poniedziałek, 10 lipca 2017

Milczenie owiec,Do ostatniej drzazg,Władza sześciu milionów,Szampan dla ludu Duży Trump i Mały Trump



Milczenie owiec

Nigdy w naszej historii cena obrony demokracji i państwa prawa nie była tak niska jak w ostat­nim czasie. Niestety, choć obniżona, okazała się zbyt wysoka.
   Republiki nie padają z dnia na dzień. Republika Rzymska upadała kilka dziesięcioleci. Do dziś trwają spory, czy upadła definitywnie, gdy Juliusz Cezar zdobył całą władzę, wtedy, gdy do Rzymu wkroczył Oktawian August, czy też dopiero wtedy, gdy przyjął tytuł Augustusa (wywyższonego przez bogów). Republika Weimarska upadała ponad trzy lata. W Polsce PiS-owi poszło znacznie szybciej. Kilka przyczółków republiki jeszcze trwa, ale to już agonia.
   U nas też trwały spory, czy realna demokracja zakończy­ła się wtedy, gdy PiS zaczęło mordować Trybunał Konsty­tucyjny, wtedy, gdy ten stał się już wyłącznie atrapą, a może definitywny moment nadejdzie dopiero za kilka tygodni lub miesięcy, gdy pod butem władzy znajdą się sądy i samorządy. Okrzyki „to koniec demokracji” było więc słychać miesiąca­mi, co ludziom władzy i jej propagandystom pozwalało szy­dzić - to ten koniec już nastąpił czy jeszcze nie? Rechot ów przypominał donośny rechot przedstawicieli władzy ludo­wej, gdy ta zaprowadzała w kraju swoje porządki i spychała na margines dotychczasowe elity.
   Mordowanie demokracji rozpisano na wiele aktów, stąd publika była wciąż w stanie letargu, niedowierzania i konster­nacji. TK? Ponieważ natarcie było metodyczne, ale nie przy­pominało szturmu, nie zachęcało też to pełnego determinacji oporu. Zresztą, może i w razie szturmu by go nie było.
   Demokrację, o której marzyły pokolenia Polaków, a w każ­dym razie pokolenia polskich elit, odebrano nam więc nie­mal bezszelestnie. Jakby była może i atrakcyjna, ale przecież nie niezbędna. By zauważyć śmierć demokracji i agonię pań­stwa prawa, trzeba mieć dobry wzrok, słuch, trochę wiedzy oraz prawdziwą wrażliwość. Tym bardziej gdy Sejm wciąż się zbiera, w kieszeni wciąż jest paszport, a krytyka wła­dzy ma się naprawdę nieźle. Zresztą przeciw czemu tu pro­testować? Obalenie Trybunału? Przecież to nie świątynia, Platforma też tam mieszała, a co ma Trybunał wspólnego z moim życiem? Zamiana publicznych mediów w putinowską tubę PiS? Mam inne stacje. Sądy? Szlag mnie trafiał, jak patrzyłam na ciągnący się latami proces w mojej spra­wie. Atak na samorządy? Przecież wciąż mamy tych samych prezydentów i burmistrzów. Opluwanie prawdziwych bo­haterów? Nikt nie jest bez skazy. Cała reszta, ci Misiewicze i Sadurskie, puszcza, drzewa, szkoła, muzeum wojny, kilka teatrów, no wiadomo, przeginają, to prymitywy, ale każda władza przemija, czyż nie, więc po co to larum? Tym bardziej że w takim TVN24 władzę można krytykować, nawet sami z mężem krytykujemy ją na Twitterze i Facebooku, a ciocia Marysia raz się nawet dodzwoniła do „Szkła kontaktowego” i pojechała po Waszczykowskim, że ho, ho.
   No i były te demonstracje. Na jednej to było może i 100 albo 200 tysięcy. Wspaniała atmosfera. Wszyscy uśmiechnięci. Wróciliśmy do domu na obiad w dobrych nastrojach. A jesz­cze był ten czarny protest. Sukces. Jak poszłyśmy pod Sejm, to była w powietrzu złość. Mąż z synem nam nawet pogratulo­wali. Wróciłyśmy do domu wieczorem. Strasznie padało. Był jeszcze ten grudniowy protest przed Sejmem, ale wtedy to było zimno jak cholera i w ogóle nadchodziły święta, zakupy, prezenty, wiadomo, tradycja, więc się rozlazło. A tak w ogóle to co niby mielibyśmy robić, jak cała opozycja taka niemrawa, a KOD i ten Kijowski, no wiadomo.
   Wkraczamy w epokę, którą po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji nazwano normalizacją. To, co nienormalne, jest już codziennością, a więc właściwie nor­malnością. Wkraczamy w epokę normalizacji może w nie naj­lepszych humorach, ale też z solidnym alibi. Coś tam jednak robiliśmy, zupełnie przecież nie milczeliśmy.
   A przecież stać nas było na więcej. Znacznie więcej. To na­prawdę „nie wymagało wielkiego charakteru”. Wystarczyła
 „odrobina niezbędnej odwagi”, bo przecież, poza wszystkim, „była to sprawa smaku, tak smaku”. Niepotrzebne było po­wstanie, zbędna była rewolucja, wystarczyło być Obywate­lem, bez którego demokracja staje się atrapą, a w końcu pada.
   I tak to, w sumie całkiem banalnie, największe osiągnię­cie Polaków od 300 lat, demokratyczna Polska, będąca w cen­trum Europy, a nie na jej marginesie, przepadła. Na oczach narodu, który lubi o sobie mówić, że wolność ceni ponad wszystko. Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało.
   Nic, trzeba żyć dalej. Kapitulacja nie wchodzi w grę. Będą przecież nowe wybory. Może nawet nie zmienią ordynacji i będą naprawdę uczciwe, naprawdę nie ma co histeryzować. Mamy się kopać z koniem? Nie dajmy się zwariować. Trzeba jakoś normalnie żyć.
   Zresztą może nie będzie aż tak źle. Kiedyś może tę demo­krację odkopiemy jak Pompeje. Na razie są wakacje i trzeba I trochę wypocząć.
Tomasz Lis

Do ostatniej drzazgi

No, wreszcie! Już się trochę bałem, że dobra zmiana dostała lekkiej zadyszki, a tu minister środowiska Jan Szyszko sprawił mi pięk­ną przedwakacyjną niespodziankę. Najpierw subtelnie, acz stanowczo, wyjaśnił, na czym polega konflikt o Pusz­czę Białowieską. Otóż „Puszcza Białowieska to swego ro­dzaju okręt flagowy nurtu lewicowo-libertyńskiego całej Europy Zachodniej”. No, piękniej bym tego nie ujął. Już się cieszę na najbliższą wycieczkę z dziećmi do lasu. „O! Zboczona brzoza, wytniemy! Pedalska łąka, zalejemy cemencikiem! Lewackie bagno, osuszymy! Bociany, bruda­sy jedne, z Etiopii przyleciały, odeślemy uchodźców, co na naszych żabach chcą się utuczyć!”.
   Czułem sprawę, ale brakowało mi erudycji, słowni­ctwa i wrażliwości ministra Szyszki. Kiedym widział te żubry, te chaszcze, których nikt wysprzątać nie raczył, od razu kojarzyły mi się z jakimiś zboczeniami, libertyńskimi wielokątami swingersów i markizem de Sade. Brako­wało jednak myśli precyzyjnej jak maczeta, by tak ładnie i zrozumiale rzecz ująć. No, bo do czego to podobne, że w czasach, gdy porządkujemy i musztrujemy całą Ojczy­znę, gdy nasza władza dba, by na każdej ulicy mieszkał choć jeden ochotnik Wojsk Obrony Terytorialnej, któ­ry „będzie prowadził rozpoznanie” sąsiadów i kolegów z pracy, jak to szczerze i po żołniersku przyznał pułkow­nik Sławomir Kocanowski, świeżo powołany dowódca 1. Podlaskiej Brygady Obrony Terytorialnej, a więc jak to możliwe, że w tych pięknych czasach porządku i czujno­ści nadal tolerujemy kompletny burdel w tej lewackiej puszczy?
   Jest przejawem jakiegoś chorego antypolskiego, antychrześcijańskiego animalizmu, genderyzmu i bar­barzyństwa rodem ze zboczonego umysłu komunisty Macrona fakt, że ktoś nam, Polakom, próbuje zabraniać uporządkowania naszego polskiego domu, i myślę, że powinien zostać wprowadzony do Kodeksu karnego sto­sowny paragraf, zgodnie z którym będzie można ścigać siejących ekoterrorystyczny ferment warchołów.
   Tym większy szacunek dla ministra Szyszki, który nie czekając na nowe regulacje prawne, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i skierował sprawę do prokuratury, bowiem uznał, że „Puszcza Białowieska bezprawnie wpi­sana została na listę światowego dziedzictwa przyrod­niczego” UNESCO. Nie wiem, jakie uczucie targa mną silniej: radość i ulga za sprawą pana ministra czy oburze­nie z powodu czynów jego poprzedników. Jakim trzeba być podłym człowiekiem, jak bardzo nienawidzić Pol­ski, jak strasznie gardzić Polakami, by wpisywać choćby kawałek świętej dla nas polskiej ziemi na listę czegokol­wiek zagranicznego?!
   Niech sobie kraiki bez honoru cieszą się z paciorków w postaci wpisu na listę tego, phi, „światowego dziedzi­ctwa”. My mamy dumę w sercu, a światowe dziedzictwo w dupie i z lewacką puszczą rozprawimy się po polsku i katolicku. Przy czym może warto by powiedzieć „b”, skoro rzekło się „a”, czyli złożyć więcej zawiadomień do prokuratury.
   Kto na przykład odpowiada za to, że autostrada A2 prowadzi do Berlina? Czy naprawdę nie mamy krzty godności? Rozumiem, że tak zadecydował rudy zdraj­ca, by czym prędzej dotrzeć na dwór Makreli i się tam płaszczyć, sprzedając zostawione przez siebie zgliszcza i ruiny, ale przecież, na litość boską!, już dwa lata temu wstaliśmy z kolan, a na drogowskazach nadal Berlin?! Wstyd! Ktoś za to przecież odpowiada, pewnie niejeden jeszcze kret ryje pod naszym polskim domem w naszych polskich ministerstwach.
   Czas również na zawiadomienie prokuratury w spra­wie bezprawnego zniesienia pańszczyzny. Jak możemy półtora wieku później tolerować, że car, rosyjski oku­pant, niszczy piękną polską tradycję, siejąc ferment nad Wisłą, a my z tym nic nie robimy. Dochodzimy do prawdy w sprawie Smoleńska, zróbmy coś z pańszczyzną.
   Z wydarzeń nowszych: kiedy poniosą odpowiedzial­ność winni zapędzenia Polaków do UE? Kto odpowie za zniewolenie narodu okrutniejsze niż za czasów ZSRR? Trzynaście ostatnich lat, odkąd przemocą, szantażem i groźbą zamknięto nas w eurolagrze, to najgorszy mo­ment w ponadtysiącletniej historii Polski. Dopiero od dwóch lat, dzięki dobrej zmianie, mozolnie powracamy na odwiecznie nam należne miejsce na Wschodzie. Uda nam się, bez dwóch zdań, pierdol się Zachodzie, ale win­ni tragedii rozpoczętej w 2004 roku powinni ponieść jak najsurowszą karę. Najlepiej skazać ich na prace przy wyrębie tych lewackich kniei. Do ostatniej drzazgi.
Marcin Meller

Władza sześciu milionów

W felietonie „Chwinie, Chwinie wystaw rogi” (POLITYKA 24) Daniel Passent zachęca mnie, bym pokazał „rogi”, czyli doradził, jak urato­wać dzisiejszą Polskę przed pisowską falą. Rzecz w tym, że problemem dzisiejszej Polski nie jest żaden PiS. Problemem jest to, że niemal każdą decyzję PiS popiera - jak pokazują sondaże - jakieś 6 mln ludzi, którzy sprawili, że PiS wygrał w wyborach powszechnych.
   Z pewnością partia ta wygrała także dlatego, że w swoim pro­gramie wyborczym nawet jednym słowem nie wspomniała ani zamiarze ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, ani obezwład­nienia Trybunału Konstytucyjnego czy skasowania niezależno­ści sędziów. Dzisiaj to już jednak nie ma żadnego znaczenia. Bo wszystkie te posunięcia - budzące najwyższy sprzeciw zwolen­ników liberalno-demokratycznego państwa prawa - spotykają się z niemal niezmienną aprobatą sześciomilionowej, statystycznej większości czynnego polskiego elektoratu, która może zadecydo­wać o wyniku przyszłych wyborów.
   W tym sensie rząd PiS nie jest żadną garstką szalonych doktrynerów, którzy narzucają Polsce, co chcą, nie licząc się ze zdaniem kogokolwiek, tylko, niestety, autentyczną reprezentacją 6 mln pol­skich kobiet i mężczyzn. Jeśli jeszcze dodamy do tego milczenie milczącej większości w obliczu rozmaitych pisowskich wyczy­nów, będziemy mieć pełny obraz sytuacji. Brzmi to okropnie, ale mamy w obecnej Polsce autentyczną „demokrację ludową”, ze wszystkimi jej zachwycającymi urokami. Jarosław Kaczyński ma 6 mln sobowtórów, którzy w najważniejszych kwestiach my­ślą dokładnie to samo co on. I to oni rządzą nim, nie on nimi.
   Kto zatem krzywi się na PiS, chcąc nie chcąc, krzywi się też na większość Polaków biorących udział w wyborach. Bo nieste­ty my, zwolennicy demokratyczno-liberalnego państwa prawa, stanowimy w dzisiejszej Polsce, a raczej w tej części polskiego elektoratu, która czynnie uczestniczy w wyborach, mniejszość.
to jest istota sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Stanowimy nie tylko mniejszość polityczną, ale też mniejszość kulturową, co - jak myślę - jest dużo poważniejsze. Bo Polska dzisiejsza rozdwoiła się na - pozwólmy sobie na grube, acz malownicze uproszczenie, w którym kryje się ziarno prawdy - słabnącą cywilizację Wojcie­cha Młynarskiego i rosnącą w siłę cywilizację Zenka Martyniu­ka. Ta druga ma w głębokim poważaniu jakieś kanony wartości liberalno-demokratycznych, które są dla nas istotne, uważa, że wola większości jest najwyższym prawem, któremu wszyscy mają bezwzględnie podlegać, obojętne, czy jest paskudna czy nie, trójpodział władzy to jakaś nikomu niepotrzebna, inteligencka fanaberia, a wszelkie mniejszości - od politycznych począwszy na seksualnych skończywszy - to stada „zboczeńców” i „zdraj­ców”, których należy uciszyć.
   Szlachetne polemiki z polityką PiS, wyrazy oburzenia, błysko­tliwe pamflety na rząd nie mają zatem żadnego znaczenia, choć mogą nam dostarczyć sporo moralnej satysfakcji. Prawdziwym problemem dzisiejszej Polski jest to, jak przemówić do tych 6 mln, żeby one nieco przychylniej spojrzały na oświeceniowy projekt nowoczesnego państwa i społeczeństwa. Te 6 mln nie czyta żad­nej POLITYKI, „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej”, a nawet „Do Rzeczy” i „Gazety Polskiej”, nie ogląda TVN, Tele­wizji Republika, a może i telewizji „narodowej”, tylko wie swoje. To znaczy nie lubi gejów, kolorowych, lewaków, Żydów, ateistów, liberałów (tych „wrogów Jezusa”), nie cierpi Niemców, Ruskich, banderowców oraz „islamistów”. Gdyby przeprowadzić w Polsce referendum z ludowym zapytaniem: „Czy jesteś za tym, by osa­dzać lesby w zamkniętych ośrodkach karno-edukacyjnych o za­ostrzonym rygorze?”, obawiam się, że miliony polskich patriotów odpowiedziałyby z najzupełniejszym spokojem: „Czemu nie, jak najbardziej!”, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że na podobne pytanie podobną odpowiedź dali już niemieccy patrioci w 1933 r.
   Wniosek, że sytuacja jest przesądzona na amen, bo taka już jest wiecznie ta sama, endecko-narodowa „dusza polska”, uwa­żam jednak za przedwczesny. Warto bowiem przypomnieć, że wielu z dzisiejszych zwolenników PiS nie tak dawno głoso­wało na partię liberalno-demokratyczną i to jeszcze dwa razy z rzędu, a wcześniej na postkomunistyczną socjaldemokrację, jawnie niechętną żołnierzom wyklętym, co z dzisiejszej per­spektywy wygląda na zupełną niedorzeczność. Wynika z tego, że elektorat polski jest dość mocno nieprzewidywalny, a nawet nieobliczalny, i zupełnie nie wiadomo, jak może się zachować w przyszłości, nawet jeśli aktualnie wydaje się twardo pisowski. Dzisiaj jednak - takie jest moje przypuszczenie - każda par­tia, która w swoim programie wyborczym umieściłaby zgodę na wpuszczenie do Polski muzułmańskich imigrantów, prze­grałaby wybory na sto procent.

Ja sam w sztuce bycia w mniejszości ćwiczę się od dziecka, więc dla mnie taka sytuacja to nie nowina. Nawet jestem dość dumny, że do mniejszości należę, bo nie widzę powodu, by zachwycać się większością tylko dlatego, że jest większością, gdyż - jak historia dowodzi - i większość potrafi mieć pragnienia wielce nieprzyjem­ne, a nawet paskudne. Niestety, nie mam szacunku dla tej części polskiej inteligencji, która dzisiaj chętnie przytakuje, że większość ma rację zawsze, szczególnie wtedy, kiedy jest zwycięska i się do tej większości łasi, licząc na karierę w nowych, prawdziwie narodo­wych warunkach. Zasadę „większość ma zawsze rację, dlatego że jest większością” uważam za demoralizującą, niebezpieczną
zwyczajnie głupią. „Wola Narodu” bywa czasem daleka od tego, co mądre, dobre i piękne.
   Co zatem pozostaje? Ano to, co zawsze. Nadal uprawiać sztukę rzucania liberalno-demokratycznym grochem o ścianę, myśląc o raczej długim marszu ku lepszej przyszłości, który zresztą będzie utrudniany przez partię narodowo-konserwatywną, jawnie wro­gą idei liberalno-demokratycznego państwa prawa. Robić więc, co się da, z nadzieją, że może wreszcie zstąpi Duch i odnowi ob­licze ziemi, tej ziemi, nie dopuszczając do zniszczenia państwa prawa do końca.
   Tak to przedstawiają się moje aktualne „rogi”, które na uprzej­mą prośbę Daniela Passenta wystawiam.
Stefan Chwin

Szampan dla ludu

Czy ktoś jest przeciw temu, aby Polska rosła w siłę, a lu­dzie żyli dostatniej? Jeśli nie, powinien bez zastrzeżeń poprzeć program rządzącej partii przedstawiony na zjeździe w Przysusze. Polska będzie bowiem - nie­koniecznie od razu, ale po kolejnej, już niemal pewnej, kadencji PiS - przemysłową potęgą, liderem innowacji, krajem pięknym, zasobnym, bezpiecznym, szanowanym. Zbudujemy nowe mo­sty, port lotniczy większy niż we Frankfurcie, ścieżkę rowerową od Bałtyku do Tatr i bursztynowy szlak od Mazur do Bieszczad, odtworzymy zamki Kazimierza Wielkiego oraz stocznie i kopalnie, a każdy potrzebujący dostanie od państwa mieszkanie. Literaci otrzymają przywileje podatkowe (jeśli zechcą być „prawdziwymi autorytetami”), a telewizja publiczna stanie się jeszcze dużo bar­dziej pluralistyczna.
   Brzmi super, nieprawdaż? Kłopot tylko w tym, że tzw. średnio-starsze pokolenie, mające wątpliwy przywilej wczesnego uro­dzenia, już to kiedyś słyszało i już wie, jak to się kiedyś kończyło. Skojarzenia z Edwardem Gierkiem są obezwładniające. To wtedy państwo zobowiązało się załatwić i rozdać Polakom dobrobyt (jak nie z własnych, to z pożyczonych pieniędzy), pod warunkiem że nie będą się specjalnie buntować przeciw kierowniczej roli Par­tii. Po ponad 40 latach usłyszeliśmy niemal takie same obietnice, w tym samym tonie, z takim samym wezwaniem do jedności moralno-politycznej narodu (główne hasło w Przysusze „Polska jest jedna”). Ideologiczna innowacja jest taka: w roli zewnętrznego wroga, przed którym chroni władza, niemieckich odwetowców zastąpili „sprowadzeni przez Niemców” uchodźcy, a w roli syjonistyczno-korowskiej opozycji wystąpiły „elity”

Elity to w najnowszej wersji ideologii PiS słowo klucz, które niemal całkowicie wyparło dawny „układ” To także jedno z głównych pojęć prawicowej publicystyki, często używane w tzw. śmiesznych formach, jako „elyty” lub „jelity” „Czy Polacy mają prawo wybrać rząd wbrew woli elit?” - pytał retorycz­nie Jarosław Kaczyński na otwarcie zjazdu. Tak - odpowia­dał. I władza PiS jest tego dowodem. To elity III RP, dodawał Mateusz Morawiecki, wywłaszczyły naród, uzależniły polską gospodarkę od obcych, wypchnęły Polaków na emigrację.
A elity prawnicze, „kasta” sądowa - podkreślał Zbigniew Ziobro - chcą dziś odebrać Polakom demokrację.
   Cóż, retoryka antyelitarna zawsze jest istotą każdego popu­lizmu, jego znakiem rozpoznawczym. Nie ma takiego zarzutu i oskarżenia, którym nie można by rzucić w elity, zwłaszcza że ani się nie bronią (nikt przecież nie występuje w imieniu „elit”), ani generalnie nie wiadomo, o kogo chodzi. To bardzo wygodny po­lityczny wróg: jest tajemniczy, wszechobecny, można mu przypi­sać dowolnie negatywne cechy i dowolny skład, przeciwstawiając zwykłym, prostym ludziom.
   Jak dowodzi sondaż POLITYKI, ta propa­ganda przynosi już pewne skutki; ledwie 20 proc. ankietowanych gotowych jest polskie „elity” obdarzyć szacunkiem i mniej więcej tyle samo chciałoby awansu swoich dzieci do elit. To dramatyczne ograniczenie społecznych aspiracji, stojące w całkowitej sprzecz­ności z patetycznymi deklaracjami PiS o budowie polskiej potęgi.

Antyelitarność PiS ma swój oczywisty rewers: program wzmocnienia „Polski ludowej”. To tzw. klasa ludowa, czyli według socjologicznych opisów - grupy najgorzej wykształ­cone, zamieszkujące wieś i małe miasteczka, tradycyjnie religij­ne, nieufne wobec obcych, o niskich dochodach i mobilności, mają być trwałą bazą polityczną PiS. Wszystko, co PiS czyni w warstwie kulturowej i propagandowej, zmierza do dowarto­ściowania i utrwalenia, zamrożenia na lata, tak zdefiniowanego ludu. Ich życie - mówił Morawiecki - ma się spełniać w promie­niu 30-40 km od domu. Tzw. media publiczne, ale też w ogóle mecenat państwa, reprezentowany przez Ministerstwo Kultury, mają promować sztukę popularną oraz narodową i patriotycz­ną (rekonstrukcje historyczne, muzea niepodległości, disco polo, marsze, festyny); orwellowsko nazwany Instytut Wolności ma wspierać publicznymi pieniędzmi głównie prawomyślne „prorządowe organizacje pozarządowe”. Przestajemy, deklaro­wano na zjeździe, gonić Zachód, aby tym lepiej chronić nasze wartości duchowe.
   Władze całkowicie zrezygnowały z towarzyszącej od po­czątku polskiej transformacji retoryki sukcesu osobistego, in­dywidualnej odpowiedzialności „brania spraw we własne ręce'; zastępując to promowaniem roszczeń i próśb wobec państwa oraz pretensjami wobec innych grup społecznych. Cała reforma edukacji wyraźnie zmierza w stronę kształcenia „wspólnotowego” czyli nastawionego na tandetny patriotyzm, posłuszeństwo wo­bec zwierzchników, umacnianie poczucia historycznej krzywdy. Kształcenie ogólne ma być ograniczane na rzecz zawodowego.

Jeśli zastanowić się, jakie cechy PiS przypisuje swoim wyborcom i jakie z całą energią promuje, wyjdzie, że nie chodzi tu o „pro­sty lud'” ale raczej o „ciemny lud” Ten lud ma być egoistyczny („nie będziemy zbawiać świata, mamy dbać o siebie” - Ziobro ), ksenofobiczny, zawistny, próżny i in­fantylny - przekonany o naszej narodowej wielkości i bezgrzesz­ności; ma być oportunistyczny i wazeliniarski wobec władzy; oddający wolność „za michę” (kogo obchodzi wasz Trybunał Kon­stytucyjny? - drwi z satysfakcją PiS).
   Coraz częściej, do niedawna bardzo ostrożni w sądach, liberalni intelektualiści zaczynają bić na alarm, że odbywa się państwowa promocja chamstwa, agresji, ignorancji. W tym nu­merze odsyłam choćby do tekstów prof. Hartmana czy znanego pisarza Stefana Chwina. Każdą taką wypowiedź PiS wykorzysta jako dowód, że elity oderwały się od ludu. Ale to mało ważne. Trzeba ostrzegać, bo co innego pozostało, że władza, mając do dyspozycji wszystkie instytucje i środki państwa, pró­buje pozbawić społeczeństwo głowy, jego własnych, przecież nie przywiezionych z zewnątrz, autorytetów zawodowych i śro­dowiskowych, odebrać ambicję. Wszystkie opróżnione miejsca mają wypełnić funkcjonariusze PiS, bynajmniej nie jako „elita”, ale awangarda ludu pracującego miast i wsi. A po kolejnym zwycię­stwie wyborczym - przywołując stary dowcip z epoki Gierka - lud będzie mógł już spokojnie pić szampana ustami swoich przedsta­wicieli. Żart historii?
Jerzy Baczyński

Duży Trump i Mały Trump

Mówcie, co chcecie, ale nasz Trump lepszy jest od ich Trumpa. Porównanie Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego wypada zdecydowanie na korzyść nasze­go Trumpa. Ktoś może zapytać, dlaczego nie porównuję państwa T. z państwem D., tylko z Jarosławem Kaczyń­skim? Na głupie pytania nie odpowiadam. Najwyższą władzę w USA przejmuje Donald Trump, z Melanią. Jak zauważył satyryk amerykański Garry Trudeau, Duży często zaprasza Melanię, żeby usiadła mu na kolanach, zwłaszcza gdy droga jest wyboista. U nas najwyższą wła­dzę sprawuje prezes Kaczyński. Gdyby państwo mieli do wyboru być przy rozmowie prezydent - prezydent albo prezydent - prezes, to którą by wybrali?
   Żadne medium, nawet tak Polsce niechętne jak „The Economist” czy „Washington Post”, nie ma wąt­pliwości, że faktycznym odpowiednikiem Trumpa w Pol­sce jest Kaczyński. Amerykański Biały Dom mieści się na Pennsylvania Avenue, głowa państwa, w tym mózg, są w tym samym domu. Natomiast w Polsce, zgodnie z monteskiuszowskim podziałem władz, głowa reprezen­tuje państwo w pałacu, a myśli na ulicy Nowogrodzkiej. Nawet wrogie Polsce gremia, jak Komisja Wenecka czy Komisja Praw Człowieka ONZ, nie mają wątpliwości, kto sprawuje władzę nad Wisłą. Nawet Jerzy Urban, wyrwany ciemną nocą ze snu, na pytanie, „kto rządzi w Polsce - Ja­ruzelski czy Duda?”, odpowie bez wahania: Kaczyński.
   Nie ma co owijać w bawełnę: nasz Trump jest o klasę lepszy od ich Trumpa. Raczej warto się zastanowić, jak to się dzieje, że na czele największego mocarstwa, które ma więcej Nagród Nobla niż reszta świata razem wzięta, staje ktoś taki jak Donald Trump, który musi uznać wyż­szość Jarosława Trumpa z dalekiej Polski? Jak wszyscy wielcy politycy, panowie mają dużo wspólnego. Na przy­kład podzielają (zresztą z wzajemnością) niechęć do me­diów. W jednym numerze tygodnika „The New Yorker” sprzed kilku tygodni czytelnicy doliczyli się 17 kary­katur i rysunków niechętnych Donaldowi T. Numer wyborczy miał na okładce rysunki dwóch ceremonii zaprzysiężenia. Na jednej Hillary przysięga na Biblię, którą trzyma w rękach j ej mąż Bill, a na drugim Donald Trump przysięga na Biblię, którą trzyma... Putin.
   Donald Trump zwany jest czasami Dużym Trumpem, ponieważ mierzy 190 cm wzrostu, ale to jest jego jedyna przewaga. Nasz Trump jest wielki inaczej - góruje rozu­mem, doświadczeniem, kulturą. Co jeszcze łączy obu Trumpów, to niechęć do imigrantów i uchodźców. Ich Trump uznaje tylko nieliczne wyjątki, do których zali­czamy Ivanę (182 cm) i Melanię (180 cm). Nasz Trump jest bardziej konsekwentny i nie uznaje wyjątków, na­wet gdyby miały dwa metry. Duży Trump przewiduje deportację milionów nielegalnych imigrantów (z wy­jątkiem modelek) oraz budowę muru wzdłuż granicy z Meksykiem, i to za ich pieniądze (opodatkowanie prze­lewów pieniężnych z USA do Meksyku). Mały Trump ni­kogo nie wysiedla i nie buduje żadnych murów. Chyba że między Polakami. Żadnych uchodźców nie wpuści.
Tylko Donalda T., żeby go postawić przed sądem. Duży Trump nie zbu­duje muru wzdłuż Europy Środko­wo-Wschodniej, bo skąd czerpał­by żony?
   Ich Trumpa łączy z naszym Trumpem i to, że obaj do - szli do władzy w krajach zrujnowanych przez poprzedni­ków. Stan, w jakim pozostawia Amerykę Obama, jest po­żałowania godny, zresztą nie ma się czemu dziwić. Duży Trump mówi bez ogródek, że nie podoba mu się „zbrązowienie Ameryki”. Jego hasło brzmi: „Make America great again”. Słowo „again” („znów, ponownie”) wyraźnie wskazuje, że Ameryka była „great”, ale na razie „great” nie jest. Nasz Trump po rzuceniu hasła „Poland in sham­bles” („Polska w ruinie”) odbudował ją w iście amerykań­skim tempie, w ciągu zaledwie kilku miesięcy kraj po­wstał z kolan, objął przywództwo narodów od Stambułu do Rygi, gospodarka pędzi w zawrotnym tempie, a nasze państwo budzi podziw od Waszyngtonu po Moskwę, ze szczególnym udziałem Rosji, Francji i Niemiec.
   Kolejne podobieństwo: jeden i drugi Trump nie cierpią elity, zresztą z wzajemnością, a także dużych miast. Obaj są ulubieńcami białych robotników i ich rodzin, a także byłych robotników z małych miast, gdzie upadł wszelki przemysł, a wraz z nim i nadzieje... Obaj mają oddanych, fanatycznych zwolenników, wręcz zaślepionych, którzy będą na nich głosować choćby się paliło i waliło. - Nasz Trump jest wielki - mówią. Inaczej widzą ich przeciw­nicy: dla nich trumpizm to głęboka wrogość do polityki profesjonalnej, antypatia do elit merytokratycznych, dy­stans wobec wartości liberalnych. Wedle Hillary Clinton amerykańscy „trumpiści” nie mają wspólnej ideologii, to luźna, wirtualna koalicja białych nacjonalistów, neomonarchistów, męskich szowinistów, nihilistów, kon­spiratorów i trolli na portalach społecznych.

Duży Trump jest humorzasty, zarozumiały, okrut­ny, mściwy, nietolerancyjny, to krętacz podatkowy, nieuk, nie zna się na niczym poza deweloperką, kręci jak najęty - raz był za aborcją, teraz jest przeciw, kiedyś mówił, że Reagan jest jak krowa - dużo ryczy, ale mało mleka daje, dziś to jego idol. Bill Clinton kiedyś był dla niego wielki, dzisiaj to „kryminalista”.
   Duży Trump ma skórę słonia, jest teflonowy, nic się do niego nie przykleja, nic mu nie szkodzi, nawet ostrze­żenia ze strony 350 ekonomistów, w tym 8 laureatów No­bla, a także 50 byłych generałów i republikańskich spe­cjalistów do spraw bezpieczeństwa. Wszystko to po nim spływa jak Niagara.
   Mały Trump wielu tych cech nie posiada, kaczyzm to jednak niezupełnie trumpizm. Nasz Trump ma świet­ną pamięć i jest pamiętliwy, mściwy, ale bywa łaskawy (vide Jacek Kurski), podziela niechęć Dużego do mediów do sądów, także jego aprobatę dla kary śmierci, cieszy się uznaniem radykałów i też ma twardą skórę, odporny nawet na insynuacje, że jest psychiczny. Najważniejsze, że j eden i drugi jest patriotą. Duży mówi „Put America first!”, dla Małego najważniejsza jest Polska.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz