wtorek, 21 lutego 2017

Niebezpieczna ochrona



Nowy szef BOR woził Jadwigę Kaczyńską, a szef działu transportu - Marię Kaczyńską. Rzeczniczka - w firmie od niedawna, wcześniej próbowała sił w Lidze Polskich Rodzin i TV Republika. Może detale, ale sporo mówią o tym, co dzieje się w BOR

Wojciech Cieśla, Paweł Reszka

Liczy się lojalność. Profesjonalizm i bezpie­czeństwo - dopiero na drugim miejscu. Sze­fowie? Wyznaczeni przez władzę. BOR to część politycznego łupu. Oficerowie, zamiast chronić polityków, zaczęli się ich bać.
   To najgorszy rok w historii BOR. W ciągu 11 miesięcy dwie najważniejsze osoby w pań­stwie miały poważne wypadki. Prezydentowi się udało, premier wylądowała w szpitalu. Jeden z byłych szefów BOR: - W świat poszła informacja, że u kolegów z Polski jest coś nie tak; że nie potrafią zadbać o bezpieczeństwo VIP-ów. Ludzie, którzy ochra­niają rządzących w różnych krajach, omawiają między sobą takie przypadki. A BOR to znana i uznana marka.
   Były komandos, kierowca jednego z najbogatszych Polaków: - Wszyscy się znamy. Na parkingu pod hotelem czy lotniskiem, gdy któremuś z nas coś się przytrafi, zaczynają się docinki: „Słyszałem, że miałeś stłuczkę”. Ale to, co się stało teraz w Oświę­cimiu, nie jest tematem żartów. BOR poniósł bolesną poraż­kę, osoba ochraniana trafiła do szpitala, a źródłem zagrożenia było seicento.

Rozmawiamy z kilkunastoma funkcjonariuszami - były­mi oficerami i tymi, którzy wciąż służą w BOR. Są zgodni: psucie Biura nie zaczęło się wczoraj, trwa od lat.
   - Jest takie powiedzenie, że w BOR najlepiej nie awansować za szybko - mówi emerytowany oficer. - Chodzi o to, że od pewne­go stanowiska grozi ci polityczna miotła. Jeśli jesteś za wysoko, to przy zmianie władzy możesz zwyczajnie wylecieć. A z każdą nową ekipą miotła zamiata coraz niżej i politycy coraz mniej li­czą się z naszym zdaniem. Jak ich chronić, skoro nas lekceważą?
   Lekceważenie zaczyna być groźne, bo politycy coraz częściej chcą sami decydować o tym, jak są ochraniani. Przykład? Listo­pad 2016 r. - delegacja rządowa wraca z Londynu. Premier, mi­nistrowie i dziennikarze przylecieli tam dwoma maszynami, embraerem i casą. Wracać mają jednym samolotem.
   - Okazało się, że nie ma miejsca dla wszystkich - opowiada urzędnik z otoczenia premier Beaty Szydło. - Ktoś musi zostać na lotnisku w Luton i czekać na casę. Ale nikt nie chce wysiadać, snuć się bez sensu przez kilka godzin. Nagle ktoś wpada na po­mysł: „Niech wysiądzie BOR!”. I szef MSWiA zaczyna załatwiać sprawę.
   Były oficer BOR wysokiej rangi: - Potwierdzam, słyszałem o tej akcji. To oczywiście skandal, ale jakoś mnie nie dziwi. Czę­sto pojawiają się pomysły: skoro nie ma miejsca, to zostawmy ochroniarzy.
   Urzędnik z Kancelarii Premiera: - W Londynie za BOR ujęła się szefowa. Powiedziała, że skoro tak, to ona zostanie z BOR-owcami. Dała reszcie 10 minut na załatwienie sprawy. Stanęło na tym, że cały BOR wracał embraerem.
   Kolejna scena. Koniec września, Syców na Dolnym Śląsku. Lo­kalny portal nie kryje ekscytacji: „Dzisiaj na osiedlu przy ulicy Kaliskiej, na którym stoi kościół Matki Boskiej Częstochowskiej, po­jawili się przedstawiciele Biura Ochrony Rządu. W kościele ślub weźmie Nina Kem­pa, córka posłanki Prawa i Sprawiedliwości.
Do Sycowa przyjedzie wiele znanych osobi­stości z rządu. Po mszy mają gościć w Aro­ma Stone na imprezie organizowanej przez szefową KPRM”.
   W czasie wesela przed Aroma Stone gę­sto od rządowych samochodów. Z własnymi BOR-owcami zjechali ważni goście, prezy­dent Andrzej Duda i minister sprawiedli­wości Zbigniew Ziobro. Od kilku tygodni ochrona BOR przysługuje też Beacie Kem­pie (poprosiła o nią, bo czuła się zagrożona). BOR-owiec na BOR-owcu.
   Mówi pracownik Kancelarii Prezydenta: - Nikt nawet nie jęknie, że to było prywat­ne wesele. Ochrona przysługuje osobie, a nie weselu. I to 24 godziny na dobę. Prezydent chce na ryby? BOR jedzie na ryby. Prezydent chce do kina? BOR jedzie do kina. Jeśli nag­le zechce zjeść kolację w knajpie, chłopcy muszą improwizować. Z jednej strony nie są w stanie dobrze się przygotować, sprawdzić restauracji, z drugiej strony nie mogą powiedzieć „nie”. Tak to działa.

Były komandos, ochroniarz jednego z najbogatszych Po­laków: - W BOR są różni ludzie, są i tacy od papierków czy pilnowania szlabanu przy ministerstwach. Ale mów­my o kierowcach i ludziach ochrony bezpośredniej. To są bar­dzo dobrzy fachowcy. Potrafią jeździć i potrafią strzelać. Czy są w stanie się postawić, zaryzykować, kiedy trzeba? Ostatnie wydarzenia sprawiają, że nie jestem tego pewien.
   - Co to znaczy: postawić się?
   - Powiedzieć jasno, jakie rzeczy da się zro­bić, a jakie są niewykonalne. Da się przeje­chać z Radomia do Warszawy w 30 minut?
Da się, ale jest to bardzo niebezpieczne, lepiej tego nie próbować.
   Funkcjonariusz BOR: - Nie wymienię nazw miejscowości, ale drogę, która według Google Maps zajmuje trzy godziny czter­dzieści minut, robiliśmy niedawno w godzinę pięćdziesiąt minut.
   Były komandos, ochroniarz jednego z naj­bogatszych Polaków: - Chłopcy idą na to i to jest zrozumiałe. Bo jak VIP się spóźni na dziewięć z dziesięciu spotkań, to zaczyna kombinować: „Co jest z tym kierowcą? Nie umie jeździć? Boi się? Może mnie nie lubi? Chyba go zmienię!”.
   Były członek szefostwa BOR: - Osoba ochraniana zawsze ma prawo poprosić o zmianę i takie prośby się uwzględnia. Nie  powinno być jednak czegoś takiego, że kierowca się boi, że jak nie wykona polecenia,  to wyląduje na szlabanie albo - jak mówimy - „na winklu”, czyli wróci do ochraniania obiektu. Tego nikt nie chce, to jest degradacja. Niestety takie rzeczy już się zdarzały.
   Mówi jeden z byłych funkcjonariuszy ochrony osobistej poli­tyków: - Z ochranianymi VIP-ami zawsze na początku jest próba sił. Każda strona bada, na ile może sobie pozwolić. Dla tych, któ­rzy mają do czynienia z BOR pierwszy raz, to też jest szok. Nagle muszą się poddawać jakimś rygorom, ktoś ingeruje w ich życie. Muszą się do tego przyzwyczaić.
   Leszek Baran, szef Fundacji Byłych Funkcjonariuszy BOR: - Proponowałem, żeby osoby ochraniane przechodziły szko­lenia. Moglibyśmy im powiedzieć, jak mają się zachować, ale też wytłumaczyć to, co my robimy - sens naszej pracy. W Skan­dynawii takie rzeczy się praktykuje; u nas jakoś nie przeszło.
Były szef ochrony jednej z najważniejszych osób w państwie: - Problem nie w szkoleniach, choć pewnie by się przydały. Prob­lem w tym, czy funkcjonariusze mogą liczyć na dowódców. Czy wierzą, że dowódcy obronią ich przed politykami? Czy ra­czej mają pewność, że żaden dowódca się nie wychyli? Szkoda mi tych młodych chłopaków, bo to prawdziwi entuzjaści służ­by. Muszą patrzeć na to, co się dzieje na górze - jak ich szefowie i byli szefowie opluwają się w mediach. Jak w telewizji pouczają nas wszystkich politycy i pseudoeksperci.

Były oficer BOR ma marzenie. Chciałby, żeby wszyscy byli szefowie spotkali się na wódce. - Nawet sam im ją posta­wię, żeby pogadali o tym, co dalej, bo niedługo politycy wszystko rozmontują - mówi.
   - Jacy politycy?
   - Każda kolejna formacja. Z każdą zmianą władzy jest gorzej. Można napisać całą historię upolityczniania BOR albo wkładania do formacji „plecaków”.
    - „Plecaków”?
   - Tych, którzy dostają się tutaj nie dlatego, że się nadają, prze­szli weryfikację, ale przychodzą, ponieważ „mają plecy”. „Ple­cakiem” był jeden z szefów Biura, na którego przyjęcie naciskał Mieczysław Wachowski, znajomy jego ojca. Każdy z nas na po­czątku stoi na winklu, ale ten „plecak” nie stał, od razu trafił do ochrony osobistej. I szybko awansował. W końcu został szefem BOR, ale wszyscy wiedzieli, że jest zwykłym „plecakiem”.
   Potem było podobnie. Praktycznie każdy polityk chciał coś ugrać w BOR. Aleksander Kwaśniewski wymógł, żeby szef jego ochrony został wiceszefem całego Biura. To samo zrobił Waldemar Pawlak, gdy został wicepremierem. Bronisław Ko­morowski nie chciał szefa ochrony, którego mu wyznaczył BOR. Zażądał, by został nim człowiek, który chronił go, gdy był marszałkiem Sejmu.
   Były oficer Biura: - Od lat politycy decydują i zawłaszczają sobie coraz więcej władzy w służbie. Biuro nie potrafi się temu przeciwstawić. Wręcz przeciwnie - szefowie BOR przymilają się politykom. Wnuczka Lecha Kaczyńskiego miała w przedszkolu w Sopocie własnego oficera BOR, który ją ochraniał, chłopak miał potem przezwisko „przedszkolak”. A zauważyliście, czym do nie­dawna jeździł szef MSW? Jakąś skodą superb, potem passatem. Czym jeździ wiceminister Jarosław Zieliński, odpowiedzialny za BOR? Oczywiście fajnym audi A6. A czy minister Beata Kem­pa naprawdę potrzebuje ochrony? Albo minister Anna Za­lewska? Czy może fajnie jest się pochwalić przed koleżankami przystojnym oficerem?
   Były członek kierownictwa BOR: - Im więcej podlizywania, tym więcej lekceważenia. Prezydent Komorowski zażyczył so­bie, żeby BOR nie jeździł za nim na wyprawy do lasu. Szef BOR Marian Janicki puszczał za nim ochro­nę, a gdy Komorowski ją zauważył, to robił Janickiemu awantury.
   - Dlaczego Komorowski nie chciał ochro­ny w lesie?
   - Bo obiecał w kampanii, że przestanie po­lować, a będzie tylko obserwował zwierzynę.
   - I co?
   - I obserwował. Przez celownik.
   Do symbolicznego zdarzenia w BOR do­szło, gdy Andrzej Duda wygrał wybory pre­zydenckie. Szefa BOR generała Krzysztofa Klimka zaprosił do siebie Jarosław Zieliński.
- Dał mu kartkę z nazwiskami funkcjona­riuszy, którzy będą chronili Dudę. Problem w tym, że Zieliński nie był jeszcze wicemi­nistrem, był zwykłym posłem - opowiada oficer BOR.
   Funkcjonariusz, który był wówczas w kie­rownictwie Biura: - Wiedzieliśmy, że ci z PiS nas wyrzucą. Nie było o co walczyć; skoro chcą mieć takich ludzi, to ich sprawa. Nie wiem, czy podczas wypadków z udziałem premiera i prezydenta popełniono błędy, ale szefami ochrony byli ludzie wskazani przez PiS. My proponowaliśmy innych.
   - Ci wybrani przez PiS to źli oficerowie?
   - Bardzo dobrzy, z doświadczeniem z misjach zagranicznych. Ale moim zdaniem powinni byli jeszcze chwilę poczekać na taki awans. Chronić premiera czy prezydenta to być w elicie. Być szefem ochrony - to już absolutny top.

Za czasów PiS szefem BOR został Andrzej Pawlikowski. Dla partii Kaczyńskiego przejęcie BOR było kluczowe. Polity­cy Prawa i Sprawiedliwości oskarżali tę instytucję o błędy, które przyczyniły się do katastrofy smoleńskiej (za nieprawid­łowości przy organizacji wizyty został skazany na półtora roku w zawieszeniu ówczesny zastępca szefa Biura Paweł Bielawny). Radykalna zmiana była dla nich polityczną koniecznością.
   Oficer BOR: - Pawlikowski wracał do służby, był już szefem BOR za pierwszego PiS. Podziękowano mu za służbę, odszedł ze swoimi ludźmi, teraz z nimi wrócił. Na pierwszej odprawie powiedział, że odpolityczni służbę.
   - Odpolitycznił?
   - Czcze gadanie.
   Były funkcjonariusz: - Rafał Niewiński jest szefem dzia­łu transportu, zasłużył się, bo woził Marię Kaczyńską. Tomasz Kędzierski, do niedawna kapitan, jest już pułkownikiem i peł­niącym obowiązki szefem BOR - ten z kolei woził Jadwigę Ka­czyńską. Rzeczniczka Biura Natalia Markiewicz do służby trafiła spoza firmy. Zanim zajęła się ochroną rządu, redagowała portal Prawy.pl, próbowała zostać posłanką Ligi Polskich Rodzin, do niedawna pracowała w TV Republika. Jeden z kierowców, który jeździł z ważnym politykiem z rządu, został odsunięty, bo zalajkował na Facebooku artykuł analityka lot­niczego, który dowodził, że w Smoleńsku nie mogło być zamachu.
   Inny BOR-owiec: - Biuro to jedna z pań­stwowych służb, ochrania polityków. Bar­dziej niż zwykli obywatele musimy dbać o prywatność. Tymczasem wystarczy zajrzeć na profil pani rzecznik na Facebooku, żeby wiedzieć, że lubi zdjęcia tropiciela żydoko­muny Leszka Żebrowskiego albo że podoba­ją się jej fotki Dominika Tarczyńskiego z PiS. To coś o niej mówi, ale nie jest groźne. Nie­bezpieczne jest to, że w 10 sekund, sprawdza­jąc jej profil, można się dowiedzieć mnóstwa rzeczy i o niej, i o Biurze. To amatorszczyzna.

W Sejmie leży projekt ustawy re­formujący BOR. Jeśli przejdzie, to nazwa Biuro Ochrony Rzą­du przejdzie do historii. Nowa służba ma być jak amerykańska Secret Service - nowo­czesna, z prawem do działań operacyjnych, do sprawdzania e-maili i podsłuchów.
   Funkcjonariusz BOR: - Secret Service? Dobre! Rozmawiałem niedawno z chłopa­kiem z Secret Service. Pyta mnie: „Ile zara­biasz?”. „No, z tysiąc dolarów”. „Tygodniowo?”. „Miesięcznie”. Nie chciał uwierzyć!
   Były oficer BOR: - Działania operacyjne? Po co? Po wypad­ku w Oświęcimiu chyba trzeba się skupić na szkoleniach z ochrony VIP.
   Kierowca BOR: - Wiem, że będą na nas wieszali psy za ten wy­padek. Szkoda, że nikt się nie pochyli nad tymi, którzy służą w tej formacji. Ona jest oparta już tylko na entuzjazmie i legendzie BOR. Ludzie robią, co mogą, ale praca w takich warunkach i za takie pieniądze urąga ludzkiej godności. Znam byłego komando­sa, który w BOR odpowiadał za ochranianie jednego z ważnych budynków. Za 2700 zł podstawowej pensji. Do tego biurokracja, tysiące papierków na wszystko, podkładki, dupokrytki. Jestem kierowcą, ale jednocześnie myję samochód, odkurzam dywaniki, tankuję, rano lecę po wodę i batoniki prince polo, bo może oso­ba ochraniana będzie jechała gdzieś dalej i dobrze byłoby, żeby miała co przegryźć. Nie wiem, czy ta reforma jest potrzebna, ale większego syfu niż teraz chyba być nie może.
Były członek kierownictwa BOR: - Chłopcy od samochodów sami wykupują ubezpieczenie. Bo jeśli się okaże, że to oni są winni kolizji, odpowiadają własnym majątkiem do wysokości trzech pensji. Chłopak, który prowadzi limuzynę pancerną, ma wszelkie uprawnienia, wie, kto siedzi za jego plecami, wie, jaką ponosi odpowiedzialność. Gdy odbiera pensję, ma prawo do fru­stracji. Tak samo ma prawo do frustracji, gdy każą mu biegać z odkurzaczem. To nie jest i nigdy nie było w porządku.
   Funkcjonariusz BOR: - Zawsze chciałem albo do BOR, albo do GROM. To było moje marzenie. Teraz po ponad 10 latach służby mam 3,5 tysiąca zł podstawowej pensji. To przykre, że nie mogę zapewnić rodzinie tego, co jej potrzeba. Jak któremuś z nas ma się urodzić dziecko, to stara się o wyjazd na misję do Iraku czy Afganistanu, żeby dorobić.
   Pracownik Kancelarii Prezydenta: - To są świetni kierow­cy, mieli sporo szkoleń, których w Polsce nie ma na cywilnym rynku. Na przykład jedziesz „pancerką”, dostajesz strzał z boku przy 180 km na godzinę, musisz to auto jakoś wyprowadzić, usta­wić, nie przewrócić. Jeden z kierowców od prezydenta dorabiał w Afganistanie, po roku przywiózł całe dziewięć tysięcy, bo się żywił kątem u Amerykanów.

Mówi pracownik Kancelarii Prezydenta: - Syf w BOR to jest to, o czym Bartłomiej Sienkiewicz opowiadał w Sowie: że jak wciąga powietrze, żeby powiedzieć BOR, to przylatują politycy, żeby zostawić tam pana Marka, bo w porządku chłopak.
   Bartłomiej Sienkiewicz na taśmach z Sowy i Przyjaciół: „Chodzi o instytucję, której się nikt nie dotykał przez lata. Wszyscy, którzy pracują w BOR, mają syndrom sztokholmski. Niech to zostanie między nami, ale odebrałem 15 telefonów od wszystkich najważniejszych ludzi w tym kraju, żebym broń Boże nie robił krzywdy, więc mam wykręcone ręce. I zbieram za ewidentne wpadki formacji. Nikt się nie interesował, jak wygląda szkolenie, jak są finansowani, bo syndrom sztokholm­ski zapewnia bierność i symbiozę, gdzie fakty się nie liczyły. (...) Ja nie bardzo mogę sobie pozwolić na głębokie reformy w służ­bie, od której dyskrecji zależy wiele, he, he, istotnych decyzji w tym kraju na kwartał przed wyborami, bo to jest samobój­stwo, he, he”.
   Były oficer BOR: - Ludzie są niepewni jutra. Skoro szefo­wie sami podpięci są pod polityków, to przecież nie obronią ich przed nimi. To może się przekładać na jakość pracy.
   - Na to, że pani premier miała wypadek?
   - Nie wiem, jak do tego doszło. To była kolumna, samochód z przodu. Właśnie po to, by nikt się nie mógł zbliżyć do główne­go samochodu.
   Ochroniarz jednego z najbogatszych Polaków: - To jest za­gadkowy wypadek. Moim zdaniem kierowca zareagował nie­wytłumaczalnie. Uciekać od fiacika i wrąbać się w drzewo? Doprowadzić do zagrożenia VIP-a? A może chciał wyminąć to seicento? Bał się obcierki? Bał się biurokracji, tłumaczeń, ryzy­kowania trzech pensji i tego, że nikt go nie obroni? Jeśli tak, to nasze państwo ma kłopot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz