czwartek, 9 lutego 2017

Czas odurzonych,Pochwała jazgotu,Donald T. vs Donald T. i Polityka w czasach populizmu



Czas odurzonych

O pętana kumulacją władzy obecna ekipa zamiast zajmować się siłą Polski w Europie i w świecie, zajmuje się niemal wyłącznie wpływami Pis w Polsce.
   Rozziew między celami realizowanymi w Polsce przez obecną władzę a realnymi i dramatycznymi wyzwaniami stojącymi przed Polską z każdym dniem jest coraz groźniej­szy. W momencie gdy geostrategiczna sytuacja naszego kra­ju jest najbardziej skomplikowana od 1989 r., PiS zajmuje się sobą. W pierwszych 10 dniach swojej prezydentury Trump zaserwował światu i Europie nieznane od 70 lat nowe wyzwania. Z naszego punktu widzenia najpełniej wyraża się to w zakwestionowaniu przez Trumpa sensowności ist­nienia Unii Europejskiej, a także w sugestiach prezydenta, że Waszyngton będzie chciał ją osłabić, a nawet unicestwić. W ciągu tych samych 10 dni PiS rzuciło na stół kolejne dwie propozycje. Jedna z nich oznacza skasowanie niezawisłości sądów i podeptanie do końca państwa prawa. Druga zakłada majstrowanie przy samorządach, tak by uprawdopodobnić ich przejęcie przez PiS. Motywem zgłoszenia tych propozy­cji nie jest ani interes Polski, ani interes Warszawy, ani in­teres którejś z podwarszawskich gmin. Motywem jedynym jest polityczny interes PiS i zaspokojenie pragnienia szefa tej partii, by zdominować każdy obszar władzy i każdy frag­ment publicznej przestrzeni. W ciągu tych samych 10 dni na własne oczy zobaczyliśmy, jak minister obrony dokonu­je destrukcji naszych sił zbrojnych na skalę niepomiernie większą niż ta, która była skutkiem katastrof w Mirosław­cu i w Smoleńsku. Ciemne chmury wokół Polski, a w Pol­sce w najlepsze trwa destrukcja demokratycznych instytucji i fundamentów naszego bezpieczeństwa.
   Mamy dziś w Polsce u sterów najbardziej niekompeten­tną, nieodpowiedzialną i nieprzewidywalną (albo w jakimś sensie dramatycznie przewidywalną) ekipę od 1989 r. Aku­rat w momencie, gdy jak nigdy wcześniej po wielkim prze­łomie potrzebujemy władzy mądrej, racjonalnej i świetnej merytorycznie. To trochę tak, jakby do najważniejszego me­czu w historii naszej piłki na boisko wybiegła najsłabsza re­prezentacja. W historii piłki może się to kończyć co najwyżej bólem głowy kibiców. W historii państw i narodów takie sy­tuacje kończą się zwykle dramatycznie.
   W zeszłym tygodniu szef Rady Europejskiej Donald Tusk zwrócił się z listem do europejskich przywódców, a sze­rzej - do obywateli Europy. Dojmująco smutna była reak­cja władz w Warszawie na ten list. Nie dlatego, że nie może on podlegać krytyce. Nie zasługuje on jednak na odpowiedzi wyglądające na recytację niezbyt mądrych przekazów dnia
wysyłanych posłom esemesami. Poziom refleksji zaprezen­towany przez panią premier i szefa naszej dyplomacji był że­nujący. Jakby jedynym ich celem było wysłanie Jarosławowi Kaczyńskiemu sygnału, że są niezmiennie gorliwi w deza­wuowaniu Tuska i potępianiu w czambuł wszystkiego, co on powie. Nie usłyszeliśmy też jakiejkolwiek reakcji ze strony prezydenta RP. Dla zagranicznych dyplomatów w Warsza­wie oczywiste jest już niestety, że w sprawach realnej po­lityki zagranicznej obecna prezydentura to - na poziomie decyzji - non factor. Niestety, jest ona czynnikiem nie­istotnym także na poziomie poważnej analizy i debaty. To, że głowa państwa serwuje jednocześnie żenujące i niegod­ne urzędu filipiki wymierzone w sporą część społeczeństwa, dopełnia tylko obrazu degrengolady urzędu.
   Gdy świat się zastanawia, co teraz i co dalej, nasza władza nie tylko nie jest zdolna do zdobycia się na poważną reflek­sję, ale sprawia wrażenie odurzonej - władzą. A jej czołowi przedstawiciele sprawiają w coraz większym stopniu wraże­nie niezdolnych do jakiejkolwiek myśli wykraczającej poza chęć połknięcia nowych kąsków. Naczelnik państwa przyj­muje od tygodnika sponsorowanego przez senatora PiS na­grodę „człowieka wolności”. Pani premier przyjmuje od organu PiS nagrodę jakiejś „strefy wolnego słowa”. A czło­wiek odpowiedzialny za gospodarkę i finanse państwa od organu PiS przyjmuje nagrodę „człowieka roku” - dokład­nie w momencie, gdy wzrost gospodarczy właśnie się oficjal­nie skurczył, a rząd po roku przymiarek i slajdów nie przyjął jego „strategii”. Wygląda to tak, jakby ludzie władzy funk­cjonowali w oparach absurdu albo mieli halucynacje. Może w innym miejscu, w innym czasie tę humoreskę można by przyjąć wzruszeniem ramion. Ale nie dziś, nie teraz, nie w dzisiejszej Europie i w dzisiejszym świecie.
   Chciałoby się krzyknąć „pobudka”, ale zbytkiem naiwno­ści byłaby wiara, że ktokolwiek to usłyszy albo zrozumie. Na horyzoncie sztorm, a dowództwo naszego okrętu zajęte jest dogodzeniem jednej trzeciej pasażerów i zepchnięciem całej reszty na dolne pokłady. Szanse, że to wszystko skończy się szczęśliwie, są raczej umiarkowane.

Pochwała jazgotu

Najpierw chciałbym pojazgotać w sprawie Tuska. Im więcej ma szans, żeby pozostać na drugą kadencję „prezydentem Europy”, tym bardziej politycy rządzący w Polsce pod­stawiają mu nogę i robią kwaśne miny Tak, tak: Polacy przeciwko Polsce i Polakowi. Mózg państwa - Kaczyń­ski, głowa państwa - Duda, premier państwa - Szydło, półkule mózgowe państwa - Szczerski i Waszczykowski, dwoją się i troją, żeby wykurzyć Polaka z najwyższego i najważniejszego stanowiska na świecie, jakie kiedykol­wiek zajmował nasz rodak (pomijam JP II, bo ten star­tował w innej konkurencji). Dlaczego „nasi okupanci” (w sensie, w jakim używał tych słów Boy) tak źle życzą Tuskowi? Po pierwsze - dlatego że w piekle tylko przy polskim kotle nie potrzeba żadnego strażnika, bo niech tylko Polak spróbuje się wygrzebywać, to pozostali ścią­gają go na dno. Vide odmowa instytucji państwowych -wojska, poczty, straży pożarnej - wsparcia Wielkiej Or­kiestry. Chcą utrącić Owsiaka tak jak ryją pod Tuskiem, bo nie jest ich. Tusk już wie, że jest zwolniony - mówił niedawno prezydencki minister Szczerski, przekazując zapewne His Master’s Voice.
   Władza grymasi, że jako przewodniczący Tusk za mało robi dla Polski, za mało (dosłownie) podsyła do Polski in­formacji, za mało (dosłownie) urządza Polaków na stano­wiskach w Brukseli, za mało reformuje Unię wedle recep­ty prezesa Kaczyńskiego. Czy jest możliwe, żeby ci ludzie byli tak ograniczeni, iż wyobrażają sobie, że 27 państw wybierze Tuska dlatego, że dużo robi dla Polski? Że w kampanii przed wyborem na przewodniczącego Tusk będzie przekonywał Węgra, Hiszpana czy Rumuna, żeby go wybrali, bo on zrobi dużo dla... Polski? Ludzie ko­chani, może uprawiam jazgot, ale naprawdę nie wierzę, żeby „nasi okupanci” byli tacy głupi. Oni są po prostu źli, małostkowi, zawistni i mściwi - gotowi kompromito­wać nasz kraj na arenie międzynarodowej, nie popierając swojego rodaka w Brukseli. Chcą pokazać, jacy są ważni, jak ich (czyli nasz) głos się liczy. Jak powstaliśmy z kolan i możemy podejrzanemu o zbrodnie Tuskowi pokazać środkowy palec, a jego europejskim patronom - gest Ko­zakiewicza. Strach pomyśleć, co Europa pokaże Polsce, jeśli Tuska wybierze. (Notabene, ciągle jeszcze nie jest wykluczone, że krygując się i dąsając, prezes w końcu okaże się mądry. Jedno jego skinienie, i Szydło, Waszczy­kowski oraz Szczerski powiedzą, że PiS zawsze Polaków popierało, więc zatykając nos, poprą i Tuska).
   Głównym probierzem skuteczności naszej dyplomacji w tym roku - zapewnia minister Szczerski - ma być wy­bór Polski na niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Życzę powodzenia. Czy ktokolwiek wie, kim są dzi­siaj niestali członkowie? Jeżeli nasi dyplomaci fruwają po świecie od Kalafonii po St. Escobar i wszędzie tam namawiają do głosowania na nas, bo będziemy się stara­li zrobić jak najwięcej dla Polski, to nie wiem, czy kogoś przekonają (poza San Pellegrino). Zasiadając w Radzie Bezpieczeństwa, pokażemy Tuskowi i suwerenowi, jak można wykorzystać ciało międzynarodowe dla Polski, informacji, ilu swoich rodaków urządzić na stanowiskach w Nowym Jorku. No i będziemy trąbić, że straponten na dwa lata w Radzie Bezpieczeństwa jest wygodniejszy dla Polski niż fotel przewodniczącego przez cztery lata w Radzie Europej­skiej. Profesorowie z Komisji Smoleńskiej bez trudu udo­wodnią, że dwa jest większe niż cztery. A kiedy, zgodnie z rotacją, przyjdzie kolej na przedstawiciela Polski, żeby przewodniczył obradom, to chyba pękniemy z dumy.
   Redaktor Dawid Tokarz w „Pulsie Biznesu” ogłosił nie­dawno listę tysiąca beneficjentów dobrej zmiany, którzy dostali stanowiska w czasie zaledwie jednego roku rządu PiS i Spółki (dużo więcej niż za Tuska). Teraz zachęcam do opracowania listy wyrzuconych. Sam znam takich, jak świetny dziennikarz Jan Ordyński (kiedyś „Rzeczpospo­lita”, potem TVP i PR), wywalony, żeby zrobił miejsce dla „własnego zasobu” kadrowego, jak mówi prezes Kaczyń­ski, czy znana prawniczka, docent UW Hanna Machińska, dyrektor Biura Rady Europy w Warszawie, zwolniona z tego stanowiska przez MSZ z przyczyn politycznych. Nie tylko w wojsku najlepsi generałowie i pułkownicy „padają wśród zawodu”, by własnym ciałem otworzyć Pisiewiczom drogę do sławy grodu. Widocznie podobnie jak Tusk, Machińska za dużo robiła dla Europy, a za mało dla Polski. (Te dwa pojęcia są dziś trudne do pogodzenia).
   Politycy formatu kieszonkowego uprawiają kieszon­kową politykę. Bo o czym innym świadczy ujawnienie przez MSZ „tez” w sprawie polityki wobec Rosji i Ukra­iny, napisanych w 2008 r.? Tyko po to, żeby podłożyć świ­nię Sikorskiemu i mieć „dowód” na jego rzekome skłon­ności prorosyjskie, publikuje się dokument wewnętrzny, zastrzeżony, o charakterze studyjnym. Motywem może być tylko zła wola. Jerzy Surdykowski, publicysta i były ambasador, przypomina (w „Rz”), jak zachował się wi­ceminister Waszczykowski podczas negocjacji z USA w sprawie tarczy antyrakietowej. „Gdy mu się bieg roz­mów nie spodobał, poleciał do najbliższego tabloidu i naopowiadał. Nic dziwnego, że go szef wywalił...”. I nic dziwnego, że Surdykowskiemu znów jest przykro, bo ten sam Waszczykowski na dowód platformerskiego zaprzaństwa wyciąga z archiwów jedną z wewnętrznych notatek z początków ery Tuska, mającą służyć refleksji nad polityką wobec Rosji. Kto dziś odważy się napisać coś samodzielnego, co jutro „Waszcz” wyniesie?

Czymże ma być MSZ, jeśli nie miejscem rozważań w atmosferze wolności i profesjonalizmu? Chyba to miejsce bardziej odpowiednie niż Sowa i Przyjaciele? Gdyby jakikolwiek inny pracownik zrobił polskiej dy­plomacji takie świństwo - słusznie wyleciałby na zbity pysk. Głównym celem polskiej polityki zagranicznej jest dziś wojna z Trzecią RP. Po to ujawnia się dokument, po to ryje się pod Tuskiem, po to aspiruje się, by chociaż na chwilę być na fotografii wielkich mocarstw. Żeby móc jazgotać, że nie tylko wstaliśmy z kolan, ale jesteśmy nie­stałym członkiem.
Daniel Passent

Donald T. vs Donald T.

Mamy odpowiedź przynajmniej na jedno ważne pyta­nie dotyczące polskiej polityki: Tusk zostaje w Bruk­seli; nie zgłaszałby swojej kandydatury na drugą kadencję, gdyby nie był pewien wystarczającego poparcia. Kiedy go wybierano na szefa Rady Europejskiej, dominowa­ły komentarze, że otrzymuje tę posadę trochę na wyrost, w dowód uznania dla spektakularnego„europejskiego sukcesu" Polski, także jako sygnał wysłany w stronę Putina. Reelekcja dokonuje się w innych, znacznie gorszych dla Europy okolicznościach, ale Tusk - poza Polską nie jest o to obwiniany; przeciwnie - przeważa opinia, że nieźle so­bie radził z problemem uchodźców, nie ponosi też odpowiedzialności za Brexit i w sumie dobrze układa unijne priorytety.
   Dramatyczny list Tuska skierowany do zgromadzonych na Malcie przywódców europejskich słusznie został odczytany jako programowa deklaracja starego-nowego przewodniczącego Rady, który ma świadomość, że może być już ostatnim w tej roli. Tusk napisał, że wyzwania stojące przed Unią „są groźniejsze niż kiedykolwiek od czasu podpisania traktatów rzymskich", powołujących, równo przed 60 laty, europejską wspólnotę. Wymienił „asertywne Chiny", „agresywną Rosję", terror i anarchię na Bliskim Wschodzie i w Afryce oraz - o co od razu część europejskiej prawicy miała do niego pretensję - niechętne Unii deklaracje nowego prezydenta USA. Apel Tuska wzywający do obrony nie tylko interesów, ale i godności Unii przed zewnętrznymi i wewnętrznymi nieprzyjaciółmi, przed prześmiewcami, populistami i egoistami, zrobił w Europie wrażenie, także ewidentnym odstępstwem od poprawnościowej normy unijnej biurokracji.

Odnowienie mandatu Tuska oznacza wotum nieufności wobec polskich władz, jednoznacznie i w pojedynkę wypowiadają­cych się przeciw przedłużeniu mandatu rodaka (tu chyba cudzy­słów) we władzach Unii. Donald Tusk pozostanie więc zapewne najważniejszym przedstawicielem Polski w Europie; nieformal­nym i symbolicznym prezydentem na wychodźstwie tamtej, dobrze pamiętanej, Polski „eurosukcesu i euroentuzjazmu". Lu­dzie PiS będą musieli to jakoś przełknąć. Zapewne przy pomocy zwiększonej dawki propagandowych środków oszałamiających. Donald Tusk, czemu terminowo sprzyja wizyta Angeli Merkel, już jest przedstawiany w partyjnych przekazach jako faktyczny lokaj pani kanclerz, w odróżnieniu od poważnego partnera,
czyli Jarosława Kaczyńskiego. Jakakolwiek, choćby retoryczna, poprawa - przez lata wzorcowych, a idiotycznie psutych przez Pis - stosunków z Niemcami będzie ogłoszona sukcesem pisowskiej Realpolitik. Wyjściem (tu cytaty) z niemiecko-rosyjskiego kondominium, układu kolonialnego czy też sojuszu Stasi (pamiętamy aluzje prezesa pod adresem Angeli Merkel?) z „wnukami z Wehrmachtu". Nawdychamy się teraz tego czadu, zwłaszcza jeśli ktoś nieostroż­nie otworzy piekarnik TVP.

W sumie lepiej, że Tusk pozostaje dziś w Europie, niż miałby przed­wcześnie wrócić do polskiej polityki. Tutaj nikt, nawet większość jego dawnych towarzyszy partyjnych, na niego nie czeka. Oczywiście Tusk wydaje się naturalnym kandydatem opozycji w wyborach pre­zydenckich 2020 r., ale to jeszcze tyle czasu, że nie ma o czym mówić. Natomiast jest bezwzględnie potrzebny jako, choćby pośredni i dys­kretny, przedstawiciel polskiej i środkowoeuropejskiej racji stanu w Eu­ropie. Ta racja wydaje się porażająco prosta: powinniśmy być ostatnimi, którzy dążą do rozmontowania wspólnoty europejskiej, osłabienia jej instytucji, rewizji traktatów, poluzowania współpracy i współpomocy. Satysfakcja „obozu niepodległościowego", jak lubi się przezywać pol­ska prawica, z Brexitu, możliwego francuskiego"Frexitu", protekcjoni­zmu i antyniemieckości Trumpa, niezależności Orbana itp., to, mówiąc delikatnie, radość karpia z nadchodzących świąt. Nawet gdyby prezes wierzył, że nic już nie powstrzyma rozpadu Unii - nam wypada robić wszystko, aby ten proces opóźniać, a najlepiej odwrócić. W dzisiejszym świecie rzeczywiście niezależni możemy być tylko razem.

PiS wydaje się przekonany, że „w Europie każdy walczy tylko o swoje interesy". Pytanie jednak, o jakież to szczególne interesy Polski walczy w Unii i z Unią obecna władza? Możliwość utrzymywania do­towanej gospodarki węglowej, łącznie z produkcją smogu? Obniżenie standardów ochrony przyrody? Osłabienie gospodarczej potęgi Nie­miec, z której Polska najbardziej w Europie korzysta? Jasne, walczymy w obronie suwerenności państwowej przeciwko interwencji Brukseli, czyli w praktyce o co? Żeby się nikt nie wtrącał, jeśli władza będzie łamała konstytucję, gwałciła sądy, rozbijała samorządy lokalne? Jeśli będzie naruszała wolności obywatelskie, prawa opozycji i inne zasady zachodniej demokracji, opisane w unijnych traktatach? Jeszcze chodzi o utrzymanie z dala uchodźców - i to właściwie wszystkie czytelne priorytety polskiej polityki europejskiej. Wszystkie - negatywne.
   Od ponad roku widzimy, że działania zewnętrzne państwa służą albo propagandzie, albo polityce wewnętrznej. W dzisiejszych niespokojnych czasach to strategia nieodpowiedzialna, wręcz samobójcza. Ale, podobnie jak rozbrajanie i dewastacja polskiej armii przez Macierewicza czy dramatyczne zadłużanie kraju, mało na co dzień odczuwalna i widoczna. A, jak już wiemy od Pana Prezydenta, żaden jazgot opozycji nie zmusi władzy do żadnej korekty.
   Pozostawienie Tuska na stanowisku szefa Rady to drobny powiew optymizmu, oznacza(łoby) bowiem, że reszta Europy jeszcze nie machnęła ręką na nas i cały nasz„region Międzymorza". Że szwy nie zostały sprute. Że na wyzwanie tamtego Donalda T. Europa wciąż odpowiada tym Donaldem T. - ściślej, jego słowami z„listu do Maltańczyków": united we stand, divided we foli. Zjednoczeni wytrwamy - podzieleni przegramy. Dodałbym: Panie Prezesie.
Jerzy Baczyński

Polityka w czasach populizmu

Z okazji 60. urodzin POLITYKI o tym, czym jest polityka. I o populistach, którzy ją niszczą.

Tygodnikowi POLITYKA stuka 60 lat. Kiedy powstawał, byłam za młoda, żeby te narodziny zauważyć. Zresztą w 1957 r. większość rozmów w moim domu zajmowały tematy zwią­zane ze świeżo odzyskanym, wydartym z pazurów Bolesława Pia­seckiego i PAX, „Tygodnikiem Powszechnym". Dziś, w politycznie znowu podłych czasach, POLITYKA należy do niewielkiej, mądrej
dzielnej grupy pism, które starają się uchronić Polskę od zniszcze­nia. A ja mam zaszczyt napisać coś czasem w rubryce do niedawna jeszcze zapełnianej tekstami Janki Paradowskiej, która przez lata niezmordowanie i rzetelnie zwracała naszą uwagę na to, co ważne. Łapię się więc na tym, że piszę o tym, co chętnie bym z nią obgadała. Bo bardzo jej brakuje!

Pewnie tym razem rozmawiałybyśmy o wszechogarniającym populizmie, który niechybnie prowadzi do katastrofy. „Po­puliści wszystkich krajów łączą się!" - tak można podsumować to, z czym mamy do czynienia. Bo im mniej polityki, a więcej politykierstwa, tym większe pole działania dla populistów. To, że demokracja nie istnieje bez zaangażowanych obywateli, bez społeczeństwa obywatelskiego, wiemy od dawna. I wiemy też, że bierność jest tym, co dyktatorzy lubią najbardziej. Ale właści­wie dlaczego obywatele mieliby się angażować w coś, co popu­larnie polityką się nazywa, a wcale nią nie jest - w politykierstwo? W utarczki, przepychanki, układanki i gierki, którym uwagę po­święca nie tylko wielu komentatorów, ale, co gorsza, także wiele osób z opozycji.
   Kto dłużej został na sali plenarnej? Komu i jak to się przysłużyło? Opłaciło się czy nie? Na czele Petru czy Schetyna? Kosiniak odrabia straty? Kto wyjechał na urlop? Z kim? Kolejna wpadka? Takie opowieści zawsze kogoś cieszą. A w tym czasie PiS systematycznie rozwala kolejną instytucję konieczną do funkcjonowania demokratycznego państwa, ciesząc się niezmiennie poparciem jednej trzeciej społeczeństwa.
   Tylko poważny plan, konkretny projekt, służący dobremu zorganizowaniu wspólnej przestrzeni, w której żyjemy, może wywołać zaangażowanie społeczne. Polityka uprawiana dla wyraźnego celu, który dotyczy także tych poza polityką, tłumaczona wyraźnie, uczciwie i prosto, nieuchylająca się przed tematami trudnymi i trzymająca się konsekwentnie wyznaczonej linii zyskuje z czasem szacunek i zwolenników. Polityka z wielką wizją i konkretnymi, często malutkimi kroczkami realizującymi tę wizję cegiełka po cegiełce, to jedyna odpowiedź na zalewający nas populizm.

Jeżeli wielką wizją - w moim wypadku - jest wspólny europejski rynek ze swobodnym przepływem osób i usług, kapitału i pro­duktów, to te małe cegiełki to np. znoszenie opłat za roaming, zna­lezienie rozwiązania uniemożliwiającego dyskryminowanie klienta (geoblokowanie) w transgranicznym handlu elektronicznym, zno­szenie barier przy zatrudnianiu pracowników z różnych krajów lub przeszkód, które napotykają obywatele poszukujący pracy w wy­branym przez siebie kraju.
   Polityka to konkret służący wielu osobom. Często mam wrażenie, że przy załatwianiu interesików „politycznych" w obawie, że coś się nie uda, my, politycy, tracimy cel.
Takie uczucie miałam, kiedy ogłoszono, że mamy głosować m.in. za kandydaturą Ryszarda Czarneckiego do prezydium Parlamentu Europejskiego po to tylko, żeby jego klub poparł naszego kandydata na przewodniczącego. Ale co zasadniczo było naszym celem? Wybrać najlepszych ludzi w Europie, żeby dobrze zarządzali instytucjami wspólnotowymi! A Czarnecki do tej grupy się nie zalicza. Więc, wiedziona etosem, oprotestowałam głośno tę żenującą kandydaturę. Na co usłyszałam oburzony głos kolegi z partii: „Zachowałaś się jak... jak... jak Geremek!". Przyznam, że tak pięknego komplementu dawno nie słyszałam! Fakt, Geremek przegrał z układankami, ale mocno odcisnął swój ślad w tym, co najlepsze w Europie.

Patrzę na populistów zdobywających coraz więcej przestrzeni politycznej. W Europie zbliżają się wybory w kilku ważnych krajach i wielu przygląda się temu z równie wysokim zaintere­sowaniem co niepokojem. Gdzie są wielkie wyraziste postaci, politycy angażujący miliony? Macron, Fillon czy może Hamon? Inaczej grozi Marine Le Pen, królowa populistów, która planuje doprowadzić Francję i Unię do katastrofy. Renzi? Mimo przegra­nego referendum wydaje się jedynym, który może powstrzy­mać marsz Beppe Grillo. Jego Ruch Pięciu Gwiazd już zdobył merostwo w Rzymie i w krótkim czasie doprowadził do wzrostu chaosu. Wilders siwymi włosami wymiata w Holandii. Czy libe­rałowie, socjaliści i słabnący chadecy potrafią go powstrzymać? Przykładów jest jeszcze kilka - że o naszej sytuacji z PiS na czele nie wspomnę. Większość zagłosuje bez przekonania, pójdzie na wielki kompromis po to, żeby zatrzymać większe zło. Pewnie wielu będzie tak sfrustrowanych, że nie pójdzie wcale albo odda nieważny głos.

Pozytywnych sytuacji, niestety, nie ma wielu. Ale jedna z nich jest szczególnie wyrazista - to Niemcy. Wielodekadową konse­kwentną edukacją społeczną i polityczną, dbaniem o organizacje społeczne i utrzymywaniem wysokiego poziomu mediów publicz­nych doprowadzili do tego, że na tle innych krajów Europy wypa­dają dziś stabilnie, rozsądnie i odpowiedzialnie. Mają też przynaj­mniej dwie wybitne postaci, między którymi niemieccy wyborcy mogą spokojnie wybierać.
   Wprawdzie również w Niemczech pojawiła się populistyczna, nacjonalistyczna i rasistowska AfD, działająca pod płaszczykiem wartości chrześcijańskich, ale jakimże luksusem jest możliwość wrzucenia kartki z głosem na chadeków - czyli partię konsekwentnej, odważnej i konkretnej Angeli Merkel, lub na socjaldemokratów, których kandydatem na kanclerza jest oddany całą duszą i sercem sprawie pokoju i Wspólnej Europy Martin Schulz.
   Czy naprawdę trzeba być autorem piekła na ziemi i przejść przez tak straszną historię, jaką pisali Niemcy, żeby wyciągnąć wnioski z tych doświadczeń i przez kolejne dekady, przy zmieniających się partiach i rządach, poważnie traktować debatę publiczną, edukację (także obywatelską), aktywność społeczną (tę zorganizowaną i tę spontaniczną), stawiać na rozsądny dialog z Kościołami, stabilność i szacunek do instytucji demokratycznych, a przede wszystkim bezwzględnie szanować trójpodział władzy?
Wierzę, że prawdziwa polityka ruszy przeciwko populistom. Demokraci wszelkiej maści, łączcie się!
Róża Thun

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz