sobota, 18 marca 2017

Radio San Escobar



Wybory prezesa Polskiego Radia przypominają latynoską telenowelę z elementami barejowskiej klasyki w stylu łubu-dubu. Koniec niby bliski, ale od zwrotów akcji kręci się w głowie.

Grzegorz Rzeczkowski

Wydarzenia biegły zgodnie z planem do piątkowego wieczora 17 lutego. Dzień wcześniej Barbara Stanisławczyk-Żyła została wy­brana na czteroletnią kadencję prezesa PR głosami trójki członków RMN z nominacji PiS (pierwszy raz na to stanowisko została wybrana przez nową władzę rok temu). Ak­cja gwałtownie przyspieszyła następnego dnia po południu, gdy stara/nowa prezes (dziennikarka, geodetka z wykształcenia) złożyła dymisję. Do dziś o jej przyczynach niczego poza plotkami nie wiadomo. - Szok ogromny, bo zaledwie dzień wcześniej Stanisławczyk chodziła z anteny na antenę, udzielając wywiadów. Zachwycona, fe­towana, opowiadająca o planach, choć też narzekająca, że Rada odwołała jej wiceprezesa - mówi dziennikarz z radiowej centrali przy ul. Malczewskiego.
   Oburzenia nie krył Krzysztof Czabański, który decyzję Stanisławczyk nazwał i i to na łamach wrogiej przecież „Gazety Wyborczej” - „nieprzyjemnym zasko­czeniem”, dodając, że „nie wystawia jej samej dobrego świadectwa jako menedżerowi”. W sumie Czabański powinien mieć pretensje sam do siebie, bo to on razem z pozostałymi członkami RMN mia­nowanymi przez PiS i Kukiz’15 za plecami Stanisławczyk powo­łali nowego wiceprezesa PR, związanego do niedawna m.in. z „Do Rzeczy” i „Wprost” Mariusza Staniszewskiego.
Można usłyszeć wiele głosów, we­dług których prezes początkowo nie za bardzo się tym przejęła, ale gdy zorientowała się, że Staniszewski nie da się wziąć pod obcas, „bezpieczni­ki puściły” i obrażona w swoim stylu trzasnęła drzwiami.
   To jeszcze nie był koniec zwrotów akcji w tym serialu. 1 marca do Rady Mediów Narodowych wpłynął list podpisany przez przewodniczących komisji międzyzakła­dowej Solidarności Polskiego Radia. Ewa Kuczyńska i Edward Pikula poprosili w nim szefa Rady o „udzielenie wsparcia Pani Prezes w dalszej misji kierowania radiem”. Treść bliska jest monologu trenera drugiej klasy Wacława Jarząbka z „Misia” Barei: „Piszemy o poparciu dla naszej Pani Prezes, bo jesteśmy pewni, iż zapowiedź jej rezy­gnacji nie wynika z chwilowego impulsu czy nastroju, a z wnikliwej analizy sytuacji w Spółce i obok niej. Z naszych nieformal­nych rozmów z Panią Prezes wynika, że jest jednak gotowa wziąć na swoje barki ciężar kierowania Polskim Radiem mimo wszyst­ko, mimo zapowiedzi odejścia. Mamy wra­żenie, że Pani Prezes nie spodziewała się na­szego poparcia i podbudowana rozmowami z pracownikami Radia chce spróbować sił”.

   W imię Kościoła i partii
   Najwyraźniej jednak świadomość wróciła zbyt późno. - Pani prezes dokonała wybo­ru, przez który spółka poniosła wiele strat wizerunkowych. Od takich decyzji nie ma powrotu - mówi POLITYCE Czabański, do­dając, że nie wyobraża sobie, by Stanisław­czyk pozostała szefową radia. W tej kwestii jednak trudno sprawę ostatecznie przesądzić. W swej krótkiej historii Rada zdążyła już odwołać prezesa TVP Jacka Kurskiego, by po inter­wencji Jarosława Kaczyńskiego tego samego dnia powołać go ponownie. Tym razem jed­nak sprawa jest trudniejsza, bo wśród znaczących poli­tyków partii rządzącej trud­no znaleźć zwolenników prezes PR, która uchodzi za osobę przysparzającą partii wizerunkowych kłopotów. Na pewno nie ma popleczników w RMN, w której przedstawicielki PiS, czyli Elżbieta Kruk i Joanna Lichocka, za­głosowały za jej kandy­daturą dopiero po na­mowach Czabańskiego. Jeśli Stanisławczyk mia­łaby utrzymać się w fote­lu prezesa, to wstawiennictwo Solidarności nie wystarczy. Sama zainteresowana odmawia komen­tarzy, nie chce nawet powiedzieć, czy poprosi RMN o zgodę na cofnię­cie rezygnacji.
   Zamęt na górze wcale nie ozna­cza, że władze radia straciły zapał do wymiany kadr. Odczuł to właśnie Marek Lehnert, jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów publicznej roz­głośni i rzymski korespondent Polskiego Radia od 23 lat. Lehnert nie nada już żad­nej relacji, bo nie przedłużono z nim kon­traktu. Bez podania przyczyn. Wcześniej radio zrezygnowało z usług korespondenta w Londynie, a autora relacji z Berlina, który nie czekał, aż sięgnie po niego „dobra zmia­na”, i odszedł sam, zastąpiło współpracow­nikiem Radia Maryja i „Gazety Polskiej”. W sumie w ciągu ostatniego roku pracę lub stanowiska w warszawskich redakcjach Polskiego Radia straciło bez mała 50 osób, z czego część zrezygnowała sama po zde­rzeniu z „dobrą zmianą”.
   W styczniu głośno było o rezygnacji z funkcji szefa działu prawnego Lucjana Jarzyńskiego, który wcześniej sam jako radca prawny brał udział w zwolnieniach niewygodnych pracowników. Serwisowi wirtualnemedia.pl powiedział, że odszedł po „karczemnej awanturze”, którą zrobiła mu prezes Stanisławczyk. „Po wielokrot­nych przypadkach awanturnictwa i agresji słownej wobec mnie i innych pracowników Polskiego Radia S.A. ze strony p. Barbary Stanisławczyk-Żyły - Prezesa Zarządu Pol­skiego Radia S.A. zachodzą uzasadnione przesłanki do złożenia przeciwko Zarządo­wi Polskiego Radia S.A. pozwu o mobbing, przemoc słowną stosowaną przez p. B. Stanisławczyk-Żyłę wobec mnie oraz wobec innych pracowników Polskiego Radia S.A.” - przekazał serwisowi Jarzyński. Choć za­rząd radia (a więc Stanisławczyk-Żyła plus Jerzy Kłosiński) zaprzeczył temu, zarzucając prawnikowi pomówienie, to tajemnicą po­liszynela jest, że wybuchy złości w wykona­niu szefowej są niemal na porządku dzien­nym. Zresztą słynęła z tego jeszcze przed przyjściem do radia. - Nie znosi krytyki. Obraża się, złości. Kiedyś na moich oczach cisnęła kubkiem o ścianę - tak o Stanisławczyk, gdy obejmowała fotel prezes PR, opowiadała POLITYCE jej dawna współpra­cowniczka. Tę specyficzną metodę radzenia sobie z frustracją jeden z radiowców tłuma­czy tak: - Jest drobną, kruchą kobietą, ale ego ma wielkości lokomotywy.
   Barbara Stanisławczyk usuwała z pra­cy wszystkich, którzy mieli odwagę jej się sprzeciwić. Nawet liderów związkowych, teoretycznie chronionych przed zwolnie­niem. Przy czym Paweł Sołtys, Wojciech Dorosz i Marcin Majchrowski dostali dyscyplinarki z kuriozalnym uzasadnieniem: za „wywieranie presji psychicznej” i „pu­bliczne nękanie Zarządu” m.in. „żądania­mi przystąpienia do mediacji”. Wyrzuco­ny został też dziennikarz Trójki Damian Kwiek, który w geście solidarności z inny­mi zwalnianymi dziennikarzami rozkręcił na Twitterze akcję #kogoniesłychać. Mimo to Stanisławczyk powtarza jak mantrę, że at­mosfera w radiu jest dobra i wreszcie pa­nuje w nim pluralizm poglądów, a przed­stawiciele wszystkich opcji politycznych i światopoglądów mają do niego równy dostęp. Pytanie, jak to rozumie, pozostanie bez odpowiedzi, bo prezes nie rozmawia z POLITYKĄ.
   Na miejsce zwalnianych przyszli wyłącz­nie ludzie związani z prawicą, sympatyzu­jący z PiS, Kukizem lub bliscy Kościołowi, którzy jeśli są na etacie, dostają najwyższe stawki - w sumie nawet po kilkanaście ty­sięcy złotych miesięcznie. Jednym z ostat­nich nabytków są Wojciech Reszczyński, czyli publicysta mediów ojca Rydzyka, który dostał program w Polskim Radiu 24, oraz Dorota Frontczak-Fiedorowicz, raperka, autorka płyty o tzw. żołnierzach wyklętych, a od stycznia prowadząca audycję w Trójce.
- Puszcza muzykę, która nie ma prawa zna­leźć się w tej stacji. To wulgarny rap z prostą linią melodyczną. Po prostu dramat. Dzieje się to w sytuacji, gdy doświadczeni fachow­cy, zgłaszając propozycje programowe, na­wet nie dostają odpowiedzi od szefów - zło­ści się doświadczony radiowiec.
   - Zdecydowana większość ludzi z nowego zaciągu kompletnie nie nadaje się do radia, bo jest tak przerażająco słaba warsztatowo. Oni nawet poprawnie nie potrafią podać godziny! Jeden podczas audycji odsunął mi­krofon, bo mu przeszkadzał czytać gazety - opowiada kolejny z naszych rozmówców.
   Kontakt z dziennikarzami Polskiego Radia przypomina próbę przedarcia się do oblężonej twierdzy. Rozmowa przez telefon, szczególnie służbowy, nie wcho­dzi w grę, bo w radiu panuje przekonanie, że są na podsłuchu. Miejsce spotkania precyzyjnie dobierane - jak najdalej od re­dakcji i poprzedzone analizą, czy przypad­kiem nie spotykają się tam inni dzienni­karze z Malczewskiego czy Myśliwieckiej (mieszczą się tam redakcje Trójki i Radia dla Ciebie). Rozmowy zaczynają się zwykle od prośby o niepodawanie żadnych szcze­gółów, które pozwoliłyby na identyfikację rozmówcy. Wyłania się z nich obraz zastra­szonej, by nie powiedzieć spacyfikowanej, instytucji podporządkowanej linii PiS i Ko­ścioła, choć lepiej chyba byłoby napisać odwrotnie - Kościoła i PiS. Najważniejsze stanowiska w radiu obsadzili ludzie, któ­rzy nie kryją przywiązania do dominującej w Polsce instytucji religijnej: dyrektorzy Je­dynki, Trójki (wraz z zastępcą), PR 24 (nazy­wany „nadwierzącym”) oraz Informacyjnej Agencji Radiowej (z zastępczynią, która ma przydomek „przeorysza”), w czym wielu dopatruje się ręki wpływowego arcybisku­pa warszawsko-praskiego Henryka Hosera. Szef Jedynki Rafał Porzeziński w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” przyznał, że na­wrócił się, gdy usłyszał głos Boga - „około trzeciej w nocy”, po powrocie do domu z dyżuru radiowego. „Wyraźny głos. Bary­ton. Wypływał gdzieś ze środka, ale był nie­zwykle donośny”. Głos powiedział do Porzezińskiego: „Gdy mówię, nie słuchasz”.
Ale potem jeszcze słyszał go dwa razy, a te­raz, jak ma pytanie do Boga, stosuje zasadę: idź na adorację, wtedy będzie odpowiedź.
   Już jako dyrektor Jedynki Porzeziński postanowił pomóc znaleźć odpowiedź także swoim koleżankom i kolegom z pracy, współorganizując comiesięczne msze dla pracowników radia w pobliskim klaszto­rze ojców franciszkanów (w inauguracyj­nym nabożeństwie brała udział m.in. pre­zes Stanisławczyk).

   Obecni i nieobecni
   Radio, szczególnie na antenie informa­cyjnego PR 24, lubi być blisko Kościoła, ale i ludzi władzy. Chętnie transmituje na żywo wystąpienia prezesa Kaczyńskiego, prezy­denta Dudy i premier Szydło. Nawet jeśli są to spotkania z harcerzami. Ważne są też biskupie ingresy. Kto uważa, że to tematy mało ważne albo spróbuje przedstawić je w złym świetle, ryzykuje w najlepszym przypadku odstawieniem na boczny tor. Podanie na antenie informacji o prote­ście pod domem Jarosława Kaczyńskiego kosztowało dwie dziennikarki z Trójki od­sunięcie od redagowania i czytania serwi­sów informacyjnych.
   Wytyczne, co i jak dawać, idą z samej góry, niektóre to prawdziwe perełki. - Kie­rownictwo Informacyjnej Agencji Radiowej zabroniło prowadzącym serwisy określać Andrzeja Wajdę mianem wybitnego reży­sera, bo to ocenne i nie jest już informacją, ale gdy w jednej z audycji prowadzący na­zwał europosła PiS Ryszarda Legutkę jed­nym z najwybitniejszych umysłów Europy, wszystko było w porządku - wspomina je­den z naszych rozmówców.
   Przechył w jedną stronę widać także w doborze gości - dominuje strona „pisowsko-rządowa”, która oczywiście trak­towana jest z odpowiednią gościnnością.
- Żadnego czepiania się, a jak już padają niewygodne pytania, to tak, żeby rozmów­ca łatwo z nich wybrnął. Choć zdarzają się też i takie audycje, jak Jerzego Jacho­wicza, które przejdą kiedyś do legendy. Gospodarz potrafi wprawić w osłupienie najtwardszych pisowców, gdy na przykład zapyta: „tyle tych prowokacji przeciwko PiS teraz, prawda panie ministrze? - opowia­da dziennikarka.
   Nikt w radiu nie ma złudzeń, że nawet wraz z nastaniem nowego prezesa cokol­wiek się zmieni. Co najwyżej kolejna miotła sięgnie jeszcze głębiej - tam, gdzie nie się­gnęła ręka Stanisławczyk. - I tak długo nie zmieni się tego, że radio zostało skrzywione, a ludzie stracili do nas zaufanie. Czasem wydaje mi się, że to nieistniejący ląd. Jak San Escobar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz