czwartek, 20 lipca 2017

Nieznośny ciężar normalności



Szanowni Rodacy, ustanowiliśmy rekord Pol­ski. 28 lat normalności i demokracji. Mogło być znacznie dłużej, ale się nie udało. Mamy jednak powody do dumy, prawda?
   28 lat to wynik imponujący. Przypomnijmy, że poprzed­nim razem, przed wojną, demokracja i normalność trwały tylko osiem lat, wykonaliśmy więc teraz 350 proc. normy. Ale też powiedzmy sobie szczerze: ta cała demokracja i ta cała normalność zaczęły nam w którymś momencie strasz­nie ciążyć. Owszem, niby mieliśmy ten parlamentaryzm, ale cała ta gadanina zaczynała być irytująca. Mieliśmy konstytucję, ale jakoś nikt jej zanadto nie lubił. Mieliśmy publiczną telewizję, ale nigdy nie była idealna. Mieliśmy niezależne sądy, ale były powolne. Mieliśmy prezydentów i premierów, którzy nie byli marionetkami, ale mieli liczne wady. Mieliśmy największy w ostatnich latach gospodarczy wzrost w Europie, ale przecież „byliśmy głupi”. Mieliśmy niezłe szkoły, ale trzeba było „ratować dzieciaki”. Krótko mówiąc, mieliśmy wiele, było znośnie, ale nie była to wy­śniona Polska. Do tego powstała w wyniku jakiegoś choler­nego, zgniłego kompromisu, bez kropli krwi, bez żadnych ran, tragedii i łez, a czyli bez bezcennego dla nas seksapilu. Nie była więc ta Polska i ta cała demokracja czymś, za co warto byłoby umierać. Oddaliśmy ją zatem bez walki i - w ogromnej większości - bez jednej łzy.
   Tak, powiedzmy sobie uczciwie, nie szanowaliśmy pań­stwa, które mieliśmy, nie szanowaliśmy demokracji, którą sami stworzyliśmy, nie uszanowaliśmy ani wielkiej pracy, którą sami wykonaliśmy, ani wielkiego sukcesu, który sami odnieśliśmy. A przede wszystkim nie doceniliśmy cudu, który nam się zdarzył. Bo wystarczyło wiedzieć odrobinę naszej historii i rozejrzeć się wokół, by mieć świadomość cudu. Jego oczywistość uderza w oczy szczególnie teraz, gdy demokracja dogorywa. Bez specjalnego oporu z naszej strony. Dokładniej, bez żadnego poważnego oporu.
   W sumie łatwo przyszło, łatwo poszło. 91 lat temu, by z demokracją skończyć, trzeba było na ulice wysyłać woj­sko. Były ofiary. Teraz jednak jesteśmy cywilizowani. Sza­nujemy werdykty demokracji. Jeśli naród demokracji państwa prawa nie lubi ani nie chce, to wolę narodu sza­nujemy. Zresztą trudno było dostrzec jakiś jeden moment, kiedy jest już po wszystkim. Myślimy o sobie jak o dum­nym orle z rozpostartymi skrzydłami, ale tym razem ule­gliśmy banalnemu w sumie syndromowi gotującej się żaby. Wrzucona do wrzątku, wyskakuje. Ale wystarczy wsadzić ją do wody zimnej i stopniowo tę wodę podgrzewać, by żaba wszystko zniosła, a nawet odczuwała komfort. Gdy nagle woda niemal wrze, żaba jest zbyt oszołomiona, by zarea­gować Zaraz potem się gotuje. Więc orzeł okazał się zwykłą żabą niestety. Bywa. Więc my, narodowe żaby, ponad półtora roku siedzieliśmy spokojnie, gdy woda była coraz cieplejsza. I tylko z lekka się denerwowaliśmy, słuchając kaskady bezczelnych kłamstw, że przywracają nam pub­liczne media, że przywracają nam konstytucyjny ład, nie­zawisłe sądy i co tam jeszcze. Poza wszystkim - było nam cieplej.
Nieszczęście nie spadło z nieba, nie było nieocze­kiwane, nie powinno być szokiem. Tak, w historii głupoty w Polsce zapisaliśmy w ostatnich dwóch la­tach imponujący rozdział, ale nasz romans z głupotą i ig­norancją zaczął się dużo wcześniej. Właściwie niemal od początku, tuż po wielkiej zmianie.
   Pamiętacie, gdy przybył do nas kosmita z Amazonii, w oku­larach, z czarną teczką i obietnicą, że jest zbawcą? W wybo­rach pokonał wtedy pierwszego premiera III RP, dostając głos niemal co piątego głosującego Polaka. Tak, 20 procent z nas głosowało na człowieka, nomen omen, nie z tej zie­mi. A pamiętacie jego następcę w gumofilcach? Na wiosnę 2004 r. jego partia miała w sondażach ponad 30 proc. poparcia. Przepadła, bo znaleźli się jeszcze lepsi, tacy, którzy naszą postpańszczyźnianą naturę i nasze kompleksy odczytali le­piej. Oto ponad 30 proc. poparcia na stałe miała partia, któ­rej liderzy twierdzili, że zdarzył się zamach, czemu przeczyły wszelkie prawa fizyki i logiki. Co trzeci z nas na stałe dołą­czył do obozu kosmitów, coraz bardziej tęskniących za PRL w T-shircie pokropionym święconą wodą.
   Obrońców republiki było niewielu. Byli słabi, zalęknieni, chowali się po kątach za każdym razem, gdy słyszeli, żeby już nie straszyli, nie histeryzowali, że nie będzie tak źle, że nowym trzeba dać szansę. Poza tym czasem show był nie­zły. Choćby trzy lata temu, gdy grupa, nazwijmy ją „Sowieci i przyjaciele”, wypichciła nagrania z Sowy i Przyjaciół. Ileż oburzenia było w narodzie estetów na te „kurwy” i inne bluzgi. Nie takich standardów od polityków oczekujemy, prawda. No to teraz mamy na szczytach standard inny, jak w nazwie wódki - russkij standard.
   Obrońców wolności nigdy nie było u nas aż tak wie­lu. Tak, mit o tym naszym niezaspokajalnym pragnieniu wolności stworzyliśmy skutecznie, ale zawsze był to tylko mit. I w czasie powstań, i w czasie wojen, i w PRL, i w epo­ce Solidarności dla większości nieposkromione było tylko pragnienie świętego spokoju, z którego nie rezygnowano nawet, gdy cena sprzeciwu była wybitnie niska. Pamięta­cie czerwiec 1989 r.? Solidarność zmiażdżyła przeciwni­ka, ale jej kandydaci wcale nie miażdżyli konkurentów. Na „liście krajowej” komunistycznych notabli wszyscy dosta­li po 45-48 proc. głosów, a głosowały w sumie niecałe dwie trzecie z nas. 45 lat PRL i tylko co trzeci Polak był gotów wymierzyć komunistom karę, gdy wymagało to tylko kil­kudziesięciu ruchów długopisem. To tyle w kwestii niepo­skromionego pragnienia wolności. Jedna trzecia. To mniej więcej tak jak teraz. Mijają dziesięciolecia, a to, co najważ­niejsze, się nie zmienia.
   No więc właśnie widzimy, jak kończy się flirt z głupotą. Skończył się ciążą i mamy narodziny potworka. Choć ze znaną przecież twarzą. Znaną dobrze wszystkim, którzy mają przynajmniej pod czterdziestkę i pamiętają wcześ­niejsze wcielenie Polski zwanej ludową. Może to, co dzieje się teraz, nie powinno się dziać akurat w lipcu. Był to prze­cież jeden z mniej skażonych politycznie polskich miesię­cy. A jeśli już lipiec, to raczej 22, a nie 12, ale to przecież tylko didaskalia. Cóż, Stalin niekoniecznie miał rację, mó­wiąc, że komunizm pasuje do Polski jak siodło do krowy. Właściwe siodło, parę narodowo-patriotycznych rekwizy­tów, jakiś „obcy”, do którego można wzbudzić nienawiść, co przecież naturalne w kraju odwiecznej tolerancji, i oka­zuje się, że krowa temu siodłu wcale się tak bardzo nie opiera. Strach powiedzieć, jest jej z nim całkiem wygodnie.

Po 28 latach wracamy więc do PRL. Jedni przyjmu­ją to z satysfakcją i ulgą, bo przecież w gruncie rze­czy o tym przez ponad ćwierć wieku marzyli. Inni, pewnie owa jedna trzecia, z przerażeniem, a może w jesz­cze większym stopniu z jakimś nieogarnionym smutkiem, w poczuciu, że zabiera im się to, co najcenniejsze. Tlen.
   Ale też bądźmy uczciwi. Nowi Peerelianie właści­wie wprost mówili, czego chcą, i głośno krzyczeli: „Damy radę”. Dali. My nie daliśmy. I przegraliśmy. Walkowerem.
Bo przecież naprawdę trzeba było być ślepcem, by nie wie­dzieć co będzie dalej, gdy na naszych oczach gwałcono Try­bunał Konstytucyjny. A i wtedy zewsząd słychać było głosy współczesnych idiotów, zwanych teraz elegancko symetrystami, że to nie jest to, co jest, że wcześniej też było nie tak, jak trzeba, że trzeba jeszcze poczekać, zobaczyć, nie unosić się gniewem, nie ulegać emocjom, ocenić na spokojnie i ta­kie tam. Znakiem mądrości jest dar wątpienia, który każe mówić: „ale z drugiej strony”. Czasem jednak największą głupotą jest mówienie „ale z drugiej strony”, gdy elemen­tarna uczciwość prosi o jednoznaczność - jest, jak jest.
   Tydzień temu prosiłem w tym miejscu zwolenników PiS, by zapytali sami siebie, czy chcieliby, by władzę, jaką ma te­raz PiS, miał w Polsce ktokolwiek inny. Prawda. PiS ma dziś władzę jeszcze większą niż tydzień temu, a wkrótce będzie miało jeszcze większą. Sensu pytania to jednak nie zmie­nia. Przeciwnie. Pytanie nie doczeka się jednak odpowie­dzi, a nawet gdyby, nie jest dziś ona aż tak istotna.
   Spójrzmy na Polskę i na polskie państwo. Odłóżmy leki uśmierzające ból. Jest tak. Konstytucja jest w śmietniku. Państwo prawa nie istnieje. Trybunał Konstytucyjny jest atrapą. Sądy, łącznie z Sądem Najwyższym, tracą niezawi­słość. Zostało kilka niezależnych mediów. Ale groźbą, szan­tażem, ekonomiczną presją będą nas wyłuskiwać krok po kroku. Wkrótce zatęsknimy nie tylko za prawdziwą wol­nością, ale nawet za tą sfastrygowaną, którą mamy jeszcze dziś. Ci, którzy będą się stawiać, poniosą karę. Różne kary. Wyroki, kary finansowe, oszczerstwa, insynuacje, ewen­tualnie cały antyobywatelski pakiet kar. Presję odczuwać będą miliony ludzi w zakładach pracy. Miliony naszych dzieci przynajmniej otrą się o próby indoktrynacji. Nie bę­dzie w Polsce miło. Będzie bardzo niemiło.
   Wolność nie była nam dana raz na zawsze, ale i autory­taryzm nie zainstaluje się na zawsze. Potrzebne na jutro, pojutrze, być może na lata, będą strategie przetrwania. Nie dla wszystkich alternatywą jest przecież emigracja - we­wnętrzna albo prawdziwa. Każdy z nas, kto ma poczucie, że właśnie tracimy coś być może najważniejszego, będzie musiał sobie z tym radzić na własny rachunek. Ale pora­dzimy sobie z tym lepiej, gdy nie będziemy mieli poczucia osamotnienia. Nakazem chwili jest codzienna, prawdziwa solidarność ze wszystkimi znanymi i nieznanymi, którzy potrzebują przyjaznego gestu i pomocnej dłoni. Nakazem chwili jest szacunek, także dla oponentów, nienawiść bo­wiem ani na jotę nie zbliży nas do zwycięstwa. Przeciwnie, zniszczy wyłącznie nas samych. Nakazem chwili jest pie­lęgnowanie wspólnoty, a w zasadzie wspólnot: wielkiej, na­rodowej, i mniejszych, przyjacielskich, środowiskowych, sąsiedzkich. Nakazem czasu będzie spisywanie win wła­dzy, ale przede wszystkim spisywanie pomysłów na nową Polskę. Także na to, co zrobić, by na demokratów głosowali ci, który dziś popierają zamordystów.

Co będzie jutro i pojutrze? Większość zamilknie. Większość się przystosuje. Więcej nawet. Większość nie będzie lubiła tych, których odwaga i przyzwoi­tość będą stanowiły źródło dyskomfortu, że jednak mimo wszystko można. Trudno. Tak po prostu będzie, trzeba to wiedzieć i przyjąć. Tyle.
   Władza, która niszczy demokrację metodycznie, jest dość uczciwa w mówieniu, co zniszczy w następnym ru­chu. W logice systemu autorytarnego nie ma miejsca na prawdziwie wolne media. Niektóre więc prędzej czy póź­niej znikną. Na to też należy być przygotowanym. Póki nam nie zamkną ust, będziemy po prostu mówić; póki będzie­my mieli gdzie, będziemy pisać. A co potem? Zobaczymy, co potem.
   Na jakiś czas demokrację i państwo prawa plus zwykłą normalność po prostu przegraliśmy. Boleśniej, niż bywało, bo bez pomocy okupanta czy przemocy zbrojnej. Ale uczu­cie to znane naszym przodkom. Mamy jednak do ocalenia całkiem wiele. Na początek honor i twarz. I naprawdę war­to próbować je ocalić. Mogą się kiedyś znowu przydać.
   Po drodze może będziemy mieć nawet wybory. Wielu bardzo się boi, że będą nieuczciwe. Podzielam te obawy. Towarzyszą im jednak obawy inne. O to, co przyniosłyby wybory uczciwe. I nie jest to nawet pytanie o partię, któ­ra rządzi, czy o opozycję. To pytanie o nas samych, Pola­ków, na które odpowiedzi może jeszcze przez jakiś czas lepiej nie znać. Za nami wspaniałych 28 lat. Nie, wcale nie byliśmy głupi. Byliśmy nawet mądrzejsi niż kiedykolwiek wcześniej. W końcu odezwał się jednak, jak tyle razy wcześ­niej, gen autodestrukcji. Na końcu okazało się po prostu, że nigdy nie przestaliśmy być sobą.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz