wtorek, 25 lipca 2017

Antypis bezobjawowy



Wielu przeciwników obecnej władzy deklaruje, że nie zamierza głosować na istniejącą opozycję, bo jest beznadziejna. Celują w tym tak zwani symetryści, ale ta moda się rozszerza. Żądają: dajcie nam nowego Macrona, porwijcie nas czymś, a jeśli nie, to niech dalej rządzi PiS.

W jednym z programów w TVN24 („Babilon”) socjolożka Karolina Wigura, redaktorka „Kultury Liberalnej”, stwierdziła, że bardziej od obecnych rządów PiS obawia się tego, co by się stało, gdyby to Platforma przejęła władzę w 2019 r. i skorzystała z tych ustro­jowych narzędzi, jakie PiS po sobie pozosta­wi. Znaczyłoby to, że Wigura uważa, iż PiS jeszcze w miarę łagodnie korzysta ze swoich uprawnień, które sam sobie politycznie załatwił, i dopiero PO dałaby popalić. Nie przekonuje jej zapewne argument w postaci pytania: dlaczego to właśnie ta ekipa nadała sobie te prerogatywy, a nie przyszły one do głowy Platformie przez osiem lat rządzenia?

Stan umysłu części opozycji, nazwijmy - teoretycznej, bez- objawowej, niepraktykującej? - jest trudny do ogarnięcia.
Logiczne argumenty nie działają. Bo na logikę, jeśli ktoś uważa, że przede wszystkim należy odsunąć PiS od władzy (z powodu łamania konstytucji i standardów demokracji), to przywró­cenie na początek, przynajmniej w najgorszym razie, stanu poprzedniego, sprzed PiS (czyli głosowanie na istniejącą opo­zycję), z nadzieją na pójście dalej jest naturalnym wynikiem.
   Jeśli ktoś neguje takie rozumowanie, to znaczy, że za fałszywe uważa założenie. Zatem musi być nieprawdą, że „przede wszyst­kim należy odsunąć PiS od władzy”. Tyle że wtedy rozpoczyna się zupełnie inna opowieść. Jeśli PiS jest jednak w jakiejś mie­rze w porządku, załatwia ludzkie sprawy, ma sporo racji mimo „wątpliwych środków”, jakie stosuje, to wypadałoby to szczerze stwierdzić, a nie udawać standardowe zatroskanie stanem kraju.
   Po ostatnim kongresie PiS przedstawiciele grupy nazywanej przez nas symetrystami pisali, że PiS „znokautował” Platformę, że oczywiście wiedzą, j akie zło niesie partia Kaczyńskiego, ale Platforma „nie ma nic do zaproponowania poza zwalczaniem PiS”. To jest klasyczne wyznanie wiary symetrystów: może i do­brze by było odebrać władzę PiS, ale nie zagłosujemy na tych, którzy proponują „tylko zwalczanie PiS”, bo to jest zbyt prymi­tywne. Widać też u nich specyficzne zauroczenie rozmachem wizji prezesa, jego władzą i możliwościami, których lewica ni­gdy mieć nie będzie. Jakby rozum wciąż jeszcze podpowiadał sceptycyzm, ale serce już by się rwało. Wróciło też stare hasło z kampanii w 2015 r.: „Nie straszcie PiS-em, to nie działa”. Wte­dy można to było tłumaczyć amnezją albo nadziejami, że PiS się zmienił. Jeśli jednak ta fraza pojawia się po dwóch latach nowych praktyk ugrupowania Kaczyńskiego, to znaczy jedno: PiS nie jest taki zły, a ci, którzy bronili na mrozie Trybunału Konstytucyjnego, to może rzeczywiście oderwani od koryta.

Symetryści to ta część nominalnej opozycji, która progra­mowo nie zgadza się na duopol PiS i Platformy, podział na dwa plemiona, wojnę polsko-polską itp. Stwierdzają, że w tym konflikcie zanika wiele najważniejszych spraw państwa, społeczeństwa, ekonomii i cywilizacji. Taki konflikt odrzucają z powodu jego niskiej jakości. Wydaje im się, że w ten sposób przekraczają współczesny, mało ambitny spór polityczny, idą odważnie dalej, wyznaczają nowe trendy, czują się nowocześni.
   Ale w tym całym swoim progresywizmie paradoksalnie stają się anachroniczni, kompletnie nie rozumieją dzisiejszych czasów, kryteriów politycznej skuteczności oraz tego, co się stało z pol­skim społeczeństwem w ostatnich kilku latach. Próbują stosować do polskich warunków polityczną geografię Francji czy Niemiec, w sytuacji kiedy PiS, lepiej rozumiejąc lokalną specyfikę, niesamowicie skutecznie zmienia mentalność milionów ludzi, cofa Polskę w kierunku buforowej Europy Środkowej (którą kamufluje pod hasłem Międzymorza), uruchamia endeckie imaginarium i so­cjalnymi prezentami znieczula demontaż liberalnej demokracji.
   Opozycja teoretyczna, chcąc przeskoczyć istniejący podział, nie­ustannie oddala się od zrozumienia jego istoty: że toczy się wal­ka, której wynik może zdecydować o kształcie państwa na bardzo długie lata. Trwa właśnie wielka ofensywa. Kaczyński nie mógł tego jaśniej wyłożyć w swojej mowie w Przysusze: oto tworzy się państwowopolityczna wspólnota, definiowana i w pełni kontrolowana przez PiS. Tylko działania, treści, idee, postawy akceptowane przez władzę mogą liczyć na wsparcie państwa, także finansowe. Kto przystąpi do pisowskiej wspólnoty, może na to liczyć; kto nie przystąpi, może się realizować „prywatnie”, jak to sugeruje prezes - pozostają mu prywatne media (przynajmniej do czasu plano­wanej przez PiS „dekoncentracji”), prywatne teatry, finansowa­ne z własnej kieszeni organizacje pozarządowe itp. Innymi - niż zadekretuje władza - ujęciami patriotyzmu, narodu, demokracji, kultury, polityki historycznej, polskich interesów w Europie można zajmować się indywidualnie, na własny koszt i odpowiedzialność.
Ta „wspólnotowość” jest dodatkowo wzmocniona pompatyczną retoryką; Jacek Karnowski we wPolityce.pl napisał wyraźnie wzru­szony: „Sama odzyskana moc nie jest oczywiście gwarancją suk­cesu. Ale jest szansą wręcz dziejową. Szansą, której nie mieliśmy od niemal 300 lat, od wojny północnej”.

Wolność, tak ostatnio podkreślana przez Kaczyńskiego, najwyraźniej dotyczy tego, że ma się jeden wybór: wejść w strefę PiS lub nie. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Moc konformizacyjna takiego przekazu jest bardzo duża i łatwo jej ulec, co - jak się wydaje - dotyczy także symetrystów. Cofanie zatem już teraz bieżącego poparcia dla dzisiejszej opozycji bez najmniejszej gwarancji, że powstanie nowa siła, która okaże się od niej skuteczniejsza, to zgoda na nieustanne poszerzanie wpły­wów partii rządzącej. Powiększa ona zarazem w ten sposób swoje możliwości perswazyjne, co powoduje, iż rośnie uległość wo­bec władzy kolejnych grup wyborców, usilnie przekonywanych, że „ta opozycja jest skończona” i tak dalej - ten mechanizm sam się napędza z każdym tygodniem sondażowych sukcesów PiS.
   Takiej przewagi ze strony władzy, zdobywanej przez lata, nie da się odrobić tuż przed wyborami, kiedy okaże się, że trzeciej siły jednak nie ma i trzeba będzie wybierać z tego, co jest. Procesy psychospołeczne uczą, że w takiej sytuacji wielu z tych, którzy przez wiele miesięcy łudzili się, że przybędzie polski Macron, a się rozczarowali - po prostu nie pójdzie głosować, bo zbyt wiele zainwestowali w swój polityczny optymizm. I o to chodzi strategom Kaczyńskiego. Po raz nie wiadomo który przekazy mające swoje źródło przy Nowogrodzkiej zdobywają umysły teoretycznych przeciwników PiS. Dodajmy: partia Kaczyńskie­go przegrywała z kretesem przez osiem lat, ale niemal nikomu z tamtego obozu nie przyszło do głowy, że trzeba wymyśleć nowy PiS i nowego Kaczyńskiego. Ci zaś, którzy mieli przez pewien czas takie pomysły (Ziobro, Kurski, Bielan, Kempa, Sellin), są dzisiaj najwierniejszymi żołnierzami partii-matki.
   Przyjrzyjmy się jednak ze wstępną życzliwością jednemu ar­gumentowi teoretycznego antypisu: że oto Platforma, nawet z Nowoczesną, nie dadzą rady wygrać z PiS. Dlatego już dzi­siaj trzeba szukać alternatywnych rozwiązań, nowych liderów, koalicji itp. Czyli nie chodzi o to, że nie lubimy Schetyny czy Petru, ale o skuteczność w pokonaniu Kaczyńskiego. Zgoda, nie ma żadnej pewności, czy obecna opozycja parlamentarna zwycięży z PiS za dwa lata. Ale polityka jest sztuką ustawiania hierarchii wariantów i ustalania ich prawdopodobieństwa.
   Jeśli, na przykład, Władysław Frasyniuk zorganizuje partię czy koalicję, ale notowane w sondażach (to absolutny warunek), i zdo­będzie ona 30-35 proc. poparcia - znaczy udało się. Co prawda z socjalliberalnymi hasłami i postulatem wpuszczania uchodźców to będzie bardzo trudne, ale załóżmy, że nie niemożliwe. Załóżmy, że PO i Nowoczesna podporządkowują się nowemu liderowi, wchodzą w alians, a jak nie chcą, to same sobie i sprawie szko­dzą. Jest jednak drugi wariant: Frasyniuk po wielkiej i męczącej kampanii, w której wszyscy go lubią (jak niegdyś Jacka Kuronia), zyskuje w końcu ok. 10 proc. poparcia, tyle ile wcześniej Palikot, Petru, Kukiz. I odbiera te procenty PO i Nowoczesnej. Stan końco­wy może być taki: Platforma 15 proc., Frasyniuk 10, Nowoczesna 5. Wygrywa PiS z Kukizem i zmieniają konstytucję.
   A jeżeli Frasyniuk stworzy kolejną inicjatywę nienotowaną w politycznych rankingach, jakiś KOD-bis, to będzie tylko odcią­gał poparcie od kwalifikowanej opozycji, nie dodając w zamian żadnej wymiernej politycznie jakości. Frasyniuk, który nie jest rzecz jasna symetrystą, powiedział w wywiadzie dla TVN24: „Nie będzie mniejszego zła - pierwszy będę publicznie darł gardło, że jak nie ma wiarygodnych polityków, to nie warto głosować i zbojkotować wybory”. Co oznacza, że wygra PiS, bo dla wybor­ców tej partii Kaczyński i Macierewicz są wiarygodni.
   Polityka realna jest twardą grą. Kto nie zamierza walczyć o wła­dzę, a tylko o rację, nie liczy się w tej dziedzinie. Frasyniuk, mimo że ma wiele atutów i autentyczną legendę, nie może domagać się hołdów, dopóki nie pokaże urobku w procentach poparcia. Zanim tak się stanie, zadziobywanie Platformy, która wciąż ma ponad 20 proc. w badaniach opinii, jest nieracjonalne. Liczenie na wzrosty Partii Razem i innych inicjatyw lewicowych to wró­żenie z fusów.

Symetryzm stał się nieoczekiwanie żywotny. Manifestuje się pod różnymi pretekstami. Pojawia się mimochodem, ale czasami też wprost jako wręcz ideowa deklaracja. Tego rodzaju teksty i wypowiedzi w ostatnim czasie nasiliły się, a internetowe wydanie Kultury Liberalnej poświęciło symetryzmowi ostatnio cały numer. Z tych tekstów i wypowiedzi można ułożyć mapę nieporozumień co do rozumienia samego pojęcia symetryzmu, jak co do jego prawdziwych czy rzekomych przejawów.
   Jednym z nich jest rzekoma demonizacja PiS. Słyszymy, że zarzucanie symetrystom, iż nie chcą dostrzegać złowrogich celów i skutków polityki Jarosława Kaczyńskiego, że równie krytycznie skłonni są oceniać inne formacje polityczne, ozna­cza de facto, że spłaszcza się całą politykę, doprowadzając ją do trywialnego problematu: jak pokonać PiS. A demonizacja PiS prowadzi w konsekwencji do angelizacji opozycji, wyjęcia jej spod krytycznej analizy. Zgoda, pisaliśmy o potrzebie ma­rzenia o znacznie lepszej polityce, o dojrzalszej debacie.
   Ale jeśli przyjmiemy symetryzm z jego wszystkimi konsekwen­cjami, to właściwie nie ma o co z kim z pełnym przekonaniem walczyć, bo każdy jest trochę dobry i trochę zły. PiS zniszczył trój­podział władzy, ale dał 500 plus. Przy takim ujęciu, kiedy wszystkie wartości są równoważne i wymienne, nie ma w nich żadnej hierar­chii - polityka traci sens. Polityka dzisiaj w Polsce jest asymetrycz­na, gdyż jeden z jej członów, akurat dysponujący dzisiaj wszystkimi instrumentami władzy, zmierza do hegemonii. Żaden inny obóz polityczny, może poza jakimiś marginaliami, takich celów sobie nie stawia i nie stawiał we współczesnej Polsce. Dlatego błędem jest, mówiąc delikatnie, proponować symetryzm jako metodę oceniania konkretnej, realnej polityki, gdzie trzeba dokonywać bieżących wyborów.
   Jednak na razie rozwijane są prawdy objawione i banalne. Że nie należy dać się zniewolić polityce partyjnej, a szukać plu­ralizmu, opierać się na wartościach. Że prymitywne analizy polityczne dać muszą prymitywne recepty sprowadzające się do trywialnej walki o władzę. A ta walka w dzisiejszej konfigu­racji, po stronie określanej jako liberalno-demokratyczna, jest prowadzona przez beneficjentów Polski po 1989 r., jest też wal­ką pokoleń sytych i zadowolonych, broniących status quo ante przed nową zmianą. Mówienie o wolności, jak w prezydenckiej kampanii Bronisława Komorowskiego, staje się w takiej optyce nudną sprawą generacyjną: nie mieliście wolności za PRL, to te­raz o niej stale ględzicie i próbujecie tym na siłę zainteresować innych. Ale to wasze przeżycie i wasza sprawa. W domyśle - dzi­siaj wolność jest przez państwo gwarantowana, dlatego trzeba się skupić na umowach o pracę, nierównościach, pozycji związ­ków zawodowych, żłobkach, przedszkolach, mieszkaniach itd.

Jedną z przywar symetryzmu jest dzielenie polityki na od­dzielne fragmenty i zaniedbywanie całościowego obrazu. Objawia się to zwłaszcza w wypadku problematyki społecznej, gdy krytycznie ocenia się politykę III RP na tym polu, wystawia się rachunki krzywd, upomina się o wykluczonych, biednych i młodych. Taka perspektywa i silne emocje powodują, że konflikt - charakterze ustrojowym, walka o porządki w państwie, schodzi na drugi plan lub przynajmniej jest równoważny z konfliktami - nierównościami, niesprawiedliwościami społecznymi, tak jak się je widzi i przedstawia. Streszczając: będziemy walczyć o nie­zależność sądów i samorządów pod warunkiem, że w konstytucji znajdą się gwarancje socjalne. Wam zależy, z powodu peerelow­skiej traumy, na wolnościach, a nam na umowach o pracę. Trzeba się dogadać. Oznacza to, że wolność staje się takim samym para­metrem jak inne.
   Życie społeczne, zaawansowana demokracja jak kania dżdżu potrzebują myśli rozwiniętych w całą paletę pluralizmu i róż­norodności. Widzimy wiele wysiłku symetrystów, aby do debaty publicznej wprowadzić nowe wątki, zwłaszcza społeczne, aby rozszczelnić polityczny klincz, który trwa od ponad dekady. Ale też dostrzegamy w nich zasadniczy deficyt politycznego myślenia. Jakby młodsze pokolenie uwierzyło w propagandę PiS, że realna polityka nie jest dla przyzwoitych ludzi. Że bardziej wypada mieć rację, niż wygrać po to, aby ją realizować. Nie widzą tego, iż mają do czynie­nia z bardzo wytrawnymi graczami, którzy sami wychowują sobie pokolenia identycznych następców, mających za zadanie „upo­rządkować” wszystko: polską prawicę, lewicę, centrum i samych symetrystów. PiS wrócił w wersji turbo, znacznie sprytniejszy, prze- bieglejszy, wyposażony w pełnię władzy, zdolny amortyzować tyle przecież wpadek i afer, jakie już się tej władzy przydarzyły.
   Wszyscy mówią o problemie z opozycją. Wymiennie z narzeka­niem na elektorat PiS, że to „plebs”, niewykształceni, otumanie­ni przez zręcznych manipulatorów ludzie, z których Kaczyński wydobył to, co najgorsze. Ale wyborcy PiS potrafią przynajmniej wyczuć swój formacyjny interes, są konsekwentni, zdetermino­wani. Potrafią ustawić hierarchię w ocenach swojego politycznego faworyta, nie przejmują się tym, co w nim śmieszne, kuriozalne, kłamliwe czy nawet niegodne, bo wiedzą, że innego reprezentan­ta nie mają. W nagrodę będą żyli w swoim państwie. A liberalna strona wręcz szczyci się tym, że tak nie może, musi być krytyczna, marudzić i powybrzydzać. Trudno jej się zebrać, ogarnąć, bo już taka jest, na tym polega jej urok i różnica. Dlatego będą mieszkać w państwie PiS.
   Dopóki w antypisie nie uruchomi się instynkt zwycięzców, a nie wrażliwców seminarzystów, PiS nie będzie miał prawdzi­wego przeciwnika. Na razie obowiązuje dziwaczna prawidłowość: nie popieramy opozycji, bo jest słaba, a jest słaba, bo jej nie po­pieramy. W PiS jest inaczej: Kaczyński jest mocarzem, bo go nie­zmiennie chcą; prezes PiS jest silny tym chceniem, niczym więcej.
   Kiedy PiS wyraźnie wchodzi w fazę imperialną, to oponentom władzy nie wystarczą półśrodki. Dzisiejszą opozycję, jeśli ta się nie podoba, może zastąpić tylko inna nowa partia. Nie ruch, sto­warzyszenie czy porozumienie, ale partia zamierzająca wziąć udział w wyborach. Ruszająca od razu z impetem, pełnym prze­konaniem, bez hamletyzowania. Jeśli się to nie uda, nie będzie ludzi, chęci i energii, to pozostaje tylko: Schetyna i Petru albo PiS. Na ten wybór można się nie zgodzić. Wtedy zostaje PiS.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz