową pisowską miotłę. Ekipę przeświadczoną o swej moral­nej racji i odczytującą każdą krytykę swoich poczynań jako spisek wrażych sił. Z drugiej postaw zwy­czajnych pracowników. Przekonanych, że starali się wykonywać swoje obowiązki najlepiej jak umieli. I właśnie za to dostali od nowej władzy po głowie. Całość osadź w kontekście starych jak III RP folwarcz­nych stosunków pracy oraz kompletnej indolencji instytucji, które powinny takim spięciom zapobiegać. Tak w skrócie wy­gląda panorama konfliktu, który od półto­ra roku rozgrywa się w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW). Nasza opowieść o tym sporze oparta jest na roz­mowach z jego bezpośrednimi uczestni­kami oraz obserwatorami. Świadomie rezygnujemy jednak z cytowania naszych rozmówców. Dla wielu z nich jest to pod­stawowy warunek, by odważyli się opo­wiedzieć, co widzieli.
 
Zarzut I: pacyfikacja rady nadzorczej
PWPW to jedna z najważniejszych pol­skich spółek Skarbu Państwa. Zajmuje się produkcją banknotów, dokumentów, druków zabezpieczonych, a ostatnio rów­nież systemów IT. Firma zatrudnia ok. 2 tys. osób. Stabilne źródło zysków gwa­rantuje jej pozycja państwowego mono­polisty. Najwyższe stanowiska w PWPW są od lat obsadzane z klucza polityczne­go. Zważywszy na strategiczne znaczenie firmy, ma to swój sens. Nie inaczej było więc po wyborach 2015 r., gdy prezesem zarządu mianowano Piotra Woyciechowskiego, zaufanego towarzysza Antoniego Macierewicza. Obaj panowie byli razem zarówno w czasie słynnej „nocy teczek”, jak i przy likwidacji WSI. Nawet na prawicy nietrudno znaleźć jednak i takich, którzy na dźwięk nazwiska Woyciechowski zna­cząco przewracają oczami. „Z wykształ­cenia astronom. W swojej karierze łapał różne synekury z publicznego rozdania - a to jakaś gminna spółka, a to rada nad­zorcza (jak u Barei, gdzie Jerzy Dobro­wolski był z zawodu dyrektorem)” – pisał o nim rok temu w „Super Expressie” Łu­kasz Warzecha.
   To jasne, że prezes Woyciechowski przy­szedł do PWPW z własnym pomysłem na firmę. Takie prawo każdego szefa. Jest tylko jedno „ale”. Kierowanie spółką Skar­bu Państwa tej wielkości co PWPW to nie tylko przywileje rządowego wsparcia, lecz również ściśle określone obowiązki. W tym wypadku wobec pracowników. W przeci­wieństwie do sektora prywatnego prawo gwarantuje tu bowiem załodze znaczący udział w procesie zarządzania spółką. I bardzo dobrze, bo to mechanizm, któ­ry ma zminimalizować ryzyko, że ważna państwowa firma stanie się prywatnym folwarkiem politycznego nominata. Działa on tak: zgodnie z ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji z 1996 r. we władzach spół­ek, takich jak PWPW, pracownicy mianu­ją swojego przedstawiciela w zarządzie. Do tego co najmniej dwóch w radzie nadzorczej. Przedstawiciele wybierani są w powszechnym głosowaniu załogi.
   Aby przedstawiciel załogi we władzach spółki był kimś więcej niż tylko dekoracją, trzeba go oczywiście odpowiednio zabez­pieczyć. Zabezpieczenie polega na tym, że może być stamtąd usunięty przed koń­cem kadencji jedynie przez samych pra­cowników. Tę kwestię regulują wspomnia­na już ustawa oraz statut PWPW. Gdyby takich przepisów nie było, to minister (na wniosek prezesa) mógłby odwoływać kolejnych przedstawicieli pracowników aż do momentu, gdy trafi na takiego, który będzie posłuszny. Cała funkcja kontrolna stałaby się wówczas zwykłą farsą.
   Ten mechanizm działał w PWPW przez lata, a kolejni prezesi respektowali go nie­zależnie od barw politycznych. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie z począt­kiem 2016 r., gdy do spółki zawitała nowa miotła. W marcu odbyło się posiedzenie rady nadzorczej PWPW. Na tym posiedze­niu głos zabrała Ewa Morawska-Sochacka. Bystra i wygadana prawniczka pracowała w spółce od 1999 r. Żadnych afiliacji poli­tycznych. Od 2000 r. nieprzerwanie przez załogę wybierana do rady nadzorczej, peł­niła rolę nieformalnego lidera pracowni­ków w radzie. Na marcowym posiedzeniu skrytykowała rozpoczęte właśnie przez nowe władze PWPW duże zwolnienia pra­cowników. Zwłaszcza że PWPW nie miało problemów finansowych, które by uzasad­niały takie cięcia. Trudno też nazwać zwalniane osoby nominatami politycznymi, bo bardzo dużo z nich przeżyło w firmie już wiele ekip.
   Tamten „wyskok” Morawskiej nie po­został bez konsekwencji. W kwietniu, po powrocie z urlopu, w trybie natych­miastowym przeniesiono ją do innej lo­kalizacji (firma ma ich pięć) bez wyraź­nie przypisanych obowiązków. Ci, którzy znają PWPW, twierdzą, że było to de fac­to zesłanie i szykana. Z dala od serca fir­my trudno sprawować mandat członka rady nadzorczej.
   W międzyczasie o napiętej sytuacji w PWPW napisał „Newsweek”, a w tekście pojawiło się nazwisko Morawskiej oraz fragmenty jej listu w obronie pracowni­ków. Władze spółki potraktowały to jako pretekst do ostatecznego pozbycia się niewygodnej prawniczki. Zarząd poprosił nadzwyczajne walne zgromadzenie (czyli w praktyce Skarb Państwa) o odwołanie Morawskiej. Walne to uczyniło. Morawska tę decyzję zaskarżyła. Minister nie powi­nien przecież wedle własnego widzimisię odwoływać członków rady wskazanych przez pracowników.
   Niedługo po tym Morawska dostała zwolnienie dyscyplinarne. To nagminnie używany przez polskich pracodawców kruczek na pozbywanie się chronionych prawem przedstawicieli załogi. Morawska i w tej sprawie poszła do sądu. Wspomaga ją Helsińska Fundacja Praw Człowieka, wy­specjalizowana w sprawach wytaczanych sygnalistom. A więc pracownikom, którzy wykazali się odwagą cywilną, ujawniając nieprawidłowości we własnej firmie. Czym ściągnęli na siebie gniew szefostwa. Jak dotąd odbyły się dwie rozprawy. Trzecia zaplanowana jest na wrzesień. Ci, którzy znają Morawską, mówią, że mocno prze­żyła rozstanie z firmą. Gdy pytamy PWPW o racje, którymi kierowała się firma, zwal­niając Morawską, dostajemy tylko suchą informację, że w jej sprawie toczą się po­stępowania: sądowe i dyscyplinarne.
   Problem polega jednak na tym, że wąt­pliwe prawnie i godzące w ład korporacyjny (choć nie uprzedzajmy wyroku sądu) usunięcie najbardziej aktywnej przed­stawicielki pracowników w radzie nad­zorczej to nie tylko dramat pojedynczej osoby. Można je również zinterpretować jako ostrzeżenie pod adresem pozosta­łych członków rady. Nie próbujcie się wychylać, bo nikt wam i tak nie pomoże.

Zarzut II: wyciszenie zarządu
W tym samym czasie bardzo podobne wypadki rozegrały się w zarządzie spółki. Tam również działał wybierany w wybo­rach powszechnych przedstawiciel pra­cowników. Od 2011 r. funkcję tę pełnił Piotr Pankanin. 21 stycznia 2016 r. został odwołany z zarządu PWPW. Dlaczego? Gdy pytamy o to PWPW, firma wskazuje na jego polityczną kartę. Faktycznie, Pan­kanin (w przeciwieństwie do Morawskiej) apolityczny nie był. Za komuny działacz Solidarności, a potem poseł i senator Unii Pracy. Jeszcze tej z czasów Bugaja i Mo­dzelewskiego. W nadesłanej nam przez PWPW odpowiedzi czytamy, że Pankanin „w 1998 odszedł z UP, przechodząc wraz z m.in. Zbigniewem Bujakiem do Unii Wol­ności. W tym samym roku został szefem biura zarządu PWPW”. Oraz że „pochodzi z Bydgoszczy, jest dobrym znajomym b. mi­nister SWiA, Teresy Piotrowskiej (niegdyś w ZChN i SKL, a od 2001 r. w PO - red.)”.
   PWPW nie pisze jednak o kluczowej rzeczy. W latach 2011-16 Pankanina do za­rządu firmy nie wsadził żaden prawdziwy bądź domniemany „kolega z PO”. Panka­nin dwukrotnie (i to zdecydowanie) wygry­wał powszechne wybory przeprowadzone wśród załogi PWPW. O ile więc w styczniu 2016 r. nowa władza miała pełne prawo odwołać z zarządu spółki politycznych nominatów PO, o tyle zwolnienie Pankanina było (podobnie jak w przypadku Moraw­skiej) złamaniem fundamentalnych zasad demokracji pracowniczej w spółce. A czy również litery prawa, o tym zadecyduje sąd, bo Pankanin się do niego odwołał. Sprawa (mimo upływu ponad roku) nie stanęła jeszcze na wokandzie.
   W przypadku zwolnienia Pankani­na dziwi również tempo. W 2016 r. i tak kończyła mu się kadencja. Na dodatek wszyscy w firmie wiedzieli, że odchodzi potem na emeryturę. Nie było więc dla nowej władzy zagrożenia, że zostanie wybrany ponownie. Wystarczyło po­czekać kilka miesięcy na wynik nowych wyborów. Zwłaszcza że nominata PO Sławomira Grelę prezes Woyciechowski tolerował w zarządzie aż do połowy 2016 r.! Skąd więc ten pośpiech? Może­my jedynie domniemywać. Faktem jest jednak, że zamieszanie z przedtermino­wym odwołaniem Pankanina sprawiło, iż w PWPW przez prawie pół roku (styczeń-czerwiec 2016) nie było przedstawi­ciela załogi w zarządzie. W tym czasie zaś władze przeprowadziły wiele zmian per­sonalnych i finansowych. A trzeba dodać, że PWPW to obracający dużymi pieniędz­mi mecenas kultury i sponsor mediów. Podobnie jak w przypadku Morawskiej pozbycie się Pankanina z zarządu mogło być pokazem siły. Wedle zasady: zwolni­my, kogo chcemy, i co nam zrobicie?
   Wydarzenia kolejnych miesięcy po­twierdziły, że taką interpretację należy poważnie rozważyć. W marcu odbyły się bowiem nowe wybory do zarządu. Wygrał je ekonomista i działacz zakładowej Soli­darności Tomasz Sztanga. Problem w tym, że w ocenie naszych rozmówców Sztanga został zastraszony i ubezwłasnowolniony.
Jest członkiem zarządu tylko na papierze, a w praktyce nie podlega mu żaden pion firmy (dla porównania jego pracowniczy poprzednik miał pod sobą trzy) i nie ma dostępu do wszystkich lokalizacji spółki.
Na dodatek, gdy próbuje sprawować ja­kiekolwiek funkcje kontrolno-zarządcze, jest nękany pytaniami, dlaczego właści­wie się tym interesuje. Efekt: faktyczne wygaszenie demokracji pracowniczej w PWPW.

Zarzut III: niszczenie związków zawodowych
Nie zapominajmy też, że w tym samym czasie na dole wcale nie było spokojniej. Przeciwnie. Od początku 2016 r. PWPW przeszło głębokie zmiany kadrowe. Ile osób straciło pracę? Zakładowa Solidar­ność mówi o ok. 200. Z grubsza zgadza się to z danymi przesłanymi nam przez PWPW. Wynika z nich, że w 2016 r. firma pożegnała się ze 177 osobami. Z czego 81 odeszło „za porozumieniem stron”. Zdaniem PWPW „to naturalna fluktuacja kadr”. Związkowcy widzą to inaczej. Ich zdaniem w wielu przypadkach to „poro­zumienie stron” było raczej „propozycją nie do odrzucenia”.
   Przeciwko takim praktykom od począt­ku mocno gardłowały firmowe związki. Przez lata w PWPW działały dwa. Większa Solidarność (ok. 350 osób) oraz mniejszy Związek Zawodowy Poligrafów (ok. 250).
W sumie niezły jak na Polskę poziom re­prezentatywności. Związkom nie podo­bały się nie tylko zwolnienia, lecz również załamanie dialogu społecznego w spółce. Przejawiające się choćby w tym, że pre­zes Woyciechowski zaprzestał tradycyjnych regularnych spotkań ze związkami, na których można było w cywilizowany sposób rozwiązywać problemy. Najgło­śniej bił na alarm przewodniczący komisji zakładowej Solidarności Jacek Trabczyński. W związkach od 10 lat. Pytamy o Trabczyńskiego w kierownictwie Regionu Ma­zowsze „S”. - To dobry związkowiec, choć o niełatwym charakterze. Co na pewno nie pomogło w rozwiązaniu sporu z prezesem, który lubi pokazać, kto tu rządzi. Władze „S” zapewniają oczywiście, że w spo­rze Trabczyńskiego z Woyciechowskim stoją zdecydowanie po stronie swoje­go działacza.
   W praktyce ta solidarność Solidarności wygląda jednak trochę gorzej. Sytuację związku w PWPW w ostatnich miesią­cach można porównać do boksera, który już nawet nie pamięta, ile razy leżał na deskach. Wyliczmy kilka ciosów. Latem 2016 r. Trabczyński został oskar­żony o mobbing przez sekretarz konku­rencyjnego Związku Poligrafów. Chodzi­ło o krytyczne wypowiedzi szefa „S” pod adresem koleżanki podczas wyborów na przedstawiciela załogi w zarządzie (se­kretarz Związku Poligrafów je przegrała). W PWPW zebrała się komisja, by sprawę mobbingu zbadać, ale jakoś nie mogła zakończyć prac. Trabczyński twierdzi, że sprawę chciał rozwiązać polubownie, ale przewodniczący komisji (długoletni współpracownik Woyciechowskiego) nie wyraził zgody. Sprawa zawisła nad działa­czem niczym strzelba, która musi wypalić w decydującym akcie.
   W grudniu 2016 r. Trabczyński dostał decyzję o obniżeniu wynagrodzenia. A w styczniu 2017 r. go zwolniono. Oczy­wiście dyscyplinarnie. Znów ta sama furt­ka, nagminnie wykorzystywana w Polsce przez pracodawców do pozbycia się zbyt aktywnego działacza związkowego. Po­wody zwolnienia? Najważniejsze z nich to „pomawianie pracodawcy i działanie na jego szkodę”. A konkretnie? Choćby wysyłanie przez zakładową Solidarność pism z prośbą o pomoc do Państwowej Inspekcji Pracy i ministra Henryka Ko­walczyka (w międzyczasie przejął kon­trolę nad PWPW po likwidacji Minister­stwa Skarbu). Sprawa domniemanego mobbingu też się pojawiła, ale dopiero na dalszym planie. W tym samym czasie na portalu niezależna.pl (powiązanym z „Gazetą Polską”) umieszczono tekst, w którym Trabczyńskiemu pogrzebano w życiorysie - i to mocno. Pisano, że 20 lat temu jako początkujący policjant został wydalony ze służby po skandalu alkoho­lowym i zgubieniu służbowej broni. Gdy pytamy PWPW o sprawę Trabczyńskiego, link do tego internetowego tekstu jest czę­ścią ich odpowiedzi. Zaraz obok zarzutu „działania na szkodę Spółki”.
   Od biedy można oczywiście uznać, że problemem był zbyt krnąbrny Trab­czyński. Tylko jak wówczas wyjaśnić fakt, iż kłopoty „S” w PWPW wcale nie skończyły się wraz z jego odejściem? W listopadzie szykany dosięgły bowiem również sekretarza komisji zakładowej „S” Mariusza Worka, który został oskar­żony o wynoszenie z firmy materiałów wrażliwych (on sam twierdzi, że to były dokumenty związkowe). W konsekwen­cji zwolniono go z obowiązku świadcze­nia pracy i odebrano możliwość wejścia na teren firmy. Worek został dopuszczony do pracy dopiero po wielu miesiącach. Nasi rozmówcy mówią, że też przypłacił to zdrowiem. Harmonijna współpraca wzorowego pracodawcy ze związkami za­wodowymi chyba jednak wygląda inaczej.
   Podobnie jak wsparcie potężnej centra­li związkowej dla swoich szykanowanych działaczy. Dlaczego na pierwsze oficjalne stanowisko „S” wobec sporów pracowni­czych w PWPW trzeba było czekać do lute­go 2017 r.? A więc ponad rok. No i dlaczego nawet to pismo jest wyjątkowo miękkie („wyrażamy dezaprobatę”, „zwracamy się o przywrócenie do pracy”)? Przecież Soli­darność, jak chce, to potrafi przywalić. Gdy pytamy o to we władzach regionu Mazow­sze, nasi rozmówcy mówią o „związkowej mądrości”. Widzą problem, ale dowodzą, że: - Wciąż tli się nadzieja na konstruk­tywny dialog. Więc oni nie chcą tej iskierki gasić. Faktycznie już w listopadzie o opa­miętanie miał do Woyciechowskiego ape­lować zakulisowo przewodniczący NSZZ Solidarność Piotr Duda. A potem jeszcze przewodniczący Regionu Mazowsze An­drzej Kropiwnicki. Rozmowy były ponoć ostre. Wygląda jednak na to, że prezes PWPW nie przejął się uwagami działaczy, co wiele mówi o miejscu, w którym zna­lazła się dziś cała Solidarność w drugim roku rządów PiS. Niby wpływowa jak ni­gdy, a w praktyce coraz częściej bezzębna.
   A załoga? Kolejny raz utwierdziła się w przekonaniu, że lepiej się po prostu nie wychylać. Skoro nawet chronionych pra­wem związkowców władze firmy mogą bez trudu usunąć.

Zarzut IV: kij na krytyków
W lipcu 2016 r. w „Newsweeku” uka­zał się tekst „Wielki strach w fabryce do­kumentów”. Michał Krzymowski pisał w nim o nieprawidłowościach w funk­cjonowaniu spółki. PWPW odpowie­działo wytoczeniem najcięższych armat. Publiczna spółka pozwała wydawcę „Newsweeka” o milion złotych za naru­szenie dóbr osobistych. Jednocześnie prezes Woyciechowski oskarżył Krzy­mowskiego z art. 212 Kodeksu karnego o zniesławienie (akt oskarżenia w tej spra­wie prezes później wycofał). Na wniosek PWPW prokuratura sprawdza również, czy dziennikarz i jego rozmówcy nie naruszyli tajemnicy przedsiębiorstwa. Mocne pociski zostały odpalone również w kierunku „Gazety Wyborczej” oraz „Faktu”, które próbowały ciągnąć temat. Broniąc się przed zarzutami, Woyciechowski zaprezentował się jako osoba publiczna, która nawet najmniejszą kry­tykę pod swoim adresem przedstawia jako część wielkiego spisku. Tym razem miało chodzić o zaszkodzenie PWPW w przededniu podpisania dużej umowy na produkcję paszportów dla Armenii (!). Teksty oczywiście kontraktowi nie zaszko­dziły, a umowa została podpisana.
   Grubemu kijowi na krytyków towa­rzyszy marchewka dla potulnych. Nie jest tajemnicą, że pod rządami Woyciechowskiego PWPW prowadzi szeroką akcję promocyjną w mediach kojarzo­nych z prawą stroną. Już „Newsweek” pisał o finansowym zastrzyku, który PWPW miało przekazać m.in. wydawcy „Wprost” i „Do Rzeczy” PMPG Polskie Media SA czy spółce TySol, wydawcy związkowego „Tygodnika Solidarność”. W kwietniu 2017 r. Piotr Woyciechowski otrzymał od tygodnika „Wprost” tytuł Top Profesjonalisty Roku. Mimo że znane już były opinii publicznej kontrowersje wokół jego metod zarządzania. Również związ­kowy „Tygodnik Solidarność”, zazwyczaj tak wyczulony na krzywdę pracowników, sprawą sporów pracowniczych w PWPW się nie zainteresował. Związkowe medium publikowało za to komunikaty PWPW, de­maskujące rzekomy spisek wymierzony we władze spółki.
   Powtórzmy, aby nie było wątpliwo­ści. Nie chcemy odmawiać rządzącemu ugrupowaniu prawa do obsadzania za­rządów spółek Skarbu Państwa. Zarzut wobec Piotra Wojciechowskiego jest bardzo konkretny. Opisane tu fakty po­kazują, że pod jego rządami w PWPW doszło do faktycznego rozmontowania przewidzianych prawem oraz dobrym obyczajem mechanizmów demokracji pracowniczej. W efekcie duża publiczna spółka zaczęła dryfować w kierunku mo­delu folwarcznego. Z pracodawcą jako panem i władcą. Oraz z bezbronnymi pra­cownikami, których wyzuto z ich prawa do wpływania na losy firmy. Zdecydowa­nie nie tak powinno wyglądać zapowia­dane wielokrotnie przez nową władzę wzmacnianie polskiego pracownika.
Rafał Woś

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz