czwartek, 23 marca 2017

Czemu nie dorżnięto watahy



PiS rysuje obraz korupcji i skrajnego upartyjnienia III RP, aby usprawiedliwić tym swój nepotyzm, polityczną korupcję, tolerowanie braku kwalifikacji własnych kadr. Twierdzi: robimy tylko to samo co oni. Ale to przecież nieprawda

Największe patologie rzą­dów Jarosława Kaczyń­skiego i PiS - nepotyzm i brak jakichkolwiek kry­teriów w polityce per­sonalnej, nieograniczone transfery państwowych pieniędzy do ludzi i insty­tucji wspierających PiS, arogancja nowej władzy, którą sam Kaczyński już namaś­cił na „panów” - są usprawiedliwiane ar­gumentem: „Rządząca przez osiem lat Platforma Obywatelska robiła to samo co my!”. W bardziej teoretycznych diagno­zach Kaczyńskiego i publicystów prawicy ten sam argument stosowany jest szerzej. „To samo co my” robiły ponoć wszystkie elity III RP po roku 1989 - Unia Demo­kratyczna, SLD, PSL czy Akcja Wyborcza Solidarność, którą sam Kaczyński określił kiedyś formułą TKM (Teraz K... My!).
   Rysowany przez prawicę obraz korup­cji, upartyjnienia III RP, a także radyka­lizmu politycznych konfliktów po roku 1989 („eksterminacja niepokornych” czy budowany rzekomo przez liberalne elity „przemysł pogardy”) ma usprawiedliwiać nepotyzm, polityczną korupcję, tolerowa­nie braku kwalifikacji i szemranej prze­szłości własnych kadr. A także zachęcać do radykalizowania nienawiści wobec tych wszystkich, którzy „nie są nasi” - nie uznają charyzmy wodza ani religii smo­leńskiej, odrzucają upartyjnioną wer­sję katolicyzmu, którą Kaczyński uczynił ideologicznym zapleczem swej władzy.

KRÓTKA HISTORIA III RP
Jednak porównanie praktyki obec­nych rządów PiS do działań jakiego­kolwiek rządu po 1989 r. nie wytrzymuje próby rzeczywistości. Zacznijmy od fak­tycznego przełomu, czyli lat 1989-1991, kiedy to naprawdę powstają nowe polskie państwo i ustrój gospodarczy. Tamten przełom dokonuje się zupełnie inaczej niż podła zmiana Kaczyńskiego. Nie ma jed­nego charyzmatycznego wodza ani jednej partii, która pod pretekstem zmiany robi­łaby skok na państwo, osadzając swoich ludzi wszędzie, od ministerstw i ambasad po spółki i banki, od muzeów w Warszawie i Gdańsku po gminną remizę strażacką .
   Przeciwnie, tego typu model scentrali­zowanej partyjnej władzy jest po 1989 r.
konsekwentnie likwidowany. Służy temu przede wszystkim decentralizacja pań­stwa. Pierwsze całkowicie demokratycz­ne wybory w Polsce to przeprowadzone przez Tadeusza Mazowieckiego wybo­ry samorządowe z maja 1990 roku. Towa­rzyszą im zmiany prawa, a później także konstytucji, przyznające samorządom większe uprawnienia - podporządkowu­jące im szkoły, szpitale, przedsiębiorstwa komunalne. W ten sposób blokowano możliwość skoku jednej partii na wszyst­kie stanowiska w Polsce, nawet gdyby ta partia rządziła w Warszawie.
   Realnemu wyjściu z PRL służyło także wprowadzenie zupełnie nowej zasady au­tonomii społeczeństwa obywatelskiego, a także wzmocnienie samorządu zawo­dowego. Apolityczne NGO-sy z sukcesem przejęły wiele zadań urzędników pań­stwowych czy polityków partyjnych.
   Warto tu przywołać Adama Strzem­bosza - będącego kompletnym przeci­wieństwem Kaczyńskiego, Ziobry czy Piotrowicza. Mimo że był szczerym antykomunistą i działał w Solidarności, to jako pierwszy po przełomie ustrojo­wym prezes Sądu Najwyższego postawił na niezależność i samorządność środo­wiska sędziowskiego, zamiast na lustra­cję dokonaną przez polityków. Wiedział, że ta w oczywisty sposób skończyłaby się przejęciem polskich sądów przez tę par­tię, która dokonywałaby ich oczyszczenia.
   Wszyscy mianowani po roku 1989 pre­zesi Trybunału Konstytucyjnego - czy ci bardziej konserwatywni jak Zoll i Stępień, czy też bardziej liberalni jak Safjan i Rzepliński - należeli do ścisłej elity polskie­go środowiska prawniczego. Mianowana przez PiS Julia Przyłębska jest na ich tle klasycznym Misiewiczem środowiska sę­dziowskiego - bez dorobku zawodowego, skompromitowana fatalną jakością swego orzekania, doprowadziła do paraliżu Try­bunału Konstytucyjnego (co zresztą było jedynym planem Kaczyńskiego wobec tej instytucji), ale kierować nim nie potrafi.
   Także w gospodarce, zamiast zastąpić nomenklaturę komunistyczną przez antykomunistyczną, postawiono po roku 1989 na reformy instytucjonalne i prywa­tyzację. Wcale nie radykalną, przez całe lata 90. mieszającą mniej lub bardziej udane próby prywatyzacji powszechnej, akcjonariatu pracowniczego, a wresz­cie prywatyzacji wprowadzającej kapitał zagraniczny. Był to jednak najsilniejszy mechanizm chroniący Polaków przed patologiami partyjnej władzy w gospo­darce. To prawda, że reformy i prywa­tyzacja nie zrywały jednym cięciem wszystkich więzów z dawnym ustrojem - także tych najbardziej patologicznych. W ich cieniu rodził się kapitalizm nomen­klaturowy, polegający na wykorzystaniu przez ludzi dawnego systemu ich wie­dzy i personalnych powiązań. Jednak tę cenę warto było zapłacić, bo alternatywą było faktyczne pozostawienie PRL, czy­li systemu niewydolnego gospodarczo, ograniczającego wolność i blokującego gospodarczą aktywność Polaków, nawet jeśli pod zmienionym sztandarem jakiejś antykomunistycznej czy katolickiej partii.
   Krótko mówiąc, scenariusz zmiany ustrojowej 1989 roku miał przeciwdzia­łać pojawieniu się takiego modelu władzy, jaki 25 lat później zaczął w Polsce budo­wać Jarosław Kaczyński.

RYTUALNE KONFLIKTY III RP
Wojna PiS z resztą świata, dwa narody, Polacy lepszego i gorszego sortu - to nie są rzeczy, których byśmy po 1989 r. zupełnie nie znali. Tyle że we wcześniejszych kon­fliktach więcej było rytuału i hipokryzji niż realnej przemocy. Zacznijmy od wie­kopomnej wojny obozów postkomuni­stycznego i postsolidarnościowego, które w tym konflikcie zmieniły od razu nazwy na komuchów i solidaruchów. Obie stro­ny wsparły transformację, posłowie PZPR i Komitetu Obywatelskiego zagłosowa­li za pierwszym planem Balcerowicza. W okresie rządów postsolidarnościo­wej koalicji AWS-UW postkomunista Leszek Miller grał na PRL-owskich no­stalgiach swego elektoratu, a jednocześ­nie próbował rozmawiać z liderami AWS na temat ustabilizowania dwupartyjnego systemu politycznego poprzez wspól­nie przyjęte zmiany ordynacji wyborczej czy zasady finansowania partii politycz­nych. Nie wspominam już o Aleksandrze Kwaśniewskim, który historyczny po­dział konsekwentnie przekraczał, czyniąc z tego wręcz legitymizację swojej pozycji w polityce. Po drugiej stronie nawet Krza­klewski i Buzek używali antykomunizmu bardziej jako mitu politycznego mobilizu­jącego własny elektorat niż jako przyzwo­lenia na ostry wewnętrzny konflikt.
   Najbardziej radykalny konflikt w dzie­jach III RP pojawił się - paradoksalnie po roku 2005, pomiędzy PiS a PO, dwie­ma formacjami postsolidarnościowymi i raczej konserwatywnymi. W ostatniej fazie kampanii wyborczej 2005 roku Ka­czyński nakazał przeorientowanie ata­ku z postkomunistów na Polskę liberalną, czyli na Tuska i PO. Później jednak próbo­wał przejąć centrowy elektorat Platformy, oferując mu zarówno miękkiego premie­ra Kazimierza Marcinkiewicza, jak i wy­wodzącą się z PO minister finansów Zytę Gilowską, a wreszcie cywilizowanych mi­nistrów spraw zagranicznych (Stefana Mellera) i obrony (Radka Sikorskiego).
Zaostrzona przez Tuska retoryka „antykaczyzmu” pozwoliła mu obronić Platfor­mę i jej elektorat przed przejęciem przez Kaczyńskiego, wygrać wybory 2007 roku i rządzić przez osiem lat. Jednak mimo ostrego języka (szczególnie w czasie rytu­alnych potyczek z Kaczyńskim) jego fak­tyczna polityka wobec prawicy była inna niż dzisiejsza polityka PiS wobec prze­ciwników. Te różnice były widoczne we wszystkich obszarach: w niechęci używa­nia prawa przeciw politykom PiS (Tusk blokował inicjatywy postawienia Kaczyń­skiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu), w obsadzie urzędów państwowych, gospo­darki, mediów i służb.
   Tusk nie skracał kadencji KRRiT, co sprawiało, że w połowie jego rządów PiS miewało własnych prezesów telewizji publicznej. W Ministerstwie Sprawiedli­wości po Zbigniewie Ćwiąkalskim, który próbował rozliczać przestępstwa i pato­logie rządzącego w latach 2006-2007 PiS, pojawili się Czuma, potem Kwiatkowski, a wreszcie Gowin. Wszyscy oni prowa­dzili zupełnie inną politykę - odstępując od dochodzeń, żeby nie zaostrzać kon­fliktu z prawicą. Temu samemu służyły ustalenia rządowej komisji smoleńskiej Jerzego Millera, obchodzące z dale­ka zupełnie oczywisty zarzut: współod­powiedzialności za katastrofę Lecha Kaczyńskiego.
   Najbardziej ryzykownym krokiem „po­lityki miłości” (jak pogardliwie określała politykę Tuska prawicowa publicystyka, której zależało na martyrologii) było pozo­stawienie Mariusza Kamińskiego na czele CBA, a jego zaufanych ludzi w służbach. Tusk po raz pierwszy zapłacił za to w cza­sie afery hazardowej, a po raz drugi, kiedy dawni pisowscy funkcjonariusze wyjąt­kowo chętnie dostarczali prawicowym mediom przecieków dotyczących „kel­nerskich podsłuchów”. Grzegorz Schetyna, który tę politykę Tuska krytykował (na przykład kiedy ten w ostatniej chwili blo­kował przygotowany już przez ludzi Schetyny wniosek o postawienie Ziobry przed Trybunałem Stanu), sam zawiązywał lo­kalne koalicje z działaczami PiS.
   Morał z osiągnięć i błędów „polityki mi­łości” wydaje się następujący. Kiedy się rządzi, warto uspokajać nastroje i posze­rzać społeczne zaplecze - także na pra­wicy. Natomiast nie wolno pozostawiać partyjnych bojówkarzy w najbardziej wrażliwych strukturach administracji publicznej czy w służbach, bo w chwili próby lojalność partyjna zawsze okaże się dla nich ważniejsza niż oddanie dla pań­stwa czy prawa.

DORŻNĄĆ WATAHĘ NAPRAWDĘ
Ostrożność w radykalizowaniu po­litycznego konfliktu wynikała ze świadomości elit III RP, zarówno tych postkomunistycznych, jak i postsolidar­nościowych, że polskie państwo jest sła­be, a polskie społeczeństwo, szczególnie po konflikcie lat osiemdziesiątych, jako wspólnota prawie nie istnieje. Jednak na­wet te rytualne i rozgrywane z pełną hi­pokryzją wojny na górze pozostawiły po sobie ślad. Weteranami symbolicznych bojów z komuną po roku 1989 są przecież Semka, Zaremba, Skowroński, Wolski czy Pietrzak. Zawiedzeni także przez Lecha Wałęsę, który grzmiał przeciwko Balce­rowiczowi, dopóki sam - po wygranych wyborach prezydenckich - nie uczynił go ponownie ministrem finansów.
   Poza celebrytami prawicy, którzy zresz­tą sami z czasem nauczyli się hipokry­zji, historyczne podziały i wojny na górze pozostawiły jednak bardziej masowy i niebezpieczny ślad. Czyli ludzi zmobi­lizowanych tymi konfliktami, a później „zdradzonych”. Nierozumiejących, cze­mu nie „dorżnięto watahy” (by użyć w rozszerzonym sensie słynnej frazy Rad­ka Sikorskiego), czyli komuchów, solida- ruchów, udeków, olszewików, PiS, przeciw którym zmobilizowano ich kiedyś do od­dania głosu w wyborach. To ci zawiedzeni ze wszystkich stron barykady zostali za­gospodarowani przez Kaczyńskiego z jego koncepcją dorżnięcia watahy naprawdę. Spełnienia snu nieudaczników, że jeśli władza trafi w ręce człowieka niemającego żadnych ograniczeń w mobilizowaniu społecznego gniewu, to członkowie elit politycznych, biznesowych, sędziowskich, uniwersyteckich i tak dalej, będą tarza­ni w smole i pierzu, wsadzani do aresztów wydobywczych, upokarzani w mediach.
* * *
Nie ma zatem żadnej symetrii pomiędzy dokonaniami III RP, nawet jej patologia­mi, a praktyką rządzenia Kaczyńskiego i PiS. Ani w zasięgu i jakości rewolucji per­sonalnej, ani w poziomie nienawiści, któ­ry już dawno przekroczył zwykły rytuał wojen na górze. Kaczyński świadomie przekroczył Rubikon. Stworzył sytuację, w której najbardziej realne są dwa sce­nariusze. A więc albo autorytaryzm zniszczenie Polski liberalnej, nie tylko na poziomie politycznej reprezentacji, ale także bazy społecznej - wytrzebienie lub przynajmniej złamanie polskiego libe­ralnego mieszczaństwa. Albo narastający chaos wewnętrznego konfliktu, trwonią­cego zgromadzone przez ostatnie ćwierć wieku zasoby społeczeństwa i państwa.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz