wtorek, 4 lipca 2017

Hańba domowa,Felieton zdradziecki,Marsz pod górę,Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi,Warkocz,Kryta żabka i Dwie dziewczyny


Hańba domowa

Auschwitz jest symbolem tego, jak nisko upada ludzkość, gdy człowiek ulega zbrodniczej ideolo­gii. Od zeszłego tygodnia jest też symbolem tego, jak nisko upada polityk, gdy polityka traci moralne hamulce.
   Właściwie nie powinniśmy być zdziwieni. Solidnie nas do tego przygotowywano. Zrobiono niemal wszystko, by na ko­lejne amoralne wybryki tej władzy nas uodpornić, jakoś nas do nich przyzwyczaić. Były już zarazki i bakterie, ludzie gor­szego sortu, komuniści i złodzieje, zdrajcy i barbarzyńcy, był element animalny i gen zdrady, była symbolizująca nienawiść biała róża. Było już prawie wszystko, bo wydawało się, że nie było takich granic, których Kaczyński, Brudziński i Błaszczak jeszcze nie przekroczyli. A jednak. Premier z Brzeszcz przebi­ła ich wszystkich.
   Wiemy, Beata Szydło nie została premierem ze względu na swój dorobek. Nie zasłynęła nigdy niczym specjalnym, nie zrobiła nic, co zasługiwałoby na uwagę, nie powiedziała ni­czego, co wzbudziłoby nadmierny respekt. Nie wymagaliśmy więc wiele. Ot, wystarczyłoby zwykłe minimum minimorum, odrobina przyzwoitości, która pewnych rzeczy nie po­zwala mówić. Powinna wiedzieć. Z Brzeszcz, skąd pochodzi, do Oświęcimia jest 9 kilometrów, jakieś 10 minut jazdy sa­mochodem, w kolumnie BOR pewnie 5 minut. Ponad 70 lat temu, gdy krematoria działały pełną parą, przy niesprzyjają­cym wietrze smród palonych ciał na pewno nad Brzeszczami się unosił. Pamięć o tym, co się działo w Auschwitz, sens tam­tych zdarzeń, na pewno Brzeszcz nie ominął. A może ominął?
   Mieliśmy po 1989 roku różnych prezydentów i premierów. Większość z nich wygłaszała przemówienia w Oświęcimiu, nie­którzy także w Jerozolimie i w Tel Awiwie. I nigdy żaden z nich nie powiedział niczego niestosownego. Nigdy nie padły słowa nie na miejscu. Nic, czego musielibyśmy się strasznie wstydzić. Nie przed światem nawet, to swoją drogą, ale przed sobą.
   Aż do środy 14 czerwca. Bo oto pani Szydło udało się w Aus­chwitz wygłosić przemówienie, w którym nie padło słowo Holokaust. Jakby tragedię, do której tam doszło, próbowa­no zrepolonizować. Ale to jeszcze „nic”. Gdyby Szydło popeł­niła „tylko” ten jeden błąd, pewnie nikt na jej przemówienie nie zwróciłby uwagi. Poszła jednak dalej. W miejscu symbo­lizującym katastrofę ludzkości, do której doszło, gdy naziści, Niemcy, zapomnieli o tym, co ludzkie, wprzęgła największą tragedię w historii ludzkości w brudną, prymitywną kampa­nię swej partii i swej ekipy przeciw uchodźcom. PiS-owscy propagandyści bronili jej gorliwie, choć raczej nie przez przy­padek z twitterowego konta partii wypowiedziane przez nią haniebne zdanie błyskawicznie wyparowało, a i w broniących jej „Wiadomościach” się nie pojawiło.
   Casus Szydło to znak. gdzie ląduje polityka, gdy jedynym jej celem jest władza, gdy wyzuta zostaje z wszelkich zasad w stopniu, w którym słupki poparcia wyrastają ponad regu­ły moralne, wyżej nawet niż krematoryjne kominy. Zamiast mężów stanu mamy więc stan zawstydzenia. I upokorzenia.
   Tak, przyzwoici Polacy mają dziś poczucie wstydu, gdy pa­trzą na to, kto nami rządzi, i straszliwego upokorzenia, gdy słyszą, co rządzący mówią. A ponieważ słupki trzymają się do­brze, a nienawiść, rasizm i resentyment jako narzędzie utrzy­mywania poparcia sprawdzają się doskonale, nastąpi ciąg dalszy poniżania - Polaków, Polski i tego dobrego dziedzi­ctwa, które niesie nasza historia.
   Był czas, gdy wielkość Polski symbolizował polski papież, także to, co mówił także w Auschwitz. Dziś mamy czas skarle­nia, a symbolem tego jest to, co w Auschwitz mówi polska pre­mier. Nikt nie oczekiwał, że będzie mówiła Mandelą, Havlem i Wojtyłą. Ale czy musi mówić Moczarem i ONR-em?
   Słowa liderów są ważne, mogą unosić albo pogrążać. Mogą przysparzać narodom i państwom prestiżu, jak czyniły słowa Obamy, a wciąż czynią słowa Macrona, Merkel czy Trudeau. Mogą też je moralnie rozbrajać, a wizerunkowo niszczyć Jak w Ameryce słowa Trumpa, a w Polsce słowa Kaczyńskiego i Szydło. Słowa piękne, retoryka unosząca, nie są oczywiście gwarantem politycznej skuteczności. Ale słowa podłe, wypo­wiadane przez małych ludzi, są skuteczne w dziele spychania państw i narodów na margines cywilizowanej, demokratycz­nej wspólnoty. Kaczyński, Duda i Szydło w półtora roku do­konali dzieła zniszczenia, czyniąc z Polski, kraju, na który patrzono z podziwem, kraj, na który wielu patrzy z konster­nacją i z przykrością, a wielu innych z potępieniem i pogardą. Polska w ruinie.
   Festiwal podłości i nikczemności trwa. Kaskada kłamstw i oszczerstw zdaje się nie mieć końca. Wstyd jest coraz więk­szy, poniżenie dojmujące, upokorzenie coraz głębsze. I ta przerażająca konstatacja - ta metoda działa. I ta smutna kon­kluzja - sami oddaliśmy tym ludziom Polskę. I te zasadnie budzące trwogę pytania. Tacy jesteśmy? Taka jest Polska? Naprawdę?
Tomasz Lis

Felieton zdradziecki

Jeśli nie popierasz dobrej zmiany, jesteś - jak wiadomo - komunistą, złodziejem, agentem i zdrajcą. W sumie nic nowego. Pamiętam je­den z bardziej znanych propagandowych plakatów sta­nu wojennego „Z pnia zdrady narodowej”, na którym to pniu dla mniej kumatych autor wymalował wielki na­pis „Targowica”. Z niej odbijały gałęzie z nazwiskami Jerzego Giedroycia, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Piniora (tak, tak) czy Zbigniewa Bujaka. Szkoda, że z legendarnej podziemnej dwójki Bujak - Frasyniuk na zdradziecką gałązkę załapał się tylko ten pierwszy, w przeciwnym razie mielibyśmy już symetrię doskona­łą. Ale i tak jest nieźle.
   Właśnie, stan wojenny, młodsi czytelnicy mogą nie wiedzieć, o co chodzi...
   Jak by to wytłumaczyć? To taki czas w niedawnej hi­storii Polski, kiedy ludzie tacy jak prokurator Piotrowicz oskarżali i wsadzali do więzień ludzi takich jak Włady­sław Frasyniuk, żeby ci nie zagrażali ludziom takim jak Jarosław Kaczyński. Dzisiaj codziennie o 19.30 TVP emi­tuje materiały historyczne z tamtego okresu, więc jak ktoś nie pamięta, łatwo może sobie odświeżyć albo po raz pierwszy zobaczyć na własne oczy, co to znaczy język kłamstwa czasów pogardy.
   Często się zastanawiam, czy Jarosław Kaczyński i jego pomagierzy medialni wierzą w te wszystkie głoszone przez siebie brednie o zdrajcach? Czy też tak im się kal­kuluje politycznie, bo wiedzą, że znaczna część ich elek­toratu bez zdradzieckiego wroga żyć nie potrafi?
   W latach 80. ówcześni przywódcy oskarżali ówczesną opozycję o zdradę i agenturalność raczej na chłodno, cze­go najlepszym symbolem był rzecznik stanu wojennego Jerzy Urban. Nie wierzył w żadne wypowiadane przez siebie słowo i wręcz się bawił co bardziej surrealistycz­nymi oskarżeniami. Pod tym względem przypomina go Jacek Kurski - nawet nie udaje, uśmiecha się wesoło i za to należy go cenić. Ale Kurski odgrywa mniejszą rolę niż swego czasu Urban. Pytanie, co z jego szefami?
   A propos Kury. Pyta kura koguta: „My chodzimy ze sobą na serio czy tak dla jaj?”. No, więc się zastana­wiam, czy najwyżsi przywódcy dobrej zmiany, z geniu­szem z drabinki na czele, wierzą w te wszystkie zdrady polskie, agentury niemieckie, spiski europejskie i zama­chy smoleńskie? Oczywiście odpowiedź nie ma żadnego znaczenia. Nawet gdyby było tak, jak myślę, to znaczy, że po urbanowemu nie wierzą w pół wypowiadanego słowa i sami mają bekę ze smoleńskich parówek, puszek i wy­buchających aluminiowych atrap. I doskonale wiedzą, że w stanie wojennym, w antykomunistycznym ruchu opo­ru Władysław Frasyniuk był bohaterem, a prokurator Piotrowicz, nie chcę używać brzydkich słów, sami wiecie, kim był. No, więc nawet gdyby tak było, że oni to wszyst­ko doskonale wiedzą i grają na zimno, to niczego to nie zmienia. Bo rezultaty ich niezmordowanego szczucia są jedne bez względu na stan umysłu szczujących.
   Śledzę sobie na forach głosy zwolenników dobrej zmia­ny, sam często jestem ich wdzięcznym adresatem i przy­znaję, że jestem pod wrażeniem, gdyż to, co wypisują, to kopiuj-wklej z „Żołnierza Wolności” czy „Trybuny Ludu” z 1982 r. w duchu: „Pałą go, panie władzo! Zrobić wresz­cie porządek z tymi antypolskimi warchołami!”.
   Z kolei po listach miłosnych wysyłanych do mnie wi­dzę, że dla kadetów dobrej zmiany jestem żydowskim sprzedawczykiem na niemieckim pasku, który chce do­prowadzić do islamizacji Polski. Pazerny nie jestem na zaszczyty, więc przyznam, że wojsko dobrej zmiany tak generalnie postrzega wszystkich tych. którzy nie zlizują kurzu spod wiadomej drabinki. I znowu się zastanawiam, czy sięganie przez aparat władzy i jej „niepokornych” propagandystów do najgorszych kalek językowych ze stanu wojennego i marca 1968 roku to obliczona na swój elektorat zagrywka socjotechniczna, czy też autorytarno-nacjonalistyczne ciągoty siłą rzeczy i bezwiednie wy­rażają się w takiej, a nie innej groźnej i podłej mowie?
   W światku, w którym żyję, oczywiście robimy so­bie z tych oskarżeń o zdradę i antypolskość nieustające i przednie jaja, utuczone ekologiczną porcją czarnego poczucia humoru - no, bo za zdradę przecież należa­łoby przynajmniej wsadzać, jeśli me grubiej, prawda? Ale skoro z Frasyniuka można zrobić chuligana, kry­minalistę, a comiesięczne uliczne seanse nienawiści w wykonaniu gościa na drabince uznawać mocą pań­stwa i prokuratury za „akt religijny”, to w zasadzie wszystko już jest możliwe.
Marcin Meller

Marsz pod górę

Fizyczny atak grupek Młodzieży Wszechpolskiej i ONR na demonstrację KOD w Radomiu to może być tylko incy­dent albo już zapowiedź. Do tej pory w naszym życiu pu­blicznym akty bezpośredniej przemocy były, szczęśliwie, bardzo rzadkie i ograniczały się raczej do przepychanek i szarpaniny, a głównie wyzwisk i pogróżek. Trudno powiedzieć, czy rozkręcana przez władze retoryka agresji i pogardy wobec opozycji zacznie się teraz przetwarzać w czyny, ale bez wątpienia są pierwsi chętni do przekroczenia czerwonej linii. Prawicowe młodzieżówki już po­przebierane w jakieś, stylizowane na faszystowskie, mundury rwą się do akcji, szukają okazji, by „raz sierpem, raz młotem” potraktować czerwoną lub inną hołotę. ONR i podobne organizacje, choć formal­nie odrębne, pełnią rolę - jak to się kiedyś mówiło - „bijącego serca partii” i korzystają z aprobaty dorosłych towarzyszy, równie przeję­tych potrzebą obrony polskości i wiary (w Radomiu państwowa poli­cja, chyba na wszelki wypadek, nie interweniowała w obronie KOD).
   ONR i wszechpolacy to dziś radykalna młoda gwardia, „żołnierze wyklęci” PiS. Nawet jeśli sama partia rządząca nie planuje użycia przemocy wobec oponentów czy różnych gorszych Polaków, może jednakowoż nie zapanować nad przegrzanymi emocjami, zwłaszcza tzw. patriotycznej młodzieży. Pozostaje jakaś naiwna wiara, że rodacy są ogólnie raczej spokojni, dobrotliwi, nieskłonni do agresji, ale wiemy też, że prezes Kaczyński jest prawdziwym sztukmistrzem i potrafi wywołać w ludziach najgorsze cechy.

Akcja ONR w Radomiu niechcący zapewne zwróciła uwagę na ofiarę, czyli KOD, dostarczając dowodu, że KOD jednak żyje. Przykro, że skala już nie ta, co w ubiegłym roku, że opadł nieco entuzjazm i spontaniczność tego ruchu, ale w dziesiątkach miast i miasteczek zachowały się grupki kodowskich aktywistów, które już wkrótce mogą się okazać bezcenne, gdy przyjdzie bronić lokalnych samorządów. Zapewne jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami samorządowymi PiS przypuści atak na niezależność obecnych władz lokalnych, stosując dobrze nam już znane narzędzia: służby specjal­ne, prokuratury, telewizję oraz zmiany w prawie, być może łącznie z propozycjami nowej ordynacji wyborczej i nowego podziału admi­nistracyjnego kraju, dającego pretekst do rozprawy z tym ostatnim bastionem oporu przeciwko wszechwładzy PiS.
   Ponieważ lokalne organizacje partii opozycyjnych są słabe, politycznie poturbowane i często między sobą skłócone, KOD może odegrać rolę grupy wsparcia, lepiszcza antypisowskich koalicji. Reaktywacja KOD - zwłaszcza po takich akcjach jak w Radomiu - wciąż jest możliwa, ale na pokonanie PiS trzeba szukać też innych pomysłów politycznych.

Ostatnie, bardzo korzystne dla PiS, sondaże wywołały w rządzącej partii nastrój euforii i triumfalizmu. Gospodarka i budżet pań­stwa są w dobrym stanie, wszystkie wizerunkowe miny - 90 tys. pen­sji p. Sadurskiej, oświęcimskie głupstwa Beaty Szydło, luksusowe sa­moloty dla vipów, ucieczka Berczyńskiego, wycinki Szyszki, referen­dum szkolne, atak na sądy i dziesiątki innych - zostały rozbrojone, przykryte lub odsunięte na bok. W dodatku nadchodzący zjazd PiS ma sypnąć nowymi hojnymi obietnicami, a do Polski przyjeżdża sam Donald Trump, co pozwoli przez parę dni państwowej propagandzie lansować, obok mocarstwowej koncepcji Trójmorza , ideę Trójprzymierza (Polska-USA-Brexit). Ale najważniejszy chyba powód dobrego nastroju to oczywista oczywistość - jak codziennie głoszą wszystkie media PiS - że „totalna opozycja” jest pogubiona, prze­straszona, bez programu, właściwie bez życia, w dodatku przebita osinowym kołkiem uchodźców. Taki obraz rzeczywistości jest rzecz jasna karykaturalny, bo badacze postaw wyborczych Polaków twier­dzą, że nie nastąpił jakiś zasadniczy wzrost poparcia dla PiS, a zmien­ne wyniki sondaży są skutkiem przede wszystkich emocjonalnych fluktuacji po stronie antypis. Ale tu, rzeczywiście, nastroje są defe­tystyczne. Nadzieje, że PiS sam załamie się pod ciężarem własnej niekompetencji, afer, skandali, pazerności albo że miliony Polaków wyjdą na ulice w obronie niezależności sądów lub przeciw chaosowi w szkołach, i władza sama wpadnie w ręce opozycji, stają się coraz bardziej płonne. Ponieważ KOD w sumie rozczarował, a partie opo­zycyjne i jej obecni liderzy, mówiąc łagodnie, nie porywają, po stro­nie aktywistów antypisu trwa poszukiwanie nowej drogi, najlepiej, to absolutna sezonowa moda, „polskiego Macrona” który ogarnie i zbierze Milczącą Większość.

Niezależnie od możliwych wydziwiań ta intuicja polityczna wydaje się trafna. Dziś potrzebna jest niewątpliwie szersza ponadpartyjna koalicja. Skłania do tego także już układany przez PiS kalendarz wyborczy, w którym znalazły się dwie nowe pozycje: referendum konstytucyjne i referendum antyuchodźcze. Opozycja powinna na to przygotować wspólną odpowiedź i własną agendę. Może to przybrać formę jakiejś ponadpartyjnej koalicji w obronie zasad i wartości zapisanych w obecnej konstytucji, ale też np. soju­szu samorządowców przeciw centralizacji władzy czy porozumienia z Kościołem w sprawie pomocy humanitarnej dla uchodźców. Oczy­wiście, że to marsz pod górę: środowiska liberalne, niemal z definicji, gorzej się organizują niż ogarnięte jakimiś „wielkimi ideami” środo­wiska prawicowe; są wewnętrznie bardziej zróżnicowane, niechętnie poddają się charyzmatycznym przywódcom, reagują z opóźnie­niem, są skłonne ulegać przekonaniu, że „wszyscy normalni” muszą myśleć podobnie, że najgorsze scenariusze nie mogą się przecież zdarzyć, że jeszcze nie czas, żeby osobiście się angażować. Ale kie­dy? Zaczyna się druga połowa kadencji PiS, od jesieni ruszy pewnie kampania samorządowa i referendalna. Opozycja, bez względu na ambicje liderów, musi zacząć współpracę. Najdalej po wakacjach. Jak nie, to w zasadzie może już z wakacji nie wracać.
Jerzy Baczyński

Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi?

Nieważny podział władz, wykładnie historyczne i autentyczne albo co tam kto kiedyś twierdził „z całą odpowiedzialnością". Dziś triumfy święci słynny szatniarz z„Misia" Barei, na którym wzorują się czołowi politycy PiS.

Stanowisko Sądu Najwyższego w sprawie ułaskawienia (i unie­winnienia!) Mariusza Kamińskiego przed ostatecznym wyro­kiem spotkało się z gwałtowną krytyką zwolenników „dobrej zmia­ny”. Do tej krytyki niespodziewanie przyłączył się Jan Rokita. W tym celu („Newsweek” 11 czerwca br.) posłużył się przykładem emeryto­wanego amerykańskiego generała Jamesa Cartwrighta, który skła­dał fałszywe zeznania w sprawie dokonanego przez niego wycieku tajnej informacji wojskowej do prasy. W październiku 2016 r. posta­wiono go przed sądem. Ten zapowiedział wydanie wyroku na dzień 17 stycznia 2017 r. Do wydania wyroku jednak nie doszło, gdyż trzy dni wcześniej prezydent Obama „rzutem na taśmę” ułaskawił gene­rała. Jan Rokita, nawiązując do przypadku Mariusza Kamińskiego, stwierdził, że w Stanach nikt nie protestował, choć „prawa łaski w amerykańskiej i polskiej konstytucji są prawie identyczne”. Wnio­sek? Nie ma powodu, aby czepiać się Andrzeja Dudy, jeśli w starej, amerykańskiej demokracji takie praktyki są całkowicie legalne.

Jan Rokita popełnia tu jednak często spotykany błąd logiczny. To, że w jakimś kraju podobnie brzmiący przepis interpretowany jest i stosowany w określony sposób, nie oznacza, że w innym kraju musi być tak samo. Najwybitniejsi prawnicy, a w końcu i Sąd Najwyż­szy, wyjaśnili, na czym polega różnica między władzą wykonawczą a sądowniczą w naszej konstytucji, i nie zamierzam tych argumen­tów powtarzać. Jest jednak kilka innych, niewymienianych w de­bacie publicznej, które potwierdzają tezę o samowoli prezydenta Dudy. Warto je przytoczyć - niektóre mogą państwa zaskoczyć.
   Po pierwsze - wykładnia historyczna, czyli jak ten przepis był rozumiany w przeszłości, przez wszystkich poprzednich stosujących go prezydentów. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że na 8,2 tys. (!) aktów łaski, wydanych w ciągu 25 lat przez wszystkich kolejnych prezyden­tów, ani jeden nie nastąpił przed wydaniem prawomocnego wyroku (notabene tak samo było w II RP i w PRL - czyli od stu lat!). Wszystkie polegały na uwolnieniu od kary lub jej skróceniu - bo tak prawo łaski rozumie się w Polsce. W USA rozumie się je od dziesiątków lat szerzej i nie jest to jedyna różnica między naszymi krajami.
   Po drugie, można sięgnąć do wykładni autentycznej, czyli spraw­dzenia w protokołach, jak dany przepis interpretował ten, kto go uchwalał. W tym przypadku nie jest to proste, bo gdy wszyscy usta­wodawcy rozumieją prawo łaski identycznie, to wiele nad nim nie dyskutują i już go szerzej nie definiują. Coś jednak da się powiedzieć o tym, o co posłom 20 lat temu chodziło. Sięgnąłem do stenogramu posiedzeń komisji konstytucyjnej w punkcie dotyczącym prawa łaski. Dyskusja dotyczyła głównie kwestii stylistycznych i szczególnego przypadku, jakim było wyłączenie spod prawa łaski wyroków Trybuna­łu Stanu, ale w wypowiedziach członków komisji padały - niejako przy okazji - określenia niepozostawiające wątpliwości, jak prawo łaski należy rozumieć. Zacytuję. Pos. Ciemniewski (Unia Wolności):„Prawo łaski jest stosowane w stosunku do orzeczenia o karze”; pos. Taylor (Unia Wolności): „Ułaskawia się skazanego”; sen. Kurczuk (SLD):„Istota prawa łaski dotyczy kary”; pos. Bentkowski (PSL): „Prawo łaski odnosi się do kary. Nie jest to abolicja”; sen. Alicja Grześkowiak (NSZZ Soli­darność): „Ułaskawieniu podlega skazana osoba”. Nic dodać, nic ująć.

Idźmy dalej. Na stronie internetowej prezydenta RP przez prawie 20 lat, także za kadencji Lecha Kaczyńskiego (na którego autorytet Andrzej Duda powołuje się tyleż nieustannie, co obłudnie), zawie­szona była definicja prawa łaski, zaczynająca się od słów: „Istotą tego uprawnienia jest uwolnienie skazanego od skutków karnych prawo­mocnego wyroku sądu”. Niedawno ktoś jednak dostrzegł tę herezję i przeniósł tekst do zakładki „Archiwum”.
  Internet to w ogóle podstępna instytucja. Czego tam nie ma!
Ot, na przykład odpowiedź Kancelarii Prezydenta udzielona w czerw­cu 2016 r. - a więc już za kadencji prezydenta Dudy i pół roku po przedwczesnym ułaskawieniu Mariusza Kamińskiego! - pewnemu emerytowi, który zwracał się do prezydenta o ułaskawienie. Czytamy w niej, co następuje: „Szanowny Panie! Sprawa ta nie może zostać roz­patrzona, bowiem prawo łaski stosowane jest wyłącznie do kar, orze­czonych w prawomocnych wyrokach sądowych”. Teraz jest już jasne, dlaczego pani Sadurska musiała odejść (choć krzywdy nie ma).

Na koniec wisienka na torcie. W 2011 r. pos. Andrzej Duda wygłosił w Sejmie oświadczenie dotyczące stosowania prawa łaski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Cytuję z wideonagrania: „Jako mi­nister w Kancelarii Prezydenta RP, nadzorujący Biuro Obywatelstw Prawa Łaski, chciałbym tu z całą odpowiedzialnością oświadczyć, że (...) ułaskawia się osoby, uznane przez sądy za winne. Ułaskawie­nie nie jest uniewinnieniem”. Można tego słuchać bez końca!
   To w zasadzie powinno wystarczyć, ale nie jestem naiwny. W na­szym pięknym i dumnym kraju, w którym 20 proc. obywateli wierzy w bombę termobaryczną na pokładzie tupolewa, 27 proc. nie wierzy w teorię ewolucji, a pani premier Szydło upiera się, że przyjęliśmy milion uchodźców z Ukrainy - nie ma rzeczy oczywistych. Nieważny podział władz, wykładnie historyczne i autentyczne albo co tam kto kiedyś twierdził „z całą odpowiedzialnością”. Dziś triumfy święci słynny szatniarz z „Misia” Barei („Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi?”), na którym wzorują się czołowi politycy PiS, pana prezydenta nie wyłączając. Panu min. Szyszce w bezceremonialnym wpychaniu min. Błaszczakowi listu od „córki leśniczego” nie przeszkadzała nawet rejestrująca wszystko kamera!

A wracając do gen. Cartwrighta. Jest dość zasadnicza różnica między nim a Mariuszem Kamińskim: generał przyznał się do winy, a Ma­riusz Kamiński - nie. Dlatego proces powinien wykazać, co wolno, a czego nie wolno tajnym służbom, gdy stosują podsłuchy i prowo­kacje. To sprawa ogromnej wagi dla budowania tak przecież niskiego w Polsce poczucia zaufania obywateli do państwa. Prezydent swoją decyzją to uniemożliwił.
   Ogromne jest poczucie bezkarności tej władzy. No cóż, pozostaje przypomnieć, że póty dzban... I jeszcze za Słonimskim: Polska jest krajem, w którym wszystko jest możliwe - nawet zmiany na lepsze! Cierpliwości, stanowczości i... miłych wakacji!
Marek Borowski

Warkocz

Gdyby panowały dobre obyczaje, ministrowie Błaszczak i Zieliński, odpowiedzialni za poli­cję, złożyliby publiczne podziękowania telewizji TVN24 za ujawnienie bestialstwa wobec Igora Stachowiaka na komendzie we Wrocławiu oraz zmowy milczenia w resorcie wokół tego skandalu. Teraz, po roku z okładem od tamtej zbrodni, podobno policja się oczyszcza. Spadają głowy wszystkich, tylko nie ministrów B. i Z. Dobre obyczaje wymagają, żeby podzię­kować temu, kto pierwszy pokazał gangrenę, czyli TVN24. Panowie Błaszczak i Zieliński powinni przynajmniej po­sypać confetti budynek TVN, a nieustraszony reporter Wojciech Bojanowski zasługuje na diamentową pałkę, je­dwabne kajdanki lub inną nagrodę resortową. Gdyby nie oni, to prowadzona dziś z wielkim hukiem „dobra zmia­na” w policji dreptałaby w miejscu tak jak dotychczas.
   Kilka dni temu oglądaliśmy pokazówkę policji w Lu­blinie, gdzie policjant (w obecności kompanów) użył swojego prywatnego (!) paralizatora wobec podpitego obywatela Francji. (To nasza odpowiedź na antypolskie wybryki prezydenta Macrona). Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną, że to francuscy policjanci „biją naszego”. Do­piero podniósłby się rwetes! Tym razem w Lublinie nie czekano rok z założonymi pałkami. Jeszcze Francuz nie zdążył wytrzeźwieć, a już policjanci zostali ukarani, obu­dziła się prokuratura, przedstawiono zarzuty, pokazano, jak błyskawicznie policja walczy ze złem w swoich szere­gach. A to wszystko, trzeba przyznać, dzięki Bojanowskie- mu i spółce, „totalnie opozycyjnym” mediom.
   Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach uważa, że gdyby nagranie z komendy we Wrocławiu zdobyła TVP to ujrzałoby ono światło dzienne? Skoro boją się piosen­ki z Opola, to pokazaliby masakrę z Wrocławia? Do tego potrzebna była dopiero telewizja prywatna, niezależna, będąca własnością zagranicznego kapitału, która nie trzę­sie portkami przed prezesem.
   Im bardziej media będą spolonizowane, tym bardziej będą hołdować zasadzie „dobrze czy źle - mój kraj”. Niedawno odwołał się do tej reguły eurodeputowany Ja­cek Saryusz-Wolski. Niefortunny rywal Tuska w Komisji Europejskiej (1:27) nie mógł się pogodzić z tym, że Tusk inni „rozwlekają sprawę [Trybunału Konstytucyjnego] na zewnątrz”. Jeśli Polska ma zły wizerunek - powiedział Saryusz w rozmowie z Konradem Piaseckim (TVN24) „to jest wina opozycji skarżącej się na swój kraj w Unii”. Na swój kraj można się było skarżyć w Brukseli, kiedy był rząd Tuska i Kopacz - wtedy owszem, eurodeputowani PiS w przemówieniach, a nawet w specjalnie zorgani­zowanej wystawie, nie wahali się „rozwlekać” naszych spraw za granicą. Bo brudy trzeba prać, a nie trzymać ich na komisariacie.
   Obóz władzy chce osłonić Polskę kurtyną milczenia uciszyć eurodeputowanych i Tuska, „zrepolonizować” media, żeby nie miały oparcia za granicą, inne zagłodzić, pozbawiając je reklam i ogłoszeń instytucji publicznych, zdyskredytować korespondentów zagranicznych w Pol­sce, którzy paplają, co im salon na język przyniesie.
A wszystko to w imię zasady „do­brze czy źle - mój kraj”. To credo dobrze scharakteryzował wybitny pisarz Chesterton: „Tego nie powie żaden patriota. To jak gdyby po­wiedzieć »pijana czy trzeźwa - to moja matka«”. Dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, chyba już tylko niedobitki wierzą w sekrety w rodzinie.
   Jednym z takich sekretów jest twierdzenie, że miesięcz­nice na Krakowskim Przedmieściu są aktami religijny­mi. Polecam artykuł znanego działacza i intelektualisty katolickiego Zbigniewa Nosowskiego w „Tygodniku Po­wszechnym” pod tytułem „Akt pseudoreligijny”. Wystarczy spojrzeć na fotografię: Krakowskie Przedmieście w 86. mie­sięcznicę, przed Pałacem Prezydenckim krzyż ze zniczy, na tle pałacu krzyż drewniany, obok ksiądz, na sztaludze fotografia ofiar katastrofy smoleńskiej - Lecha i Marii Ka­czyńskich, o rozmiarach plakatu, przy niej warta honorowa Wojska Polskiego. Symbole religii, Kościoła i państwa spla­tają się w jeden warkocz na tle pałacu władzy.
   Ponieważ kilku osobom policja postawiła zarzuty „zło­śliwego przeszkadzania w wykonywaniu aktu religijnego”, to być może sąd, instytucja świecka, będzie decydować, co jest, a co nie jest, aktem religijnym. (Wszystko to - do­dajmy - w kontekście tendencyjnej ustawy o zgromadze­niach publicznych „poprawionej” tak, aby uprzywilejować miesięcznice). Czyli, jeśli wszystko potoczy się po myśli władzy, religijno-polityczna manifestacja PiS, celebrowana przez Jarosława Kaczyńskiego, zyska rangę aktu religijnego. „Religia smoleńska”, Kościół PiS i jego głowa - prezes - zy­skają w ten sposób status religii państwowej.
   Dla Błaszczaka pochód z kościoła i wiec to wydarzenie religijne: „Kiedy szliśmy, odmawialiśmy różaniec od ka­tedry aż po Pałac Prezydencki. To jest niewątpliwie akt religijny”. Dla biskupa Pieronka - odwrotnie: „Te mar­sze i wypowiedzi przed Pałacem Prezydenckim nie mają charakteru religijnego. Miesięcznice smoleńskie to czy­sta polityka”. Zbigniew Nosowski przywołuje stanowisko rzecznika archidiecezji: „Archidiecezja Warszawska, ani żadna z jej instytucji czy parafii, nie była i nie jest orga­nizatorem marszu”. Nabożeństwo - tak, marsz - nie, tak można by podsumować stanowisko archidiecezji, na cze­le której stoi kardynał Nycz.

Nie jest łatwo rozpleść ten warkocz polityczno-religijny, jaki co miesiąc splata się między Kościołem a tronem. Nosowski nie popiera zakłócania legalnych demonstracji przez obywatelskie nieposłuszeństwo (jego zdaniem nie mamy jeszcze w Polsce sytuacji, która by to uzasadniała), ale za „skandaliczne uważa instrumentalne posługiwa­nie się religią przez władze państwowe dla osiągnięcia swoich celów, w tym ubieranie politycznej demonstracji w katolicki żałobno-modlitewny sztafaż, by później pseudoargumentami o »zakłócaniu aktu religijnego« walczyć z przeciwnikami ideowymi”.
To ważny głos w obronie prawdy. Nazywanie „aktem religijnym” miesięcznicy przed pałacem to kolejne kłam­stwo smoleńskie.
Daniel Passent

Kryta żabka

Stasiulek, a ty lornetki jakiejś u siebie nie masz czy czegoś w podobie? - zapytał sąsiad ze wsi obok. Trocki się nazy­wa, a na imię ma Siódemka, bo tam Trockich dziewiętnastu. - Mam - mówię - i w po­dobie, i lornetkę. A po co ci? - Zamówienie mi zrobił jeden ważny, ale to jest tajemnica terytorialna. Przez nasz mostek, kto przechodzi i przejeżdża, w tajnym kajeciku muszę zapisywać. Granica niedaleko, ten oficer powiedział, i rząd boisie, że Niemen w nocy każdy może krytą żabką przepłynąć. Ot i takie buty. Ale jakbyś wygadałsie, to Sodoma Gomora... Tyle że lunetka twoja, to ci wyznam. I na ucho mi wyszeptał: - Podobnego do Pana Jezusa najbardziej szukają. Zaśmiałem się: - Ty, Siódem­ka, wszystko pokręciłeś. Biskup w telewizji powiedział, że dziś Jezus ma twarz uchodźcy.
A Trocki na to: - Stasiulek, jaka to różnica. Jak dwa jeże dróż­ką idą, to rozpoznasz, który jest który? Oba z twarzy tak podob­ne, że takie same. Wstał, lunetkę w chustkę do nosa zawinął i tyle go było. Pan Jezus krytą żabką w nocy przez Niemen do Pol­ski? Święci anieli, co ta władza z nami robi.
   Oczywiście wszystko, co powyżej napisałem, to apokryf. Prawda jest smutkiem dużo większego kalibru.
Płk Sławomir Kocanowski, dowódca Podlaskiej Brygady OT (na razie pierwszej), uczciwie i bez owijania w baweł­nę wyjaśnił, po co Antoniemu Macierewiczowi tzw. piąty rodzaj sił zbrojnych RE! Po to, by prowadzić rozpoznanie wśród najbliższych i sąsiadów, czyli szpiegować i donosić: „Będą wiedzieć, kto przybywa, co robi. To się dzieje tak samo naturalnie, jak każdy z nas obserwuje wprowadza­jącego się sąsiada: kto to, jaka rodzina, jaki samochód”. Środowisko, czyli - jak rozumiem - nasze małe społecz­ności, ma być żołnierzami WOT nasycone. Wspólne grille, imieniny przyjaciół, pierwsze komunie święte wreszcie dostaną prawidłowego, patriotycz­nego wymiaru.
   Człowiek zawsze się smuci, że czas szybko leci, że dopiero co się ogolił, a już musi iść spać, że ani się obejrzy i miesiąc w plecy. I kolejny, i kolejny. Aż tu nagle nastrój mu się zmienia, serce jakaś dziwna radość rozpiera. Niech czas gna. Im prędzej to wszystko, czego doświadczamy, przeminie, tym lepiej. W końcu „dobra zmiana” zjedzie kiedyś na boczny tor i tam się rozkraczy na zawsze.
   Nastąpią dni wymarzone - bez Beaty Szydło, Witol­da Waszczykowskiego, Zbigniewa Ziobry czy Mariusza Błaszczaka. Reszta rządu niech mi wybaczy, że ich nie wymieniam. Ale wicemarszałka Sejmu Joachima Bru­dzińskiego - muszę. Urodził się w 1968 r. i, jak mówi o sobie, wychowywano go w kulcie partyzantki AK oraz bohaterskich kurierów tatrzańskich. O, aż tak? To skąd mu się wziął ten bolsze­wicki język? Nazywa prezydenta Europy Donalda Tuska niemieckim popychlem, a jego partia (rządząca!) entuzjastycznie bije brawo.

W obrzydliwych i niegodziwych wypowiedziach ściga się u nas wielu. Wybieram sobie ks. prof. Tade­usza Guza z KUL. Ekologów nazywa on zielonymi nazistami, których pla­ny mają doprowadzić do całkowitej zagłady ludzkości. By nie zmieniać tematu, dwóch następnych to minister Szyszko i dyrektor generalny Lasów Państwowych Kon­rad Tomaszewski. Ten ostatni o obrońcach Puszczy Bia­łowieskiej mówi, że z ich „mózgów wymyto podstawowe wartości, że kobieta to kobieta, mężczyzna to mężczyzna, że nie warto kochać się z kozą, dlatego że z tego dzieci nie będzie”. Wyjątkowo ordynarne to słowa.
   Nieszczęście polega na tym, że z głów wielu wysokich urzędników zarządzających Polską już nic wymyć się nie da.
Stanisław Tym

Dwie dziewczyny

Ten felieton miał mieć tytuł „Wywiad”. Taki był jego początek - po prostu napisałem słowo „wywiad" na środku kartki w trak­cie „Kropki nad i”. Na ekranie trwała rozmowa Moniki Olejnik z panią Krystyną Łuczak-Surówką, żoną ofice­ra BOR, który zginął w katastrofie Tu-154. To trzeci wy­wiad z tą niezwykłą kobietą, jaki widziałem, i za każdym razem czułem chwile podziwu zmieszanego z ogrom­nym dyskomfortem. Sam wywiadu tego rodzaju prze­prowadzić nie byłbym w stanie.
   Podziw jest mi łatwo zdefiniować. Dotyczy unikalnego zjawiska, jakim jest sama pani Krystyna, kobieta piękna, taktowna, pełna godności, posługująca się nienagannym językiem polskim, wyzbytym agresji, a zarazem pełnym emocji, do tego szczera, co w komplecie stanowi rzad­kość na antenach i łamach mediów. I najważniejsze: mą­dra, co wypływa z każdej wypowiedzi. W moim odczuciu to jedyna dziś osoba związana emocjonalnie z katastro­fą smoleńską, która nie kłamie. Nie manipuluje, nie wy­rzuca z siebie lawy pretensji, domniemań, podejrzeń, nie wskazuje winnych, nie dosypuje uprzedzeń i podejrzli­wych hipotez - po prostu trwa w miejscu, w którym ją los przykuł do ziemi 10 kwietnia 2010 r. Jest jak dowód rze­czowy, który przypomina wszystkim, jak było. Bo wielu, jak widzę i słyszę, zapomniało, jak było.
   Dyskomfort poczułem kilka razy wtedy, gdy pada­ły pytania. Nie było w nich nic, co paść nie mogło, ale ja bym ich nie potrafił wypowiedzieć. Zadając niektóre pytania, wie się, że będą bolesne, że dotkną do żywego, że niczym skalpel dźgną pamięć rozmówcy, jego serce, że coś w człowieku znowu zacznie krwawić. Że zaszklą mu się oczy i popłyną pełne cierpienia odpowiedzi. Z wywiadami tak jest.
   Jeden z największych autorów takich rozmów, La­wrence Grobel, który porywał się na wielkie wywiady z Marlonem Brando (odmawiał wszystkim) czy Alem Pacino, przygotowywał się do nich latami, zaprzyjaźniał z ludźmi, z którymi miał rozmawiać. W rozmowie klu­czył wokół tematów banalnych, powoli docierając do tych, które mogły być trudne, wreszcie do dramatów, a jak dotarł, zadawał pytania w sposób delikatny, dają­cy szansę choćby na milczenie, na wybieg, na zamknię­cie oczu.
   Bo pytanie, które jest najważniejsze w tym fachu, a któ­rego nie przeczytacie, brzmi: kto jest autorem wywiadu - zadający pytanie czy odpowiadający? Ten, co prowadzi śledztwo, czy ten, który coś przeżył i wie, jaka jest odpo­wiedź? Czy - jak twierdził bokser Mike Tyson treś­cią wywiadu są wyłącznie myśli i czyny pytanego, bo to jego życie wypełnia 95 proc. spisanych potem słów? Czy też może istotą są i podziw budzą pytania haczyki, zada­ne niekiedy gwiazdorsko i bezlitośnie, jakby ktoś wbijał szpilki w mózg pytanego, zaganianie ofiary do narożnika, błyśnięcie śmiałością, wejście z tupetem tam, gdzie nikt nie wszedł, borowanie pamięci ofiary do krwi, bo to jest sól rozmowy. Dziś coraz częściej dla mediów najważniej­sze rzeczy dzieją się wtedy, gdy ofiara wije się, cierpi, klu­czy jak na przesłuchaniu na SB. Nie dla mnie. Empatia nie pozwala mi spokojnie oglądać takich seansów.
   Ta rozmowa była bolesna, widziałem, jak słowa o częściach ciał w różnych trumnach wywoływały cier­pienie na twarzy pani Krystyny, a mimo to odpowiadała z wielką klasą, choć łamiącym się głosem. I to jej wypowiedzi stanowiły 95 procent treści w tej rozmo­wie. Pytań nie pamiętam, może poza tym. że co chwila współczułem pani Krystynie.
   Kiedy już sądziłem, że opiszę różne wywiady i pogada­my o tym, natknąłem się w sieci na transmisję spotkania z Wiolettą Smul, działaczką Greenpeace, dziewczyną, która protestowała w Puszczy Białowieskiej, wisząc na wspinaczkowych linach nad rzeźnikiem lasu „harvestereni”, podczepiona do wierzchołka wielkiego trójno­gu z namiocikiem, 10 metrów nad ziemią i przerażającą maszyną. Zwinnie uciekającą przed próbującym ją do­paść policjantem, a jednocześnie udzielającą mu wska­zówek, żeby się nie zabił. Niezwykle. Wiola opowiada o swojej misji ratowania świata przed durnymi polityka­mi, mówi językiem barwnym i fachowym, jakby relacjo­nowała jakiś sensacyjny film o chłodnej akcji, w którym zdarza jej się bywać komandosem. Ma za sobą akcje, które pokazywał cały świat - w tym wejścia na szczyt drapacza chmur w Londynie. Mówi, po co to robi. Mówi o solidarności i przyjaźni. Nie narzeka. Budzi mój po­dziw, podobnie jak pani Krystyna. Dwie dziewczyny, z których powinniśmy być bezgranicznie dumni.
Zbigniew Hołdys


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz