sobota, 8 lipca 2017

Państwo to ja



Zarzut, że Jarosław Kaczyński dzieli Polskę, właśnie się oficjalnie przedawnił. Teraz usiłuje ją połączyć, aby odzyskaną całość podporządkować swej woli. Jak temu przeciwdziałać?

Gdyby niedawny „kongres programowy” PiS - za­miast w Przysusze na rubieżach Mazowsza - od­bywał się w Sali Kongresowej, deja vu byłoby abso­lutne. Bo rytuał niemal identyczny jak na dawnych zjazdach kompartii.
Podobne napięcie towarzyszące oczekiwaniu, co ogłosi „pierwszy”; kogo pochwali, a kogo zgani, w jakiej kolejności i zestawieniach. Jego słowa z trybuny zjazdowej tak samo jak kiedyś niekoniecznie znaczą to, co znaczą. Potrzeba głębokiej znajomości stosowanej przez niego ornamentyki retorycznej, aby właściwie odczytać sygnały. Mniej zorientowani mają pro­blem z niby to przypadkiem wtrąconymi dygresjami. Trudno im np. rozeznać, czy „pierwszy” pochwalił panią premier za to, że ogólnie rzecz biorąc jest świetnie, czy też bezosobowo zganił sugestią wystąpienia jakiegoś zaniedbania, o którym wie tylko ona i jej najbliższy krąg. Bez fachowej interpretacji ani rusz. To - też kuluary po przemówieniu „pierwszego” niepewnie starają się zrekonstruować poukrywane prawdziwe sensy.
   Kolejność pozostałych wystąpień dostarcza z kolei budulca spekulacjom na temat wewnętrznej hierarchii w strukturze wła­dzy. Wicepremier Morawiecki przemówił zaraz po „pierwszym”, więc jego akcje najwyraźniej wciąż stoją wysoko. Pani premier nie przemówiła wcale, więc jej pozycja słabnie. Ale i tego można się jedynie domyślać. Pewne jest tylko to, że formalna ranga stanowisk państwowych ma się nijak do faktycznej.
Wszystko w tym świecie jest na opak i wbrew semantyce. Kon­gres programowy? Wyobraźnia podpowiada dyskusję nad progra­mem rządzącej partii, wielość krzyżujących się opinii i poglądów, kompromisy zawarte w tekstach uchwał. Tyle że ten kongres nie przyjmie żadnej programowej uchwały. O dyskusji też zresztą nie ma mowy. Zwiezione tu z całej Polski setki delegatów mogą tylko klaskać. Ich jedynym narzędziem komunikacji z „górą” są dłonie.
I nawet przyjemnie by się dalej kpiło, gdyby nie to, że wido­wisko doskonale spełniło rolę, jaką mu wyznaczono.

   My, poddani
    „Czy polscy obywatele mają prawo wyboru władzy wbrew woli elit? Czy Polacy, rząd przez nich wybrany, ma prawo na­prawiać Polskę wbrew woli elit? Czy Polacy, rząd przez nich wybrany, ma prawo przeciwstawiać się hegemonii i eksploata­cji Polski?” - mnożył pytania retoryczne Jarosław Kaczyński.
Był rozluźniony, swobodny, nawet pozwalał sobie na akcenty autoironiczne. Lecz zbitka „Polacy, rząd przez nich wybrany” - choć brzmiała tak, jakby autor sam się zdyscyplinował, precy­zując nazbyt szeroko zakreśloną na wstępie kategorię - nie była przypadkowa. Chodziło właśnie o to, aby jedno z drugim zrów­nać. Bez wchodzenia w niuanse o większości i mniejszości. Bez wnikania w istotę demokratycznej reprezentacji. Sprawa jest prosta: Polacy równa się rząd. Koniec, kropka.
   Hasło kongresu (powtórzone kilka razy w przemówieniu „pierwszego”) brzmiało: „Polska jest jedna”. Ta z pozoru banal­na fraza oddaje imperialne ambicje PiS, sugerując dokonane właśnie przesunięcie. Bo do tej pory, i to od wielu lat, Kaczyński specjalizował się przecież w budowaniu bipolarnych układów. Są w Polsce tacy i tacy. Jedni dobrzy, drudzy źli. Solidarni i liberalni. Genetyczni akowcy i kapepowcy. Ci, co stoją tam, gdzie stali, i ci, co stoją tam, gdzie ZOMO. Polacy lepszego sortu i gorszego.
   Jednak nastał czas, aby skończyć z podziałem. Spór ostatecznie został rozstrzygnięty. Teraz „Polska jest jedna”. Nasza, wspól­na. Ma swoje bezdyskusyjnie już ustalone wartości, swoje plany i ambicje, wreszcie swój rząd. A tamci - liberałowie, kapepowcy, zomowcy - stali się tak nieznaczący, że w zasadzie już ich nie ma. Nie warto wręcz trudzić się nad znieważającym ich nowym epitetem, nawet jeśli sala bez wątpienia doceniłaby taki wysiłek.
„Pierwszy” niejeden raz w swym wystąpieniu podkreślał nie­ważność „onych”. „Nie ma sensu się nimi zajmować”. „To nie jest tak, że poglądy kapepowców i ich następców, a poglądy polskich patriotów to są poglądy równoważne”. „Były (sic!) dwie Polski i różni ludzie. Ale trzeba pamiętać o tym co dobre”.
   Dawał Kaczyński do zrozumienia, że wspomina o „tamtych” już tylko dlatego, że szczekają nadspodziewanie głośno jak na ich wymiar. Nie ma jednak żadnego uzasadnienia dla ich krytyki. Jeśli więc nadal krytykują, to dlatego, że podważają legitymację władzy. Czyli że nie potrafią pogodzić się z demokratyczną decyzją Pola­ków. Powinni zatem zamilknąć albo nie będzie dla nich miejsca.
    „Polska jest jedna” z kongresu PiS pozornie kojarzyć się może z republikańską wspólnotą. Ze sławnym „my, naród” (we, the people) z amerykańskiej konstytucji. Oczywiście bez narzucających w polskim tłumaczeniu etnicznych konotacji; chodzi o piękny ideał, o którym wzniośle pisał Alexis de Tocqueville, iż „lud rządzi amerykańską rzeczywistością polityczną tak, jak Bóg rządzi Wszechświatem; jest zarazem racją i kre­sem wszystkich rzeczy, wszystko pochodzi od niego i wszystko do niego powraca”. Tak samo PiS wyraża dziś odwieczne pol­skie pragnienia, przywraca właściwy naszej historii i kulturze porządek rzeczy. Wszystko, co PiS głosi, ma swe źródło w na­rodowej substancji. I za pośrednictwem medium, jakim jest partia rządząca, do świadomości narodu teraz powraca. Osią­gniętą harmonię przypieczętował zaś demokratyczny werdykt.
   Jest tylko pewien problem. Bo jeśli faktycznie „Polska jest jedna”, to strumień jej energii płynie w niewłaściwą stronę. Po­winna przecież wychodzić od ludu ku jego reprezentantom. Tak przynajmniej zakładał republikański ideał, którym zachwycał się Tocqueville: „Wybierając prawodawców, lud uczestniczy tym samym w kształtowaniu praw, a wybierając urzędników sprawujących władzę wykonawczą - w ich stosowaniu. Udział administracji w rządzeniu jest tak mały, tak bardzo czuje się ona ludową, tak bardzo jest posłuszna sile, która ją powołała do życia, że można powiedzieć, iż lud rządzi sam”.
   W obecnej Polsce, upartyjnionej przecież w stopniu bezpre­cedensowym, sprawy mają się nieco inaczej. Jedynym źródłem mocy jest nie lud, a jego samotny najwyższy przedstawiciel. Nawet delegaci reprezentujący rządzącą partię, który udali się do Przysuchy, choć teoretycznie stanowią najwyższą jej władzę, nie mają nic do gadania. Po prostu ogłoszono im, jak powinni oceniać swe dotychczasowe rządy i czego należy się spodziewać w drugiej części kadencji. Ale jeśli nawet oni nie są godni praw suwerena, to cóż dopiero lud?
   Nie ma więc żadnego „my, naród”. Jest oblane demokratyczno-republikańskim lukrem ordynarne „państwo to ja”.

   PiS idzie na całość
   Na długo przed kongresem zaczynały krążyć spekulacje, czy dojdzie na nim do „rekonstrukcji rządu”. Tyle że anonimowi, rzekomo „dobrze poinformowani” informatorzy z Nowogrodz­kiej sprzedawali dziennikarzom wyłącznie intuicje. Uczciwsi przyznawali, że wszystko jest w głowie „pierwszego”.
   Jedna z gazet w ostatnim tygodniu zasugerowała, że prezes zaordynuje złagodzenie kursu i czeka nas teraz pisowska wersja „ciepłej wody w kranie”. Owszem, Kaczyński jak na siebie był nawet łagodny. Ale przecież nie dlatego, że nabrał ochoty wejść w buty Tuska. Nie o temperaturę wody tu chodzi, lecz o napięcie między wyobrażoną całością polskiej wspólnoty a naturalnym w demokracji zróżnicowaniem postaw, tożsamości i interesów.
   Tym, co wyróżnia współczesnych populistów - jak zauważa niemiecki politolog Jan-Werner Muller - jest uzurpacja, iż re­prezentują ogół obywateli. Nie ma w niej miejsca na choćby jednoprocentowy margines. „Populiści mówią tak, jakby ta­kie obietnice można było spełnić. Mówią i zachowują się tak, jakby naród mógł wykształcić jednolity osąd rzeczywistości, jednolitą wolę i stąd też jednolity, jednoznaczny mandat. Mó­wią i zachowują się tak, jakby naród był jednością - w której każda opozycja, o ile w ogóle uznaje się jej istnienie, ma wkrótce zaniknąć. Mówią tak, jakby ludzie, jeśli tylko właściwi repre­zentanci zapewnią im wpływ na rzeczywistość, mogli w pełni kontrolować swój los” - pisze Muller w pouczającej, wydanej niedawno po polsku broszurze „Co to jest populizm?”.
   Poparcie dla takich uzurpacji nie bierze się znikąd. Wyrasta z poczucia kresu dotychczasowego technokratycznego ładu. Jeden z jego pierwszych proroków niemiecki socjolog Niklas Luhmann miał kiedyś prowokacyjnie stwierdzić, że „społe­czeństwo nie składa się z ludzi, ponieważ człowieka nie można dziś umieścić w żadnym cząstkowym systemie społeczeństwa”. „Teoria systemów” Luhmanna opisywała sterylny porządek, w którym zawodowi politycy zajmują się polityką, biurokraci administrują, ekonomiści odpowiadają za gospodarkę, artyści tworzą sztukę. Systemy nie miały prawa się przenikać, gdyż wprowadzenie obcych pojęć do danej dziedziny rzekomo za­kłócało jej wewnętrzną strukturę i osłabiało funkcjonalność.
   Zachodnia demokracja - oparta na zimnych procedurach prawnych i oddająca coraz więcej kompetencji ekspertom bez demokratycznego mandatu - faktycznie podążała w tę stronę.
Od kilku lat obserwujemy jednak niekontrolowany odwrót, któ­ry najlepiej zdołali zagospodarować populiści.
„Polska jest jedna” to właśnie jedna z wielu lokalnych reakcji na ogólny kryzys. Co technokraci rozbijali na racjonalne czę­ści, populiści obiecują połączyć z powrotem w całości. Regiony w ramach jednolitego, centralizującego się państwa. Grupy społeczne - ponad podziałami klasowymi, korporacyjnymi, wynikającymi ze stylu życia - w narodowej wspólnocie.
    „III RP rozrywała polskie płótno na strzępy. A my to płótno chcemy pozszywać” - mówił w Przysusze wicepremier Morawiecki. „Nie hołdujemy żadnym ideologicznym skrajnościom. Ani neoliberalizmowi, ani socjalizmowi. Chcemy łączyć gospo­darkę ze społeczeństwem. Tworzymy kapitalizm republikań­ski, kapitalizm równych szans. Kapitalizm solidarnościowy”.
   Pretensjonalne, a czasem i groteskowe bywały metafory Morawieckiego, za pomocą których przerzucał pomosty ponad prze­szłością i przyszłością. Projektowana autostrada Via Carpathia to „nowy bursztynowy szlak”. Jedna z 5 tys. zapowiadanych nowych ścieżek rowerowych biec będzie szlakiem pierwszej kadrowej. Pro­jektowi cyfryzacji towarzyszy hasło „sto megabitów na stulecie niepodległości”. Lektury szkolne w postaci darmowych e-booków to z kolei spełnienie marzeń Andrzeja Frycza-Modrzewskiego. Spójnej strategii rozwojowej nie dało się z tych obietnic wywieść.
   Morawiecki okazał się nieco łaskawszy od Kaczyńskiego, gdy zapowiedział, że „dla wszystkich starczy miejsca pod tym da­chem”. Warunkiem inkluzji musi być jednak poddanie się wspól­nym regułom. Polska, wedle słów wicepremiera, to bowiem „mat­ka, która ma służyć wszystkim, a my mamy jej słuchać”. Słuchać Polski, czyli słuchać polskiego rządu, a w zasadzie „pierwszego”.

   Czas na politykę
   Jeśli ta opowieść - mimo absurdalnego nieraz fałszu - trafia do tak wielu obywateli, to próżne i jałowe są dotychczasowe wysiłki opozycji. Kolejne autorytarne posunięcia władzy, które punktował Grzegorz Schetyna na równolegle odbywającej się Radzie Krajowej PO, wcale bowiem nie podważają kon­strukcji wznoszonej przez PiS.
   Skoro bowiem „Polska jest jedna”, to wypłukiwanie samo­rządności, uderzanie w organizacje pozarządowe, monolog upartyjnionych mediów publicznych, a nawet izolacja Pol­ski na arenie międzynarodowej mieszczą się w nowej logice. Wszystko, co z liberalno-demokratycznej perspektywy jest pa­tologią, daje się uzasadnić jako lepszą lub gorszą, ale konieczną „zmianę”.
   Równie smętnie prezentują się mobilizacje obrońców pra­worządności na zbliżającą się miesięcznicę smoleńską. Jakiej korzyści politycznej można się spodziewać z ewentualnego wy­niesienia Lecha Wałęsy z Krakowskiego Przedmieścia? Oburzą się ci, co zawsze. Świat pokaże obrazki i szybko zapomni. Sierp­niowa antymiesięcznica, której raczej już nie uda się przebić obecnością jeszcze wyższego autorytetu, wywoła co najwyżej wzruszenie ramion.
   Oczywiście nie w tym rzecz, że sprzeciw wobec niekonsty­tucyjnej ustawy ograniczającej prawo do zgromadzeń nie ma uzasadnienia. Ma, i to głębokie. Jest jednak wyłącznie spek­takularnym dawaniem świadectwa. Przywołując czasy bez­radności opozycyjnej inteligencji, która w stanie wojennym w podziemiach kościołów krzepiła serca emfazą, że „są nas mi­liony”, podczas gdy realny opór społeczny zupełnie już oklapł.
   Jeden z nielicznych opozycyjnych realistów tamtego czasu Piotr Wierzbicki zwracał uwagę na niepopularną prawdę, iż auto­rzy stanu wojennego cieszą się autentycznym poparciem sporej części społeczeństwa: „Biednemu - wiatr w oczy. Słabszy musi przegrywać, silniejszy musi odnosić sukcesy. (...) Punkt widzenia życzeniowy taką właśnie podpowiada odpowiedź: władza odno­sząca pewne sukcesy, bo mająca aparat przymusu, ale głupia, nieokrzesana, niekompetentna. Realistyczny punkt widzenia odrzuca tę formułę. Ta władza w działaniu politycznym wyka­zuje znaczny stopień kompetencji, fachowości, inteligencji. Ci ludzie mogą się nie podobać, mogą wygłaszać rzeczy wołające o pomstę do nieba, ale oni nie są politycznymi dyletantami ani amatorami. (...) Kto tego nie widzi, jest ślepy i chce być ślepy”.
   Jedynym rozsądnym wyjściem poza sferę gestów jest prze­myślane działanie polityczne, które w latach 80. w oczach Wierzbickiego uosabiał - nomen omen - Lech Wałęsa. I dziś równie potrzebne. Służące nie cementowaniu wiary aktyw­nej mniejszości, lecz uderzające w podstawy populistycznej uzurpacji. Adresowane przede wszystkim do wspólnotowych potrzeb i tęsknot obywateli, którzy dali się uwieść populistom. Uliczne konfrontacje z silniejszym przeciwnikiem tego jednak nie załatwią, podobnie jak moralizatorskie odezwy w obronie zakwestionowanego ładu. Nie wystarczy też (choć i nie zaszko­dzi) rutynowa, parlamentarna krytyka poczynań rządzących.
   Polska naprawdę jest jedna. Ale nie na kształt symbolicznego balona napompowanego bliżej nieokreśloną energią duchową. Pożądaną spójność trzeba więc wreszcie przedstawić w reali­stycznych wymiarach, rozpisać na konkretne obszary i dedy­kowaną im politykę. Społeczną, ekonomiczną, infrastruktural­ną, kulturalną. Z rozwiniętymi płaszczyznami dialogu, celem godzenia sprzecznych interesów. Sama, choćby nie wiadomo jak żarliwa, obrona liberalnej demokracji niestety nie zdoła ogrzać dotkliwego chłodu jej procedur. Nie pomaga też jak na razie odsłonić prawdziwej natury rządów PiS. Tymczasem realizacja projektu „państwo to ja” Jarosława Kaczyńskiego konsekwentnie postępuje.
   Obietnicą odzyskanej w 1989 r. polskiej demokracji było przecież widowiskowo zapożyczone przez Wałęsę „my, naród” z pamięt­nego przemówienia przed amerykańskim Kongresem. Jak naj­prędzej trzeba je wydobyć i wreszcie sensownie zagospodarować.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz