poniedziałek, 27 lutego 2017

Fatalne



Kochanki, zdradzone żony, uwiedzione posłanki, wykorzystane pracownice. Kobiety uwikłane w głośne polityczno-seksualne skandale. Jak widzą swoją rolę po latach? Jaką zapłaciły cenę?

Najgłośniej było o Anecie Krawczyk. W 2007 r. publicznie oskarżyła czołowych polityków rządzącej wówczas partii Samoobrona o wy­korzystywanie seksualne kobiet. Powiedzia­ła, że ojcem jej dziecka jest Stanisław Łyżwiński. Przeprowadzono badania genetyczne, które tego nie potwierdziły. „No to się zaczę­ło. Jeśli przed wynikami byłam ledwie szmatą, co zdradziła partię, to po badaniach dziwką, która szuka ojca dla dziecka” opowiadała w wywiadzie w 2008 r. Dziś w jej rodzinnym Ra­domsku ludzie mówią: nasza Anetka. Ich zdaniem, skoro naj­ważniejsi politycy w kraju powtarzali, że kobieta kłamie, a ona konsekwentnie powtarzała to samo, to znaczy, że to ona miała rację. Do tego świetnie wychowała córki, znalazła pracę w księ­gowości, skończyła psychologię biznesu, założyła własną firmę.
   Ludzie podkreślają, że na ulicy widać ją uśmiechniętą, ener­giczną. Szczególnie teraz, kiedy biega po mieście z wózeczkiem.
- Jestem szczęśliwa - mówi Aneta Krawczyk. - Partner pracuje za granicą, mamy 11-miesięcznego synka. Dwie starsze córki są już dorosłe. Najstarsza studiuje ekonomię i mieszka w Anglii, młod­sza kończy technikum weterynaryjne, chce zdawać na anglistykę. Najmłodsza skończyła 14 lat, chodzi do gimnazjum.
   Na początku nie było różowo. Po wybuchu afery „praca za seks”, kiedy do Radomska zjechali dziennikarze, ludzie się podzielili. Aneta Krawczyk przyznaje, że kiedy Andrzej Lepper zaczął doma­gać się odebrania jej dzieci, „skoro nie wie, kto jest ojcem córki”, była bliska załamania. Sama, bez pracy, pozbawiona anonimowo­ści (bo tuż po publikacji „Gazety Wyborczej” Andrzej Lepper zwo­łał konferencję prasową i podał jej dane), nie poradziłaby sobie. Na szczęście pojawiły się inne kobiety. - Pierwsza zadzwoniła Ka­tarzyna Kądziela, wtedy współpracowniczka wicepremier Izabeli Jarugi-Nowackiej, dziś dyrektor fundacji jej imienia - wspomina.
- Potem Joanna Piotrowska, Aneta Czerwińska z Feminoteki i wie­le innych. Dały wsparcie psychologa, prawnika. No i co najważ­niejsze, były na rozprawach. Katarzyna Kądziela siedziała obok, trzymała za rękę.
   Łyżwiński mówił w mediach, że „wycisną ją jak cytrynę i zo­stawią”, ale było inaczej. Wychowawca jednej z córek, miejscowy działacz PiS, zajął się dziewczynkami jak dobry pedagog, a nie polityk. Potencjalni pracodawcy nie patrzyli przez pryzmat afery, przypuszczali, że będzie pracować dwa razy ciężej, żeby udowodnić, że zasłu­guje na zaufanie. Potem mówili z uznaniem: dzielna ta nasza Anetka. Na adres reprezen­tującej ją nieodpłatnie mecenas Agaty Kalińskiej-Moc zaczęły przychodzić listy od kobiet molestowanych w pracy. - Ja miałam szczę­ście: organizacje kobiece same się do mnie zgłosiły. Przeciętna szara myszka, upoko­rzona, zawstydzona i zastraszana, nie wie, gdzie ich szukać - mówi. - Kontaktowałam je z Kasią Kądzielą, ale też sama do nich dzwo­niłam, jak do bohaterki równie głośnej afery w olsztyńskim magistracie, gdzie pracownice oskarżyły prezydenta miasta o molestowanie.
Kobieta, która powiedziała o tym w mediach, padła ofiarą gwałtu, będąc w ciąży. A potem już jako Aneta, a nie bohaterka seksafery, za­częłam jeździć na manify i spotkania ruchów kobiecych. Na razie, ze względu na dziecko, jest częściej w domu, wzięła urlop wycho­wawczy, ale październikowego czarnego marszu nie odpuściła.
   Andrzej Lepper i Stanisław Łyżwiński nigdy nie odpowiedzieli za „przyjmowanie korzyści o charakterze seksualnym”. Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. Postępowanie karne wobec Łyżwińskiego zostało zawieszone ze względu na jego ciężki stan zdrowia.

   Pisarka z konieczności
   Izabela Olchowicz-Marcinkiewicz była partnerką, a potem zo­stała żoną ówczesnego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Od 2009 r. serial „Izabel i Kaz” śledziła cała Polska. Pod koniec 2016 r. znów wróciła na strony tabloidów za sprawą procesu rozwodo­wego. - Czy warto być żoną polityka? Nie warto, bo to ty poniesiesz tego konsekwencje. Zamiast rozumu użyłaś serca, a i tak cię oskar­żą, że go nie miałaś - mówi.
   Tuż przed rozpadem małżeństwa doszło do wypadku samocho­dowego. Od tego czasu Izabela Olchowicz-Marcinkiewicz cierpi na niedowład lewej ręki; jest leworęczna. Z tej strony ciała ma przeczulicę, czuje ból. Dlatego, jak twierdzi, nie z powodu kokie­terii, o jaką podejrzewały ją tabloidy, chodziła na rozprawy rozwo­dowe z odkrytym ramieniem. Podczas ubierania czy mycia musi korzystać z pomocy. Ma asystentkę.
   Na początku 2017 r. w internecie opublikowała autobiografię, którą sprzedaje jak książkę. Historia małżeństwa z byłym pre­mierem w rządzie PiS to ledwie 10 proc. jej wspomnień. Więk­szość to historia porzucenia w dzieciństwie, pierwszych lat życia w szpitalu, kilku operacji zdeformowanej stopy, adopcji, emigracji - skomplikowanych relacji z adopcyjnymi rodzicami.
   Zanim się poznali, Kazimierz Marcinkiewicz jako premier w rządzie PiS sprawnie wykorzystywał media do zbudowania obrazu polityka z ludzką twarzą. Dawał się fotografować podczas prasowania koszul, używał młodzieżowego języka („yes, yes, yes” po negocjacjach na temat budżetu, „cieniasy” na gabinet cieni), prowadził blog. Kiedy zostali parą, on pracował dla londyńskiego oddziału Goldman Sachs, ona pracowała jako analityczka w City. Przed jednym z wywiadów w studiu BBC wyznał jej miłość - na­granie wyciekło, stało się hitem sieci.
   Zamieszkali razem, kiedy Kazimierz wysłał pozew o rozwód. Mimo to Izabela zaczęła być opisywana w tabloidach jako kochan­ka. - Wtedy jednak Kazimierz przejął stery - przyznaje. - Zapytał, które nasze zdjęcie wysłać gazetom, bo wtedy „będzie po sprawie". Zgodził się na dwa wywiady w kolorowej prasie. Wszystkie wypo­wiedzi, również moje, dokładnie autoryzował. Wiem, że to stała praktyka u innych polityków, którzy często żyjąc w wypalonych albo pozorowanych mał­żeństwach, dbają o wizerunek. A żony przy­wykły albo jest im wszystko jedno.
   Jej nie było wszystko jedno, ale godziła się, aby czytał i poprawiał wpisy na jej blogu. Kie­dy zaczęła rozkręcać biznes - wprowadzała na polski rynek markę z Wielkiej Brytanii - niepokoił się, że firmuje to jego nazwiskiem. Po przeprowadzce do Polski małżeństwo przechodziło kryzys, po wypadku samocho­dowym się rozsypało. Po rozwodzie i informa­cjach na temat jej biografii umieścił na swojej stronie FB i powtórzył w ostatnim wywiadzie z Robertem Mazurkiem: „od siedmiu lat ona nie pracuje, jest na moim utrzymaniu, za­opiekowałem się nią po wypadku (...) to zdru­zgotało mój wizerunek”.
   Izabela Olchowicz-Marcinkiewicz książkę pisała jedną ręką, prawą, żeby - jak mówi - zarobić na życie. Kończy ją zdaniem: „Ocza­rował, a nawet zaczarował mnie. Dziękuję mu za wspólne chwile”.
   Kazimierz Marcinkiewicz jeszcze w trakcie rozwodu wrócił do mediów jako niezależny komentator. Mówi, że zarabia jako doradca inwestycyjny, kojarzy ze sobą firmy, załatwia inwestorów, pomaga się rozwijać.
   Czyste ręce wieloródki
   Anna Jarucka w 2005 r. została okrzyknięta przez media femme fatale, która doprowadziła rzekomo romansującego z nią Włodzi­mierza Cimoszewicza do rezygnacji z udziału w wyborach pre­zydenckich. Powód: jej zeznania przed komisją śledczą ds. PKN Orlen, że Cimoszewicz jako szef MSZ upoważnił ją do zamiany swojego oświadczenia majątkowego. Czyli usunięcia z dokumen­tu informacji o akcjach PKN Orlen. W jej powieści political fiction („Czyste ręce”) wydanej tuż po wybuchu „afery Cimoszewicza” wszystko skończyło się dobrze. Bohaterka skandalu w MSZ i jej partner uciekli z kraju. Zatrzymali się w Madrycie. Za sfałszo­wanie dokumentów dostali od zleceniodawców kilkaset tysięcy euro. Chcą kupić za granicą dom, mieć dużo dzieci. Szef głównej bohaterki, Minister, zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich. Książka kończy się jego przemówieniem do na­rodu i słowem: „Dziękuję”.
   Rzeczywistość była inna. Cimoszewicz na kilka lat wycofał się z polityki. Komisja śledcza zawiadomiła prokuraturę o przestęp­stwie, ta uznała, że polityk SLD nie wpisał posiadanych akcji nie­umyślnie, i umorzyła śledztwo. Wszczęła je za to w sprawie Anny Jaruckiej. Zarzut: z zemsty na byłym szefie miała kłamać i posłużyć się sfałszowanym dokumentem. Dowód: ponoć bez sukcesu pro­siła Cimoszewicza o załatwienie dla niej i męża placówki we Wło­szech. Kara: półtora roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat.
   Na ogłoszenie wyroku nie przyjechała. Obrońca nie musiał tłumaczyć dziennikarzom, że jego klientka nie czuje się dobrze. Opisujący sprawę byli przywiązani do kilku charakteryzujących ją zdań z aktu oskarżenia: „Aktualnie na urlopie wychowawczym, niekarana, od 12 lat leczy się hormonalnie. Jest pod opieką psy­chiatry w związku z depresją po poronieniu, zażywa leki psychotropowe”. Pod koniec sprawy uzupełnionych: „oskarżona kobieta straciła pracę, podczas procesu urodziło się jej trzecie dziecko, mąż, były dyrektor ABW, przeszedł na rentę, są w separacji”.
- Może i zrobiliśmy z niej rozchwianą hormonalnie i depresyjną wieloródkę, ale była niejednoznaczna, przyjmowała różne pozy, ta była najbardziej prawdopodobna - wspomina dziennikarz re­lacjonujący sprawę Jaruckiej w jednym z tabloidów.
   Siedem lat po wyroku mało kto pamięta - „depresyjnej wieloródce”. Obrońca Jaruckiej, namawiany na rozmowę, w końcu przestaje oddzwaniać. Wydawca książki, mimo że „Czyste ręce” nadal można kupić w internecie, nic nie wie o autorce. Były po­lityk PO przekonuje, że Jaruccy od dawna mieszkają za granicą, a rzekoma separacja była tylko sposobem na zmiękczenie sądu.
Jednak małżeństwo nadal mieszka w pod­warszawskiej miejscowości. Anna Jarucka zajmuje się domem, odwozi dzieci na zaję­cia, nie chce wracać do przeszłości. „Byłam głupia, że w to wszystko weszłam, i teraz za to płacę” - powiedziała dziennikarce Lu­izie Łuniewskiej. Wciąż się nie wyjaśniło, kto ją „w to” wmieszał.
   Włodzimierz Cimoszewicz chętnie za­praszany jest do mediów. Do polityki wra­cać nie chce.

   Na wojnie o rodzinę
   Monika Zbonikowska jest bohaterką tabloidów od 2015 r. To żona posła PiS Łukasza Zbonikowskiego, okrzykniętego przez tabloidy „seksposłem”. - Z moich doświad­czeń wynika, że kiedy żona polityka odchodzi, on dla ratowania stworzonego przez siebie wizerunku bezpodstawnie ją oczernia, kłamie i robi wszystko, by ją zniszczyć - mówi Zbonikowska. Świetnie wykształcona - doktorat z nauk ekonomicznych, Euro­pejskie Studia Specjalne, podyplomowe studia rolnicze (chociaż poseł mówi o niej, że zachowuje się jak prosta kobieta), od czasu wyprowadzki ze wspólnego mieszkania we Włocławku mieszka z dwiema córkami w rodzinnej wsi pod Grudziądzem. Wcześniej była doradcą zawodowym w powiatowym urzędzie pracy, teraz zarabia jako handlowiec. Jeździ po wsiach, sprzedaje środki ochrony roślin. - Ludzie mówią: wiemy, kim pani jest - opowia­da. - Ostatnio coraz częściej: niech się pani trzyma.
   Sprawa, dzięki której stała się sławna na całą Polskę, to oskarże­nie męża o pobicie, kradzież i romans pozamałżeński z działaczką PiS. Wszystko przed ostatnimi wyborami do Sejmu, w których Zbonikowski, popularny m.in. dzięki Telewizji Trwam i Radiu Ma­ryja, członek Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Ochrony Życia i Rodziny, startował pod hasłem „Zaufaj prawdzie!”.
   Kolejność zdarzeń była taka: w 2015 r. Zbonikowska odkrywa przez przypadek dowody zdrady męża. Dociera do niej, że ro­mans z młodą działaczką PiS trwa od kilku lat. Postanawia odejść. Wcześniej jednak przyłapuje męża na wynoszeniu z jej domu ważnych dokumentów. Kiedy protestuje, ten zaczyna ją szarpać - wyrywa telefon. Monika zgłasza sprawę na policję. Informacja o pobiciu i kradzieży wycieka do mediów, Zbonikowski powtarza, że rodzina jest dla niego najważniejsza, prosi o mediację księdza i szykuje oświadczenie, w którym powołuje się na swoje zasługi dla ojczyzny i podejrzewa spisek wrogów politycznych. „To nisz­czenie mojej rodziny” - powtarza mediom. „Uderzanie w rodzinę jest dla mnie najpodlejsze”. Mówi, że ze względu na „bezpieczeń­stwo ekonomiczne” dzieci musi zostać posłem (to jego źródło utrzymania od 11 lat). Obiecuje, że po wejściu do Sejmu rozwiodą się kulturalnie i w dobrej atmosferze. Szykuje oświadczenie, pod którym ma się podpisać żona. W pierwszej wersji powołuje się na swoje zasługi dla Polski i podejrzewa zamach. Ostatecznie ko­bieta podpisuje się pod zdaniem: „Bardzo proszę o nie wciąganie mnie i moich bliskich w działania wymierzone w mojego męża w kampanii wyborczej. Rany nam zadane ciężko będzie zagoić”.
   Zbonikowski namawia ją, aby - podczas wizyty prezesa Jaro­sława Kaczyńskiego w Toruniu - razem z dziećmi usiadła koło niego w pierwszym rzędzie. Nie siada. Od­mawia też podpisania się pod przygotowa­nym przez niego listem do Kaczyńskiego, w którym wychwala, jakim jest wspaniałym ojcem i mężem. Partia cofa mu poparcie, ale już jest na listach. Wchodzi do Sejmu. Znów ma immunitet, fotografuje się z prezesem Kaczyńskim, prezydentem Dudą. - I wtedy zmienia taktykę - mówi Zbonikowska. Teraz to on zarzuca ją pozwami. Nie zgadza się, żeby dzieci odbierały z przedszkola jej mat­ka, ciocia i wujek. Tylko ona i on (chociaż mieszka ponad 100 km dalej). Wycofuje się dopiero, kiedy Monika występuje do sądu, żeby jej matka - w wyjątkowych sytuacjach - mogła odbierać córki. Kiedy na wokandę wraca sprawa o pobicie i kradzież telefonu, zaczyna udzielać wywiadów. Nie chce się zrzec immunitetu. W rodzinnej wsi Moniki zamawia mszę, a na swoim otwartym koncie na FB zaczyna publikować zdjęcia z dziećmi, bannery kampanii „Jestem mamy i taty” i we­zwania „Monisiu zastanów się wreszcie nad tym!”. - W porównaniu z nim: politykiem partii rządzącej, byłam i jestem nikim - mówi Monika. Mimo to walczy. Na jej wniosek zbiera się Komisja Regulaminowa i Spraw Poselskich. Większość posłów głosuje za odebraniem mu immunitetu, tak aby mógł odpowiedzieć za pobicie. Zbonikowski kwituje: tabloidy wygrały z polskim Sejmem. I zrzeka się immunitetu.

   Życie po kropce
   O większości z nich słuch zaginął. Dawni przyjaciele na sam dźwięk ich nazwiska rzucają słuchawką. A gdy udaje się do nich dotrzeć - odmawiają rozmowy. Była posłanka PO Beata Sawicka, która w 2007 r. płakała z ekranów telewizorów po tym, jak uwie­dziona przez agenta Tomka wmieszała się w aferę korupcyjną, wysłała esemes: „Nie udzielam wywiadów, szanując poziom równowagi życiowej, jaką osiągnęłam”. Mimo prawomocnego uniewinnienia z zarzutu korupcji wycofała się z aktywności społeczno-politycznej. Agent Tomek, czyli Tomasz Kaczma­rek, niedawno się ożenił. Udziela się w prowadzonej przez żonę fundacji Helper. W jej statucie zapisana jest pomoc i opieka nad najsłabszymi.
   Przeszłości nie chce wspominać również Anna Z., prostytutka, której poseł Solidarnej Polski Piotr Szeliga nie zapłacił za usługę.
Po rozprawie powiedziała jednemu z dziennikarzy: „W Polsce to kobieta płaci za seks z politykiem”. Piotr Szeliga, który dopro­wadził do jej skazania za szantaż, zrezygnował wprawdzie z człon­kostwa w partii, ale wrócił do rodzinnego Biłgoraja. Przeszedł do drugiej tury w wyborach na burmistrza miasta. Nie udało się, ale został prezesem PKS.
   Anastazja Potocka, czyli Marzena Domaros, autorka pierw­szej - i jedynej jak dotąd - skandalizującej książki o życiu sek­sualnym posłów, mieszka w Polsce, prowadzi biznes, ale unika dziennikarzy. Większość opisanych przez nią mężczyzn zeszła już z pierwszej linii polityki.
   Nic wspólnego z mediami nie chce mieć Anna, która oskarżyła prezydenta miasta Olsztyna Czesława Małkowskiego o molestowanie i gwałt. Sprawą zajął się sąd, w pierwszej instancji skazując prezydenta na 5 lat więzienia. Sławomir Fabicki nakręcił o historii Anny poruszający film, pokazujący, jak rujnującym przeżyciem dla kobiety oraz jej bliskich jest gwałt - i strach przed gwałci­cielem, jego pozycją, znaczeniem. Małżeństwo Anny udało się utrzymać. Zajęła się biznesem. Organizuje wesela.
Elżbieta Turlej

1 komentarz: